Podróżnik z Judzik odwiedził San Cristobal - miasto, w którym z bliska nie wolno fotografować jego mieszkańców

2018-08-18 11:20:24(ost. akt: 2018-08-30 14:29:53)

Autor zdjęcia: Andrzej Malinowski

Andrzej Malinowski zwiedza swój kolejny - już 111 kraj. W tym roku celem jego dwumiesięcznej wyprawy jest Meksyk. Towarzyszy mu Anna Kielar – nauczycielka z Częstochowy. Tym razem wybrali się m.in. do miasta San Cristobal de Las Casas.

12.07.2018 r., Tuxtla Gutierrez
Byliśmy na dworcu autobusowym. Kupiliśmy na jutro bilety do San Cristobal de Las Casas na godz. 10.15 firmy OCC. Normalnie jeden bilet kosztuje 68 peso, ale na poprzednich dwóch biletach mieliśmy kupony promocyjne w wysokości po 65 peso do wykorzystania do końca lipca. Postanowiliśmy teraz skorzystać z tej promocji. I cena biletu wyszła tylko 3 peso/0,59 zł, ale i tak zapłaciliśmy za jeden bilet 13 peso/2,50 zł, bo pani w kasie doliczyła widocznie jakiś podatek. Cena i tak rewelacyjna! Zarezerwowaliśmy też 4 noclegi w hotelu Anthara.
Panuje niemiłosierny upał. Nie chce się nawet nigdzie chodzić. Niedaleko naszego hotelu są dwa parki miejskie: Cana Hueca i Joyyo Mayu, więc tam trochę spacerowaliśmy. Dziwię się, że przy takim upale są w nich ludzie, ćwiczą, biegają, grają. Parki oddziela rzeka Sabinal. Widać, że duże pieniądze poszły na ich urządzenie, ale są trochę zaniedbane, mnóstwo śmieci. Mimo tego jest to miejsce do wypoczynku i uprawiania sportu. W parku żyją iguany.

Najpopularniejszym sportem w Meksyku jest piłka nożna, a na drugim miejscu wrestling (zapasy). Meksyk ma najlepszą ligę w Ameryce Północnej i na Karaibach. Popularne są też wyścigi samochodowe i oczywiście charreria – zawody przypominające rodeo. Biorą w niej udział zwierzęta hodowane w meksykańskich gospodarstwach. Zawody składają się z 9 imprez dla mężczyzn i jednej dla kobiet. Na każdej z nich konkurencjami są: łapanie bydła i/lub koni. W 1933 r. charreria otrzymała tytuł narodowego sportu Meksyku. Ale to nie tylko sport, to też kultura i sposób na życie. Włącza się w niego cała rodzina – jako jeźdźcy, trenerzy, muzycy, tancerze, krawcowe, publiczność. W organizowanych konkursach nie ma nagród pieniężnych.

13.07.2018 r., Tuxtla Gutierrez, San Cristobal
Z Tuxtli do San Cristobal de las Casas (stan Chiapas) jechaliśmy 1 godz. i 10 min, to zaledwie 85 km. Droga pod górę, przez chmury, bo miasto leży na wysokości 2100 m n.p.m. Widoki przepiękne, urzekające, fantastyczne. San Cristobal to bardzo kolorowe i piękne miasto. Urocze. Spodobało mi się od razu. Mieszkają tutaj głównie Metysi wyznania katolickiego (obrzeża w tzw. pasie nędzy zamieszkują protestanci wypędzeni ze swych wsi za zmianę wiary). Indian też jest sporo. Liczba ludności wynosi 160 tys. Mieszkamy blisko kościoła Santo Domingo, budowanego w latach 1547-1551 o barokowej fasadzie. Mnóstwo przy nim straganów z rękodziełem i przez to nie można normalnie przejść do kościoła (był zamknięty) – a z drugiej strony to sprzedaż tego rękodzieła turystom to jedyne źródło dochodu Indian. Wspaniałym zabytkiem jest szesnastowieczna katedra pw. św. Krzysztofa w centrum (też zamknięta, remont). Bajecznie kolorowa i bogato zdobiona.

14.07.2018 r., San Cristobal, San Lorenzo Zinacantan, San Juan Chamula
12 km od San Cristobal na wysokości 2558 m n.p.m. leży San Lorenzo Zinacantan, otoczone stromymi wzgórzami i porośniętymi lasami sosnowymi. Miasto liczy 36 tys. mieszkańców.
Tradycyjne obyczaje nie zniknęły całkowicie, mieszkańcy ubierają się jak ich przodkowie, mężczyźni noszą różowe poncho ozdobione frędzlami oraz haftowanymi kwiatami i takie same motywy dominują w strojach kobiet. We wsi znajdują się 4 gospodarstwa, które kultywują tradycje i są dostępne dla turystów. Domostwo takie posiada rodzinny ołtarz i piec, na którym wyrabia się tortille (nie smakują mi). Kobiety tkają maty ozdobione haftowanymi kwiatami. Miejscowym alkoholem jest posh z trzciny cukrowej, często doprawiany cynamonem (próbowałem). Miasto jest otwarte na turystów, ale nie do końca. Nie można fotografować mieszkańców z bliska i wnętrza kościoła – Iglesia de San Lorenzo. Obecnie kościół jest remontowany po ostatnim trzęsieniu ziemi w 2017 r. i nabożeństwa odbywają się w „zastępczej” świątyni obok. Widziałem ludzi wychodzących po mszy. Wszyscy byli w tradycyjnych strojach – kobiety, mężczyźni, dzieci. Ubiór dla Indian znaczy bardzo wiele. Stroje różnią się kolorem, krojem i haftem w zależności od społeczności, do jakiej się należy, od wielkości majątku, stanu matrymonialnego i wieku. Mieszkańcy utrzymują się przede wszystkim z hodowli i eksportu kwiatów (m.in. róże, storczyki). Na stokach postawionych jest dużo szklarni. Ciekawy widok. Za wjazd do miasta cudzoziemcy muszą zapłacić 26 peso/5 zł, w ten sposób gmina zbiera pieniądze na podtrzymywanie tradycji. Po przeciwnej stronie wzgórza położona jest inna indiańska wieś, a raczej miasteczko (3,5 tys. mieszkańców) – Chamula. Największe wrażenie, wręcz niewiarygodne robi wizyta w niezwykłym kościele - San Juan Bautista. Obecny kościół ma 200 lat, poprzedni spłonął. Ale kościół jest tylko z nazwy, bo jedyną ceremonią katolicką w nim odprawianą są chrzciny. Nie ma w nim księży. Kościół jest otwarty całą dobę, bo chorzy przychodzą tu modlić się o uzdrowienie. Miejscowi i okoliczni Indianie mówią, że są katolikami, a zajmują się w środku kościoła czarną magią. To naprawdę niewiarygodne. Pod żadnym pozorem nie wolno fotografować ludzi i wnętrza świątyni. Szkoda, bo to co w niej widziałem było jakby fantastyczne, kolorowe, bardzo ciekawe, żywiołowe i co najważniejsze autentyczne. Żeby wejść do środka trzeba zapłacić, dotyczy to tylko cudzoziemców, którzy muszą kupić bilet (20 peso/3,90 zł). Pierwszy raz widziałem takie wnętrze kościoła – podłogę pokrywa igliwie, migotają tysiące świec, wzdłuż ścian stoją figury świętych otoczone darami z tkanin, kwiatów, jedzenia i luster, które ułatwiają im kontakt z wiernymi. Nad ołtarzem znajduje się figura św. Jana, patrona wioski. Odprawiane tu obrzędy są połączeniem wierzeń Majów i liturgii chrześcijańskiej. Modlący się oczyszczają fragment podłogi z igliwia i ustawiają odpowiedni wzór ze świec i je zapalają. Modły polegają na śpiewaniu lub recytacji odpowiednich formuł. Widziałem odprawiany obrzęd z wykorzystaniem koguta. Indianka trzymała go za nogi i wykonywała nim kilka kręgów nad płonącymi świecami, jednocześnie coś szepcząc. Po czym wykonywała następne kręgi tym kogutem, ale już nad dwiema osobami, chyba członkami rodziny. Później położyła koguta na podłogę, rozlała wódkę do kieliszków i podała ją członkom rodziny. Kogut leżał nieruchomo, albo był zdezorientowany, albo przestraszony, albo wszystko było mu już obojętne. Po chwili rodzina uprzątnęła miejsce gdzie dokonywała obrzędu i wyszła z kościoła. Po powrocie do domu kogutowi, który przejął ich choroby i troski ukręcą łeb i zakopią. Jeżeli to nie pomoże, wówczas pójdą do lekarza. Widok poruszający, tajemniczy, mistyczny. Byłem także na pobliskim cmentarzu. Jest zaniedbany, trawa przerasta krzyże, ale nadal są tutaj chowani mieszkańcy wsi. Krzyże niewysokie w kilku kolorach z przywiązanymi do nich liśćmi palmy lub igliwia, już suchymi. Kolory krzyży nie są przypadkowe, oznaczają kobietę, mężczyznę, dziecko, dorosłego. Są też groby, gdzie wetkniętych jest parę krzyży, co oznacza, że pochowano tutaj paru członków rodziny. Zmarły chowany jest z przedmiotami dla siebie istotnymi, a ważniejsi w wiosce z własnym psem, który ma spełniać rolę przewodnika po śmierci. Kobiety chodzą w czarnych spódnicach z owczej wełny, a mężczyźni w tunikach też z wełny, najczęściej białej. W wioskach na zachód od San Cristobal dominuje język tzotzil, a na wschodzie – tzeltal. W tym regionie przyjezdni nie zawsze są mile widziani. A ja dziękuję losowi, że mogłem zobaczyć Indian z plemion Tzotzil i Tzeltal, potomków starożytnych Majów w linii prostej (są niewysocy, krępi, czarnoskórzy).
Andrzej Malinowski, cdn.