Wstaje człowiek z kanapy i przebiega ultramaraton... Tak to chyba nie wyglądało?

2018-08-09 13:40:00(ost. akt: 2018-09-06 18:04:00)
krzysztof mańkowski

krzysztof mańkowski

Autor zdjęcia: archiwum prwatne

Jestem kolejnym z tych przypadków, który przestraszył się, gdy mu waga 100 kg pokazała. Przeskoczenie z dwóch cyferek na trzy jednak trochę potrząsa człowiekiem. To był czas, gdy urodziła mi się pierwsza córka i naturalną sprawą było, że na domu się bardziej skupiłem niż na sobie. Ale ta stówka skłoniła mnie do tego, żeby jednak zacząć dodatkowo ćwiczyć. Z Krzysztofem Mańkowskim, ultramaratończykiem z Warmii, rozmawia Agnieszka Porowska.
— Dodatkowo ćwiczyć? Co to znaczy?
— Tak, bo teoretycznie wciąż byłem zawodnikiem brazylijskiego jujitsu w Olsztynie i byłem aktywny. Ale sport walki rządzą się swoimi prawami. Tam ta waga, aż tak mi nie przeszkadzała. Dlatego przez długi czas nie przykładałem wagi do swojej wagi.

— Wiele osób biega, ale jujitsu ćwiczy mało kto.
— Bo bieganie, zwłaszcza na początku wydaje się dość prostą i mało wymagającą formy aktywności. Wystarczy założyć sobie jakieś buty, a każdy zaczyna w tzw. „adidasach” i pójść do parku. Brazylijskie jujitsu to zawsze treningi zorganizowane, to grupa i dyscyplina. Trafiłem tam przez kolegę, ale już nie jako taki młodzik. Zawsze byłem aktywny. W podstawówce to była piłka nożna, w szkole średniej rugby. Grałem w młodzikach Budowlanych. Potem była przerwa, a potem jako już wcale nie taki młodzieniaszek wkręciłem się w to jujitsu.

— Nie miałeś obaw, że na sztuki walki jesteś za stary? Miałeś już ok. 30?
— Szybko się wkręciłem i w krótkim czasie pojechałem na pierwsze zawody. Kto myśli, że jest do czegokolwiek za stary, dużo traci. W bieganiu też nie obowiązują żadne obostrzenia wiekowe. Pamiętam mój pierwszy zorganizowany bieg. Na Grand Prix Gdyni w 2012 rok. Do tego czasu biegałem sobie tylko po Kortowie. I to kolega mnie zachęcił. Pojechałem tam jako amator. Buty nie takie, ubranie nie takie. Mimo że to była jesień, to zagotowałem się w tych ciuchach, bo nie były oddychające. No i jak stałem w kolejce po mój pierwszy zdobyty medal, to koło mnie stał pan. Miał koło 70. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że to sportowiec pełną gębą — tam biegł, tu zrobił Iron Mana, gdzie indziej morsował. Pomyślałem: „Też bym chciał być taki jak on. Nie chce być za kilka lat zdziadziałym zgredem”. I postanowiłem za rok przebiec Poznań Maraton....

— Wróciłeś z Gdyni i szybko zacząłeś treningi do maratonu? Założenia były dość ambitne...
— Ja zawsze ustalam sobie plany na wyrost. Ale z tym maratonem, a raczej z przygotowaniami do niego, delikatnie mówiąc, trochę przesadziłem.

— Aż tyle trenowałeś?
— Wręcz odwrotnie. Wróciłem do domu dość mocno podbudowany, że fajnie, że dałem radę. I potem tak pomyślałem: „Po co ja ma się tak katować i biegać?”. Wystarczy, że i tak jestem dość aktywny, przecież na jujitsu chodzę. I przez rok biegów prawie nie uprawiałem. Pomyślałem: „Jak to ja maratonu nie zrobię?!”. I z takim przekonaniem, że się z łatwością i bez treningów uda, pojechałem na ten maraton. Przez pierwsze 20 km jakoś szło. A potem to był ze mnie jeden wielki skurcz i pot. Jakoś do tej mety w końcu dotarłem, ale takich przygód nie życzyłbym nikomu. Osiągnąłem czas 4:44 i zadowolony byłem jedynie, że jakoś go skończyłem. To było bardziej zaliczenie maratonu niż przebiegnięcie. Potem już nigdy nie chciałem nic zaliczać. Zacząłem wnikać w strukturę efektywnego treningu. Wszystko robić świadomie.

— Co się kryje za Make Run Easier?
— Chodzi o to by uczynić bieganie łatwiejszym. Moje podejście do sportu nie jest czysto zawodowe. Nie skupiam się aż tak bardzo na samym treningu. Nie chodzi o to, by za wszelką cenę walczyć o życiówki. Każdy z biegaczy ma rodziny, prace, dzieci. Niektórzy amatorzy jak zaczynają biegać, to tak się na tym skupiają, jakby robili to zawodowo. A potem szybko wypalają, przy okazji konfliktując z rodziną, bo nagle się okazuje, że ten trening jest najważniejszy.

— Sama jakiś czas temu zafiksowałam się tak na punkcie jogi. Łatwo się tak wkręcić?
— Bardzo łatwo, zwłaszcza że na początku szybko widać efekty. Ale jakby się jeszcze było zawodowcem, jakby się z tego miało pieniądze, to można powiedzieć: „Ok, to jakby moja praca, ja z tego żyję”. To wtedy człowiek faktycznie traktuje to jako pracę i czasem chwilowo musi to być ważniejsze niż rodzina. Ale niebezpieczne jest gdy wielu amatorów przesadnie się w tym zatraca. Na blogu pokazuję, że można biegać i robić różne szalone rzeczy, ale wcale nie trzeba temu poświęcać wszystkiego.

— Opisujesz różne swoje biegi. Zauważyłam że wielką atencją darzysz SuperMaraton Gór Stołowych.
— Ja w ogóle do niedawna nie byłem człowiekiem gór. Zacząłem tam jeździć i je odkrywać dzięki biegom. I mój pierwszy bieg górski to był Bieg Rzeźnika w Bieszczadach, ale to właśnie Góry Stołowe mnie niesamowicie ujęły. Stałem tam i tylko zdjęcia robiłem.

— Nie szkoda było czasu na zdjęcia?
— Często na swoim blogu opisuję, że jak są jakieś piękne widoki, to szkoda pędzić. Może jak ktoś biegnie daną trasę po raz któryś, to może sobie polecieć. Szkoda mi przebiec bieg i na mecie nie pamiętać prawie nic. Ja z każdego biegu mam dużo fajnych zdjęć które oddają jego specyfikę. Chętnie do nich sięgam i wspominam. Poza tym atmosfera tego biegu to coś nie do opisania. Chodziłem tam uradowany jeszcze kolejne dwa dni, bo akurat miałem urlop. I tam już są też inni ludzie niż na biegu ulicznym. Biegi ultra i górskie bardzo się różnią od tych ulicznych. Ludzie mają większą świadomość swojego ciała, swojego umysłu, a także otaczającej nas natury.

— Chcesz powiedzieć, że biegi uliczne są słabe?
— W biegach ulicznych jest sporo osób zaczynających dopiero swoją przygodę z bieganiem. Są trochę jak dzieci we mgle. W górach spotkamy ludzi bardziej doświadczonych. Więcej tam przywiązanych do natury „filozofów”. Weźmy choćby pod uwagę takie śmiecenie na trasie. Ludzie rzadziej śmiecą na tych górskich trasach, bo to są często jakieś parki krajobrazowe i narodowe, lecz i tam zdarzają się mniej świadomi i targną gdzieś śmieciem. Na biegach ulicznych ludzie są przyzwyczajeni, że gdziekolwiek rzucą kubek czy papier, ktoś to posprząta.

— W lesie nikt nie chodzi i nie sprząta
— Jak sam w tym roku organizowałem ten nasz pierwszy warmiński ultramaraton, to wielką wagę przykładałem do tego, żeby nikt nie śmiecił. Ostrzegałem, że będą za to kary czasowe i dyskwalifikacje. I było naprawdę czyściutko. Znaleźliśmy kilka nieotwartych fiolek magnezu, więc pewnie bardziej przypadkiem komuś wypadły, niż ktoś je cisnął świadomie. Na biegach ulicznych też powinni bardziej pilnować porządku. Powinny być ustanowione konkretne strefy zrzutu śmieci. Najwyżej jakieś 15 m od punktów. Niech się ludzie uczą, że jak biegnę, to muszę tego pilnować.

— Pomówmy teraz o wspominanym rzucaniu się na głęboką wodę. Do tego można zaliczyć samodzielną organizację pierwszego na Warmii ultramaratonu, który odbył się w maju.
— Mój pierwszy ultramaraton to było 147 km. Jak już wejść w świat ultra to z ultraprzytupem. Było cierpienie, płacz, momenty zwątpienia, a potem wielkie szczęście. Zainteresowało mni,e jak ludzie robią te biegi i zamarzył mi się mój własny ultra pod domem. Bo przecież Mazury miały swoje ultra, a Warmia nie. Wbrew pozorom ultramataron jest łatwiejszy do zorganizowania niż maraton uliczny. W tym drugim trzeba pozamykać ulice, zrobić plan objazdów — jednym słowem — trzeba się nagłówkować. Przy ultra jedyny problem miałem z ulicą Bałtycką. Policja nie była zbyt chętna ją zabezpieczyć, ale udało nam się dogadać. To nie był jakieś straszliwie wielki bieg z masą ludzi. Udało nam się to zorganizować tak, że przebiegaliśmy po przejściu dla pieszych. Wszystko odbyło się zgodnie z zasadami ruchu drogowego. Nie zamykaliśmy ulic. Mieliśmy trzy miejsca gdzie policja pilnowała, by nic się nie stało. Były dwie trasy: 100 i 50 km, więc trzeba było się przy tym nachodzić. Już samo oznaczenie trasy było nie lada wyczynem.

— Po co zorganizowałeś aż dwie trasy?

— Żeby każdy mógł wybrać coś dla siebie. Mamy u nas wielu maratończyków, ale przebiegnięcie setki tak z marszu, to byłaby przesada. Zaproponowałem im więc alternatywne wyjście. 50 osób wzięło udział na setce i ok. 100 na pięćdziesiątce.

— Na pierwszy raz nieźle..
— Tak, zwłaszcza że w tym terminie było też kilka biegowych imprez górskich z długoletnią tradycją. I widziałem, że wielu doświadczonych biegaczy wybrało moją imprezę, a nie pojechało tam, gdzie mieli już sprawdzone, że jest fajnie. Bardzo mnie to ucieszyło. Nasz bieg też ogólnie nie jest łatwy.

— A czym się różni od innych biegów?
— Na trasie biegów ulicznych jest sporo punktów z zaopatrzeniem i wodą. Ja uważam, że jak ktoś zaczyna biegać ultra, to powinien być przygotowany na różnego typu niedogodności i mieć na uwadze, że nie wszytko da się przewidzieć. Powinien być jak prawdziwy eksplorator. Mieć plecak, w nim zapas wody i apteczkę. I liczyć przede wszystkim na siebie. Masz 100 km przed sobą, to musisz mieć latarkę, naładowany telefon. To nie ma być tak, że sobie biegniesz i jakoś to będzie, co chwilę jest punkcik. U mnie na setctce były tylko 3 punkty kontrolne. No, w zasadzie 4, bo niespodziankę zrobili jeszcze Pozytywni Dobre Miasto i na 40. km ustawili się z poczęstunkiem. 30., 40., 50., później dopiero 80., a potem meta. Punktów było mało, więc trzeba było logistycznie podejść do sprawy i dobrze gospodarować zapasami, żeby starczyło. A na trasie 50. był też tylko jeden punkt kontrolny, więc też nie mieli łatwo. Chcemy ludzi nauczyć, że muszą liczyć głównie na siebie. Nie można planować tak, żeby na metę przybiegać już z pustą butelką. Ja, gdy idę na dłuższe wybieganie, to w plecaku mam wszystko: opatrunek, gazę, folię NRC. Zawsze mam ze sobą gaz, bo czasem zdarzyć się mogą jakieś dzikie psy. Najważniejsze jest bezpieczeństwo. Na długi trening mam plecak spakowany tak, jakbym na jakieś zawody biegł. Wolę na metę wbiec z litrem dodatkowym, niż żebym miał paść z odwodnienia.

— Będzie druga edycja ultramaratonu Warneland?
— Będzie druga, trzecia, czwarta. Wyszło fajnie, więc chcę to kontynuować. Na następnych edycjach zainteresowanie będzie jeszcze większe, a nawet jak nie będzie, to i tak będę robił. Nie organizuję tego z myślą o zysku. Tak jak teraz nadchodzący półmaraton współpracuje z fundacją, tak i my wtedy współpracowaliśmy z Fundacją „Przyszłość dla Dzieci”. Liczy się dobra zabawa, pokonywanie własnych ograniczeń, a poza tym zawsze można komuś pomóc.

— Zauważyłam na Facebooku, że oddajesz krew. Idealnie wpisujesz się więc w akcję „Gazety Olsztyńskiej”, w której opisujemy honorowych dawców krwi.
— Zaczęło się od tego, że kiedyś krwiobus ustawił się koło olsztyńskiej hali Uranii, czyli pod samym domem, i... już nie było szans się wymigać. Wcześniej często o tym myślałem, ale zawsze znajdowały się powody, żeby do Centrum Krwiodawstwa nie dojechać . A że nie wiadomo, jak się po tym będę czuł, więc jak wrócę do domu? A skoro to było pod domem, to tak sobie pomyślałem, że zawsze jakoś się z powrotem doczołgam. Ale oczywiście strach ma wielkie oczy i po oddaniu krwi czułem się równie dobrze jak przed. I tak kilka lat temu zaczęła się moja przygoda. Zaliczyłem kilka dyskwalifikacji. Teraz już wiem, że żeby nie lecieć do Centrum od razu po morderczo ciężkim biegu, bo hemoglobina jeszcze się waha. Dlatego zawsze odczekuję jakieś 2 tygodnie, żeby wszystko się zregenerowało i wtedy nie ma już żadnego problemu.

— Gdy kilka miesięcy rozmawiałam z innym ultramaratończykiem Przemkiem Ignaszewskim, czyli słynnym Vegeneratem Biegowym, wspominał, że się przyjaźnicie.
— Tak, z to przyjaźń zrodzona w biegu. Poznaliśmy się na moim pierwszym ultramaratonie Szczecin-Kołobrzeg 147 km. Gdzieś w okolicach 50 km dogoniliśmy go wraz z ekipą w Olsztyna i potem długo szliśmy razem. Jakoś dzięki temu między nami zaiskrzyło i od tej pory sporo razem jeździmy na zawody. Mamy podobne podejście do biegania — nie spinamy się. Zależy nam żeby wspólnie fajnie pocierpieć, ale i się pobawić. Jedyne, co nas różni, to to że ja jem mięso, a on nie. Ale nie stronię od tego, co mi ugotuje. Facet ma kulinarny dar. On to tak wszystko doprawi, że wybrzydzać nie będą nawet najbardziej zatwardziali mięsożercy.