Maraton? Można zacząć po pięćdziesiątce!

2018-05-01 09:00:00(ost. akt: 2018-05-14 10:52:22)
Stefan Kurdyła przebiegł dystans równy obwodowi Ziemi. Uprawiał triathlon, brał udział w około 30 maratonach. Ale biegać zaczął dopiero po 50. W poniedziałek na starówce zademonstrował stanie na głowie. W planach ma jeszcze maraton. 

— W niedzielę był pan w Lidzbarku Warmińskim. Co pan tam robił? 

— Biegałem. Brałem udział w Festiwalu Biegowym. W mojej kategorii wiekowej zawodników było tylko dwóch. Zająłem pierwsze miejsce. Przebiegłem 5 km.


— Ale rozumiem, że tak lajtowo biega pan teraz. Dawniej uprawiał pan triathlon i maratony. Policzył pan kilometry, które pan przebiegł? 

— To trudne, ale myślę, że obiegłem Ziemię. Ukończyłem około 30 maratonów i bardzo wiele biegów na 15, 10 i 5 km. 


— Jak często biega się maraton? Raz w roku? 

— Zależy od kondycji. Kiedyś biegałem dwa rocznie, nawet trzy. Teraz chcę przebiec jeszcze jeden. Triathlon uprawiałem 10 lat. Przestałem, gdy zbliżałem się do siedemdziesiątki. 


— Są maratony specjalne, fajniejsze od innych? 

— Kiedyś przebiegłem maraton w Londynie. Bardzo na niego polowałem. Wtedy miałem 55 lat. 


— W tym wieku niektórzy nie podbiegają nawet do autobusu!

— Mój czas wyniósł 3 godziny 29 minut. 


— A pan jest taki ruchliwy od dziecka?

— Właściwie tak. Lubiłem biegać, lubiłem ruch, ale zawodowo nie uprawiałem sportu. Pracowałem jako kierowca MPK. To stresujące zajęcie, ale je lubiłem. Wtedy biegałem najwięcej. Dzisiaj już takiej kondycji nie mam.


— A kiedy pan zaczął biegać? 

— Kiedy skończyłem 50 lat. Zmotywował mnie właśnie maraton. Zastanawiałem się, jak człowiek może przebiec 42 km. Zacząłem trenować i po pół roku pobiegłem pierwszy maraton. Było to w Szczytnie. Wtedy biegałem codziennie 10-12 km. 


— Ale 12 km to nie 40!

— Biegacza kryzys dopada w różnych momentach. Dla mnie najgorsza jest końcówka, 35 kilometr. Wtedy już się traci siły. Ale ja na koniec zostawiam sobie taki power, żeby na metę wpaść z szybkością. 


— Rozumiem, że czuje się pan dobrze. Nie choruje pan, nie bolą pana stawy. 

— Nie choruję. Kiedy biegam, ogarnia mnie radość, że pokonałem dystans, że dałem radę. 


— Miał pan doradcę do spraw biegania? 

— Mamy Amatorski Klub Maratończyka. Jest nas około 80 członków. To nie tylko mężczyźni, są też kobiety. Trenujemy, przychodzą do nas lekarze, którzy mówią o stawach i mięśniach. Czytamy publikacje trenerów biegania. Wiemy, jak trenować, i wiemy, jak się odżywiać. 


— I to mnie interesuje. Ma pan znakomitą sylwetkę. Jak się pan odżywia? Wielu z nas walczy z nadwagą. 

— Brzucha nie mam, ale jem wszystko. Np. dużo węglowodanów. To pełnoziarniste pieczywo, makaron, ryż oraz ziemniaki. Jem mięso, bo to białko budujące mięśnie. Tłuszcz też jest potrzebny. Ale nie wolno się przejadać. 


— Małe ciasteczko też pan czasem zjada? 

— Zjadam. Ja bardzo lubię słodycze! Cukier zresztą daje energię. 


— Czy geny w uprawianiu sportu są ważne?

— Na pewno trzeba mieć predyspozycje. Mój tata też lubił biegać. Ale najważniejszy jest trening. Trening czyni mistrza. 


— Od dawna obiecuję sobie, że będę biegać, bo lubię przyrodę i świeże powietrze.

— To wystarczy wyjść i robić marszobiegi. Najlepiej w lesie, bo tam nie ma spalin. 


— Podobno twarda, betonowa nawierzchnia nie jest wskazana. 

— Najlepsze są leśne dukty. Ale jeżeli ktoś chce startować w miejskich biegach, to trzeba też trenować na asfalcie.


Ewa Mazgal