Józef Bartkowski: Na Wielkiej Żuławie byłem wolny

2018-01-13 09:00:00(ost. akt: 2018-01-12 12:42:36)
Józef Bartkowski z córką Milą na kajaku na Jezioraku, w drodze na Wielką Żuławę lub z wyspy

Józef Bartkowski z córką Milą na kajaku na Jezioraku, w drodze na Wielką Żuławę lub z wyspy

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Echa publikacji: Wspominać wyspę chce nie tylko Emilia Bartkowska, o której pisaliśmy w poprzednim wydaniu, ale także jej tata, Józef Bartkowski. Na wyspie mieszkał od 5 roku życia. Wyprowadzkę z wyspy wspomina jako najgorszy moment w życiu.
Tata Emilii, Józef Bartkowski, zamieszkał na wyspie jako 5-latek z trójką rodzeństwa (najmłodsza siostra miała roczek).
— To był październik 1964 roku – wspomina Józef Bartkowski. — Na wyspie mieszkało wówczas pięć rodzin. Dzieci było bardzo dużo, bo w wielu domach po czworo, pięcioro. Była z nas porządna drużyna piłkarska. Wyspa była wówczas zarządzana przez Gospodarstwo Rybackie. Potem przeszło we władanie Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Szymbarku i zaczęli gospodarzyć po swojemu. A było to 50 sztuk bydła i ziemię też uprawiali – głównie obsiewali zbożem, bo to VI kategoria ziemi. Ale po jakimś czasie okazało się, że problemy z transportem są tak uciążliwe i kosztowne, że odstąpiono.

W połowie lat 70-tych wyspę przejął Ośrodek Sportu Rekreacji z Iławy – miała się wyspa stać ośrodkiem turystycznym. Miasto stało się zarządcą Wielkiej Żuławy. Powstały pierwsze ośrodki, budowane studnie głębinowe. Najbardziej popularny ośrodek wczasowy wybudowano dla Zakładu Urządzeń Dźwigowych w Warszawie (powstał on w 1958 roku).
— Mój tata Jan przez wszystkie te lata żył i pracował na wyspie, był z nią bardzo związany. Postanowił wydzierżawić kilka hektarów od miasta i dbać o ten kawałek ziemi. Był początek lat 80-tych. W ówczesnym urzędzie gminy podpisał stosowną umowę dzierżawy. Wtedy pomógł nam bardzo urzędnik pan Ryszard Ławrynowicz, za co jestem mu do dziś wdzięczny. Zgodził się, żeby ojciec kosił trawę i mógł nią karmić swoje bydło. I tak się działo przez kolejne lata. Wyspa była wtedy zadbana i wypielęgnowana, po prostu miała gospodarza. Potem sprawy się toczyły tak, jakie były pomysły kolejnych włodarzy miasta. Pojawił się wówczas po raz pierwszy jako burmistrz miasta Adam Żyliński, który rozwiązał umowę z moim rodzicami. Kolejni burmistrzowie mieli jeszcze inne pomysły na wyspę i musieliśmy się dostosowywać. Niestety w 2010 roku mój tata zmarł. Opiekę nad gospodarstwem przejąłem ja i próbowałem znaleźć na to jakiś pomysł. Za czasów burmistrza Maśkiewicza dzierżawiliśmy 62 hektary od Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Mieliśmy umowę, że moim zadaniem jest koszenie trawy na całej wyspie i wywiązywałem się z tego. I tak pewnie by było nadal, gdyby nie kolejny pomysł, tym razem ówczesnego zastępcy burmistrza Stanisława Kieruzela, który definitywnie rozwiązał ze mną umowę, co pociągnęło za sobą lawinę zdarzeń. Wiem, że w tamtym czasie doradzał mu człowiek o inicjałach H. M., który koniecznie chciał nas z wyspy wyrzucić, a powody miał prywatne. Z wielką przykrością i żalem to wspominam. Bolało go (mowa o H. M.), że na wyspie jest nas pełno, to znaczy Bartkowskich, ale my nigdy nie uważaliśmy wyspy za naszą własność, szanowaliśmy ją bardzo i przede wszystkim kochaliśmy ją, a nie szukaliśmy interesu. Skutek był taki, że wyspa zaczęła zarastać, bo nikt się o nią nie troszczył. My nadal tam mieszkaliśmy. Latem byłem zawsze na wyspie a zimą wyjeżdżałem do Niemiec żeby zarobić. Wpłacałem określoną pulę do kasy miasta, nie zawsze byłem na plusie, ale płaciłem (podatek za dom). Tak do końca nie wiedziałem, na co dokładnie te pieniądze są przeznaczane, nie kontrolowałem tego w pełni, przyznaję. W finale okazało się, że miasto naliczyło zaległe opłaty za prąd i wyszło na to, że nie było płacona za prąd 10 lat. My jako Bartkowscy nie byliśmy indywidualnym klientem zakładu energetycznego, wszystkie opłaty robiliśmy w urzędzie. W tym czasie okazało się, że pieniądze które wysyłałem były wpłacane na konto za dzierżawę, która od 6 lat już nie obowiązywała. Finał był taki, że prąd nam odłączono i przez rok żyliśmy bez niego. A był to rok kiedy moja córka Anita miała maturę, uczyła się przy świeczce. Miałem nadzieję, że te pieniądze które omyłkowo były wpłacone na dzierżawę, będzie można przenieść i spłacić dług za prąd. Tak się jednak nie dało zrobić. Było straszne zamieszanie i w pewnym sensie sytuacja konfliktowa z urzędem miasta, którą myślę po prostu przegraliśmy a tym samym przegrała moja rodzina. Potem pojawiła się iskierka nadziei za rządów Włodzimierza Ptasznika, który chciał podłączyć na wyspę prąd na nowo. Tak się jednak nie stało, nie pamiętam dobrze, ale nie pozwoliła na to chyba rada miasta. Poza tym zakład energetyczny oszacował koszt za ponowne podłączenie prądu na kwotę 22 tys. zł i miało to zapłacić miasto. Pomysł upadł. To były zbyt duże koszty.

Wyprowadzka z wyspy...
— To było jeden z gorszych momentów w moim życiu, jak nie najgorszy – wspomina pan Józef. — Dostaliśmy od miasta bardzo krótki termin na wyniesienie się z domu. Proszę sobie wyobrazić, że w naszym domu było sześć pokoi, dwie kuchnie i dwie łazienki no i sprzęt gospodarczy. Każdy pokój umeblowany i to ładnie, w drewnie. W trybie przyspieszonym musieliśmy się wyprowadzić i to do mieszkanie trochę ponad 30 metrowego, z wyspy do Iławy. To nie była kwestia jednej czy dwóch bagażówek. Miałem plan rozdać meble osobom potrzebującym, ale zwyczajnie nie zdążyłem. Pociąłem to wszystko i tyle.
Nie można opisać słowami, jak czuliśmy się w trakcie i po przeprowadzce.... To zrozumie tylko ktoś, kto całe swoje życie był wolny, miał przestrzeń i był szczęśliwy wśród natury, a potem nagle mu to odebrano. Każdego dnia tam płynę... każdego. Inaczej bym się chyba udusił. Jak spoglądam przez okno w naszym małym mieszkanku i widzę młodzież, która wałęsa się między blokami, to zastanawiam się, co oni robią w tych mieszkaniach, jak żyją i czy mogą być szczęśliwi w tych murach. Nie mogę tego pojąć. Nigdy nie przyzwyczaję się do tego miejskiego życia. Przez tę wyprowadzkę z wyspy rozsypała się moja rodzina – moje córki Mila i Anita powyjeżdżały – no bo jak żyć na 30 metrach w cztery dorosłe osoby... Jestem przekonany, że gdy sprawy inaczej się potoczyły, nadal żylibyśmy na Wielkiej Żuławie. Jak sobie pomyślę, że nie mieszkałbym chociaż blisko wyspy i nie miał czym tam popłynąć, to nie wiem co by ze mną było. To mnie trzyma w pionie. Poza tym latem dorabiam sobie jako kierujący promem na wyspę Wielka Żuława. Wygląda więc na to, że wciąż przy niej czuwam. Kiedy wychodzę czasem do miasta i rozmawiam ze znajomymi po drodze, to oni klepią mnie po ramieniu i mówią, że pewnie cieszymy się, że wreszcie wyswobodziliśmy się z tego kieratu, jakim była wyspa. Nie mają pojęcia, że kierat jest dopiero teraz – więzienie, a na wyspie to był raj.

Józef Bartkowski z małą Emilią na kajaku

Fot. Archiwum prywatne


Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Ewa #2417406 | 2.202.*.* 13 sty 2018 23:45

    Pamietam cie Jozek, walcz o swoje marzenia,moze jeszcze nie wszystko stracone :)

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

  2. G. #2417201 | 95.40.*.* 13 sty 2018 17:03

    Panie Józefie szczerze życzę by udało się Panu, córkom powrócić do miejsca gdzie odnaleźliście własny kawałek raju na ziemi. Sam aktualnie mieszkam na przysłowiowym "zadupiu" ale gdybym miał powrócić w bloki pękło bi mi serce na miejscu. Kotwica na wyspie jest, proszę dobrze pomyśleć na pewno jest sposób, patent na powrót. Proszę zostawić jakiś namiar mailowy w komentarzu, podpowiem w jakim kierunku można zacząć działąć by dało się tam wrócić na stałe.

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz