Moja córka była najmłodszą internowaną w stanie wojennym

2017-12-17 20:00:00(ost. akt: 2017-12-18 15:02:05)

Autor zdjęcia: Zbigniew Woźniak

Grażyna Raszkowska, dziennikarka związana z "Rzeczpospolitą", dyrektor Festiwalu Filmów Dokumentalnych Kino z duszą, w 1981 roku studentka UMK, była pierwszą kobietą w ciąży internowaną w ośrodku w Gołdapi. W tym tygodniu minęło 36 lat od ogłoszenia stanu wojennego.
— Można powiedzieć, że twoja córka była najmłodszą internowaną.
— Byłam w ciąży, trafiłam za kraty, więc rzeczywiście ona była najmłodszą internowaną. Przynajmniej w momencie, gdy się zaczynał stan wojenny.

— Kiedy przyszli po ciebie? 13 grudnia? Nocą?
— Nie. Szukali mnie od 13 grudnia. Wcześniej przez 16 wspaniałych miesięcy wolności byłam redaktorem naczelnym niezależnego pisma „Immunitet”. Byłam także wiceprzewodniczącą NZS na UMK w Toruniu, gdzie studiowałam. Gdy 13 grudnia wybuchł stan wojenny, postanowiliśmy z moim ówczesnym narzeczonym załadować wszystko, co się dało — papier, materiały gotowe do druku, już wydrukowane materiały — i ukryć. Wsiedliśmy do pociągu, choć nie wolno było jeździć bez przepustek, ale tym się nie przejmowaliśmy, i przewieźliśmy druki do Warszawy w plecakach i torbach. Na święta pojechałam do mamy w Bydgoszczy. A przyszli po mnie po świętach, 28 grudnia. Po godzinie 23 do mieszkania wtargnęło kilku mężczyzn, niektórzy w mundurach, inni po cywilnemu. Kazali się ubierać, zapakować niezbędne rzeczy, zaczęła się rewizja, przeszukiwali szuflady, otwierali szafy, jeden powiedział mamie, żeby dała mi dużo ciepłych rzeczy do ubrania, bo jadę bardzo daleko i będzie tam bardzo zimno. Inny zajął się skrupulatnym zdzieraniem naklejki „Człowiek z żelaza”, jaką miałam na drzwiach. Pamiętam te podniesione głosy, pośpiech. Pożegnanie z mamą: nie martw się, dam znać, dbaj o siebie. I żadnej odpowiedzi — gdzie mnie zabierają.
W decyzji o internowaniu napisali, że moje pozostawanie na wolności zagrażałoby bezpieczeństwu państwa i porządkowi publicznemu przez to, że „wykazuję wrogą postawę w stosunku do władzy i naczelnych organów”. I słusznie.

— Co czułaś? Przerażenie? Ciemno, noc, mróz, zabierają cię w nieznane.
— Nie. Sto procent koncentracji, adrenaliny. To już był 28 grudnia, dwa tygodnie stanu wojennego, wiedziałam, co się dzieje. Było już po pacyfikacji kopalni Wujek w Katowicach. Wielu moich kolegów już siedziało, cała góra Solidarności trafiła za kraty. Zdawałam sobie sprawę z tego, że byłam w ciąży, więc tym bardziej ta sytuacja była dla mnie trudna. Zawieźli mnie do Torunia, gdzie czekały mnie bardzo długie przesłuchania. Byłam wtedy na czwartym roku polonistyki w Toruniu, trafiłam do celi z innymi internowanymi kobietami z Solidarności, ze studentek byłam tylko ja. W grudniu byłam chyba najmłodszą internowaną osobą w Polsce, miałam 21 lat. Okropne warunki, kilkanaście kobiet w celi, kibelek to kubeł stojący na podłodze. Tam też zaliczyłam po którymś z przesłuchań kilkudziesięciogodzinną odsiadkę w pojedynczej, ciasnej celi, norze.
Potem trafiłam do Bydgoszczy. W Fordonie spędziłam tydzień, gdzie przeżyłam niesłychanie ważnego sylwestra. Otworzyłyśmy okna i urządziłyśmy manifestację. Skandowałyśmy „Solidarność” i „Lech Wałęsa”. W pewnym momencie do naszych okrzyków dołączyły też więźniarki kryminalne.

— Jak się czułaś?
— Byłam bardzo chora, miałam ciężkie zapalenie płuc, leżałam, nie chciałam przyjmować leków, które mogły być zagrożeniem dla ciąży. Leżałam w łóżku i słuchałam tych okrzyków. I nagle, bez uprzedzenia 5 czy 6 stycznia strażniczki powiedziały, że mamy się pakować. Załadowali nas do kibitek. I rozpoczęła się podróż w tę wielką, srogą zimę.

— Nie wiedziałyście dokąd jedziecie?
— Nie. Po drodze, podczas postojów na toaletę, gdzieś w szczerym polu, rzucałyśmy karteczki z nazwiskami, żeby zostawić jakiś ślad, bo nie wiedziałyśmy, co nas czeka. Nie powiedzieli nam, gdzie jedziemy, mówili tylko, że „na białe niedźwiedzie”. Jechałam w jednej kibitce z Anną Walentynowicz i Aliną Pieńkowską, obie już nie żyją. Poznałyśmy się wówczas w tym milicyjnym samochodzie. Mówiłam do Walentynowicz „pani Aniu”, a ja miałam już wtedy nadaną mi przez dziewczyny z celi ksywkę „córeńka”.

— Ile czasu jechałyście w nieznane?
— Kiedyś policzyłam, że prawie 20 godzin. W tych kibitkach paliły się minipiecyki, leciał z nich pył, bardzo się bałam, czy nie zaszkodzi to dziecku. Podczas drogi pani Ania opowiadała historię Solidarności. Wtedy pierwszy raz usłyszałam o konflikcie miedzy nią a Lechem Wałęsą. Była to trudna opowieść i nigdy nie zapomnę tej podróży. Wyjechałyśmy z więzienia w Fordonie po południu, gdy było ciemno. A gdy już dojechałyśmy, otworzyły się drzwi i pokazała się wielka jasność. Wielki las, mnóstwo śniegu i słońca. Z tej kibitki, z ciemności i duchoty wyskoczyłam na śnieg. Zapytałyśmy, co teraz będzie? Nie wiadomo. Mogą nas rozwalić, takie przypuszczenia też się pojawiły. Pustkowie, las. W tym momencie było nam ciężko. Okazało się, że trafiłyśmy do ośrodka, budynku wypoczynkowego w lesie. Zaczęto wpuszczać nas do środka.

— Czytałam, że tam dostałyście normalne talerze, kubki, a nie metalowe jak w więzieniu.
— Tak. Mieszkałyśmy po pięć osób w pokoju z łazienką. Byłyśmy pilnowane, miałyśmy zakaz opuszczania budynku, mogłyśmy tylko chodzić po korytarzach, a spacery — wyłącznie po tarasie. Życie podobne do życia jenieckiego, byłyśmy w końcu jeńcami blisko rosyjskiej granicy. Takimi zakładniczkami ówczesnej sytuacji, można powiedzieć. Zaczęła przyjeżdżać pomoc — chyba pierwszym transportem przybyła Maja Komorowska, przywiozła nam jabłka.

— Pieńkowska, Walentynowicz. Kogo jeszcze zapamiętałaś?
— Gaję Kuroniową, z którą miałam okazję zamienić tylko kilka zdań. Nie pamiętam, o czym rozmawiałyśmy, ale wywarła na mnie ogromnie pozytywne wrażenie. Natomiast, dla mnie osobiście, niezwykłą kobietą, która bardzo mi pomogła psychicznie, była dr Grażyna Wendt-Przybylska, lekarka z Płocka, jedyna kobieta w Komisji Krajowej, którą zgarnęli w nocy z 12 na 13 grudnia. Grażyna pomagała wszystkim swoją postawą, pewnością siebie, opiekuńczością. Była prawdziwym przyjacielem, lekarzem, któremu można zaufać. Niezwykła osoba, lekarka o artystycznej duszy.
Miałam okazję też poznać słynną aktorkę, opozycjonistkę Halinę Mikołajską, również jako artystkę, bo byłam na występie w jej pokoju, ale na co dzień była jedną z nas. Siedziały tam dziewczyny z całej Polski, wszystkich kobiet było wtedy 320.

— Do kiedy siedziałaś w Gołdapi?
— Do połowy lutego. Jeszcze w wiezieniu w Fordonie przez kołchoźniki puszczali nam idiotyczną muzykę albo komunikaty. I usłyszałam wtedy słowa Urbana, że w Polsce nie ma żadnej internowanej kobiety w ciąży. Napisałam podanie o zwolnienie z tego powodu. Gdy po latach dostałam swoje papiery z IPN, dowiedziałam się, że z Warszawy do Gołdapi przyszedł szyfrogram, w którym jeden szef ubecji pisał do drugiego o spodziewanej wizytacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Komisja miała sprawdzać, jakie są warunki w Gołdapi. Z tego powodu, nagle — zupełnie niespodziewanie — zwolnili mnie, było bardzo mało czasu na pożegnania z dziewczynami, na spakowanie, szybko zapisałam adresy, wzięłam jakieś listy, nawet jacyś cywile zawieźli mnie z ośrodka na dworzec, spieszyło im się. Zostawili mnie tam.

— Jak sobie poradziłaś? Byłaś wolna!
— Pociągiem pojechałam do Olsztyna, potem do Torunia — to była podróż mojego życia — nigdy już żadnej podroży tak nie odczuwałam, w tak silnych emocjach. Wszystko mogło się zdarzyć, ale byłam wolna, w każdym razie w jakimś sensie. Włosy miałam obcięte na zapałkę — taki znak protestu — i pamiętam, że cały czas musiałam powstrzymywać się, by nie uśmiechać się do nieznajomych z pociągu. Dziwnie musiałam wyglądać z tymi tobołkami, obciętymi włosami, ciągle wychodziłam na korytarz, by sprawdzić, gdzie już jesteśmy. Wracałam do Torunia i do Bydgoszczy do rodziny, do najbliższych, do przyjaciół. Nie spodziewali się mnie, gdy przybyłam i zapukałam do drzwi — no cóż, nietrudno sobie wyobrazić, jaka była radość. Szybko oczywiście okazało się, jak trudna i beznadziejna jest rzeczywistość stanu wojennego. Ale ja miałam przed sobą skończenie studiów i urodzenie dziecka. W tym sensie mój stan dawał mi nadzieję, bo musiałam myśleć nie tylko o sobie i o tym, co się dzieje w danej chwili, ale także o przyszłości. 

— Kiedy urodziła się twoja córka? Jak ułożyło się jej życie?
— Marianna urodziła się w sierpniu 1982 roku, opowiedziałam jej o tej historii, jak miała 13-14  lat. W czerwcu 1989 roku miała 7 lat i wiedziała, że dzieje się coś ważnego, że idziemy głosować przeciwko komunistom, za wolną Polskę. Zresztą jej młodszy o dwa lata brat też. Od kilku lat Marianna mieszka w Szkocji, gdzie z powodzeniem prowadzi własną firmę. Dwa lata temu urodziła córkę. Na święta Bożego Narodzenia wszyscy się spotykamy w Warszawie, gdzie mieszkam od dawna — na rodzinnych, polskich świętach.

— Byłaś potem w Gołdapi?
— Wybieram się latem w przyszłym roku. Pierwszy raz po tylu latach.