Kryminalny PRL: Zarżnął swoją matkę, a potem po prostu poszedł do pracy

2017-05-29 14:49:34(ost. akt: 2017-05-29 19:07:00)
Zdjęcie jest ilustracją do treści

Zdjęcie jest ilustracją do treści

Autor zdjęcia: Grzegorz Czykwin

Witold L. miał 17 lat, kiedy w 1969 roku zarżnął w Olsztynie matkę. Potem, jak się nic nie stało, poszedł do pracy. Uznany przez sądu za niepoczytalnego, trafił na oddział zamknięty w psychiatryku. I nie jest wykluczone, że siedzi tam do dziś.
Trudno o większą ofiarę losu. Witold L. w swojej metryce w rubryce: ojciec ma wpisane NN. Matka, która na początku lat 50. XX wieku przyjechała do Olsztyna z łatką panny z dzieckiem, zdana była tylko na siebie. Przytuliła się z synkiem do mieszkającej przy ulicy Limanowskiego, rodziny repatriantów z Wilna.
Starszy o ponad 20 lat (rocznik 1905) Antoni W. był wdowcem i zajął się nieszczęsną, choć na głowie miał jeszcze starą matkę, siostrę i syna Wincentego. Ten niby się ożenił, wyprowadził, ale pomyślności w życiu osobistym nie zaznał. Po kilku latach wrócił do domu.

Należałoby powiedzieć: do domu wariatów. Bo kiedy 21 lutego 1969 roku doszło do tragedii, w dwóch izbach mieszkało sześć osób. W pokoju Antoni W., jego siostra po sześćdziesiątce i ich dziewięćdziesięcioletnia matka. W kuchni Witold L. ze swoją matką i... młody Wincenty W., który wszedł również w rolę głowy rodziny, jeśli chodzi o sprawy łóżkowe.

W śledztwie stary W. pytany o to, zeznawał, że „nie miał nic przeciwko” pokoleniowej zmianie ról. Syn rewanżował się równie wyrozumiale. Babki wolałyby niczego nie widzieć, ale fakty były takie, że w mieszkaniu na Limanowskiego policja była co rusz.

Również dlatego, że w tym ścisku musiało się jeszcze znaleźć miejsce dla flaszki. Młody Wincenty W. za znęcanie się nad rodziną, picie i bicie został nawet skazany na dziewięć miesięcy więzienia. Odsiedział wyrok, ale gdy wrócił, zaczął swoje na nowo.
Na co w takich warunkach mógł liczyć mały Witek? A on od dzieciństwa wymagał specjalnej troski, bo po jakimiś zapaleniu opon mózgowych nabawił się padaczki. Chodzić musiał do szkoły specjalnej, 2-3 razy w miesiącu choroba rzucała nim o ziemię. We wszystkim zależny był od matki. Do tego stopnia, że kiedy po skończeniu szkoły zaczął pracować w spółdzielni Gwarancja, pieniądze oddawał jej.

W 1969 roku (urodziny miał dokładnie 1 stycznia) miał 17 lat. Palił papierosy, coraz częściej zaglądał do kieliszka. Z matką ciągle spał na jednej wersalce, ale słuchać jej nie miał już zamiaru. Pyskował do tego stopnia, że teraz to on powoli stawał się powodem telefonów na milicję, również wieczorem na dzień przed zabójstwem.

Ten dzień wyglądał jak każdy inny. Rano Witold L. i jego matka poszli do roboty, zmieniając się na wersalce w kuchni z Wincentym W., który pracował w OZOS na nocnej zmianie i musiał swoje odespać. Babki przeważnie nie wchodziły z pokoju, a do starego Antoniego W., już emeryta, przeszedł po południu znajomy szewc.

Siedzieli nad flaszką, kiedy Witold L. i jego matka koło czwartej po południu po kolei wrócili z pracy. Ona zakręciła się koło obiadu, potem robiła sweterek na drutach. Nastolatek starał się dotrzymywać pola starszym przy kielichu.
Musiało być ostro, ale wezwany przez jego matkę patrol pojawił się na Limanowskiego, kiedy już było po awanturze. Szewc dawno wyszedł, starzy W. zamknęli się u siebie, a Wincenty W. pojechał do OZOS na nockę. Milicjanci tylko spisali, że Witold L. jest nietrzeźwy i poszli.

Po piątej następnego dnia rano — w lutym to jeszcze ciemna noc — matka i syn musieli się zbierać do roboty. Chłopak, który wychodził pierwszy, zaczął się macać po marynarce, szukając 40 złotych, które zachomikował tam na swoje wydatki. Kiedy ich nie znalazł, pomyślał oczywiście, że to matka mu je zabrała.
Zaczęły się pretensje, krzyki żeby oddała mu pieniądze, chociaż matka mówiła, że to nie ona. Nie doszłoby może do tragedii, gdyby, bliski już wtedy ataku padaczki, Witold L. nie sięgnął po ćwiartkę spirytusu, trzymaną w domu na klina. Wypił ją niemal jednym haustem, a potem sięgnął po kuchenny nóż. Poderżnął matce gardło i jeszcze ze dwa razy dźgnął ją w pierś.

Był jeszcze na tyle przytomny, że matkę położył na wersalkę i przykrył pierzyną, a nóż wytarł i odłożył na zwykłe miejsce. Siostra Antoniego W., która zaalarmowana hałasem, a może ciszą, jaka po nim nagle zapadała, uchyliwszy drzwi zobaczyła, jak chłopak wyciera podłogę. Witold L. chyba jej nie zauważył. Jego głowa, w ogóle nie przyjmowała tego, co się stało. Zamknął drzwi i poszedł do pracy.
Oczywiście o żadnej robocie nie było mowy. Po pierwsze dlatego, że podczas szarpaniny z matką Witold L. zranił się w palec. Swojemu szefowi w spółdzielni opowiadał, że skaleczył się przy krojeniu chleba, że musi iść do przychodni, ale wszyscy widzieli wzbierający w jego oczach obłęd.

Naciskany, powiedział, że kiedy on wychodził do roboty, z OZOS wrócił Wincenty W., zaczęła się awantura i mógł on coś zrobić jego matce. Po godzinie, dwóch sprawa się wyjaśniła, gdy w spółdzielni Gwarancja pojawił się sam Witold W.
On z kolei mówił, że kiedy koło siódmej wrócił z nocnej zmiany, zobaczył w kuchni tylko wystającą spod pierzyny nogę kobiety. Zdziwił się, że zaspała do roboty, ale gdy rozgarnął bety zobaczył, że jest cała we krwi i już nie żyje. Zamknięci u siebie Antoni W. i babki niczego nie wiedzieli, ale sprawca mógł być tylko jeden.
Witold L. tylko przy pierwszym przesłuchaniu trzymał się wersji, że to Wicenty W. zabił jego matkę. Potem się przyznał. Podczas wizji lokalnej pokazał milicjantom i prokuratorowi, co się wydarzyło. Trudna była jednak z nim rozmowa ze względu na coraz częstsze ataki.

Biegli psychiatrzy uznali po badaniach jego znaczne upośledzenie (według starej nomenklatury — debilizm lżejszego stopnia), a olsztyński sąd, skazując go w 1969 roku na cztery lata więzienia, nakazał internowanie siedemnastoalatka w zakładzie psychiatrycznym.

W Kocborowie koło Starogardu Gdańskiego, a potem w szpitalu psychiatrycznym na Dolnym Śląsku Witold L. przebywał pod sądowym rygorem... 35 lat. Co pół roku do olsztyńskiego sądu wpływała opinia o stanie jego zdrowia. Zawsze negatywna: ataki padaczki, napady agresji (także wobec personelu), urojenia i omamy, żadnych szans na normalne życie.
Dopiero w 2004 roku, uznając chyba, że skoro wyrok brzmiał cztery lata, a skazany faktycznie jest w zamknięciu lat 35, Sąd Okręgowy w Olsztynie uznał, że to dość. Wydając postanowienie o zniesieniu przymusowego internowania, sąd zastrzegł jednak że należy „pozostawić Witolda L. w Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w B. na prawach pacjenta.”.
Jeśli jeszcze żyje miałby dzisiaj 65 lat i oznaczałoby to, że w psychiatryku jest już prawie pół wieku.

Stanisław Brzozowski

Komentarze (12) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Lol #2264847 | 31.0.*.* 13 cze 2017 00:40

    A jakie miał szanse wyrastając w takim domu, na normalność?! Dorośli zrobili z niego zbrodniarza! Tym bardziej, że już w dzieciństwie wymagał uwagi że względu na chorobę.... Każdemu kiedyś puszczają hamulce, zwłaszcza jeśli jako dziecko żył w patologii, którą zgotowaiu dorośli! Oni byli tak samo inni jak i on, a potem państwo, które nie " przytuliła" samotnej kobiety z chorym dzieckiem! Za błędy rodziców płacą dzieci, ktorym w dorosłym życiu w końcu puszczają hamulce! To jest jak szybkowarem, który nie wytrzymuje ciśnienia i przecież sam się nie dopilnuje!

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  2. trol warmiński #2263705 | 83.6.*.* 11 cze 2017 00:01

    Żenujący poziom całego olsztyńskiego dziennikarstwa , szczególnie tv.

    odpowiedz na ten komentarz

  3. M #2256681 | 87.204.*.* 31 maj 2017 13:55

    Bardzo niska jakość tego artykułu...

    Ocena komentarza: warty uwagi (8) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. As #2256095 | 217.99.*.* 30 maj 2017 17:30

      A smok w tej bajce był ?

      Ocena komentarza: warty uwagi (5) odpowiedz na ten komentarz

    2. wot #2255813 | 83.9.*.* 30 maj 2017 11:13

      W następnym numerze napiszcie o jakimś brutalnym gwałcie, wybuchu bomby w dworcowej ubikacji, podpaleniu dziadka, śmierci dziecka w szambie... Czytelnicy bardzo czekają na takie budujące wieści sprzed lat. To oczywiście KPINA.

      Ocena komentarza: poniżej poziomu (-3) odpowiedz na ten komentarz

    Pokaż wszystkie komentarze (12)