Małyszomania dała mi w kość, później sporo przytyłem

2016-12-27 19:30:40(ost. akt: 2016-12-28 08:23:16)

Autor zdjęcia: Orlen Team

Gdy skakał, dbał o linię. Nie jadł w święta, żeby nie przytyć. Ale z kotleta schabowego cały czas zdejmuje panierkę. Nawyki z dawnych czasów został mu do dzisiaj. Wąsów też nigdy nie zgoli, bo nie poznałby się w lustrze. Z Adamem Małyszem, wielokrotnym mistrzem świata w skokach narciarskich, rozmawia Ada Romanowska
— Co daje większą adrenalinę? Narty czy kierownica?
— Kierownica, bo spędza się za nią dużo więcej czasu. Odcinki specjalne liczą po kilkaset, nawet 600 kilometrów. Jedzie się to kilka, kilkanaście godzin, a adrenalina wydziela się cały czas. Skok na nartach trwa kilka sekund i tyle jest emocjonujących przeżyć.

— Szybkie samochody to sposób na dziewczyny. Żona nie jest zazdrosna?
— Nie. Jesteśmy ze sobą tyle lat, że mamy do siebie ogromne zaufanie. Żona bardziej obawiała się o moje bezpieczeństwo. Szczególnie podczas Dakaru, gdzie sytuację na trasie śledzi się przez internet, kiedy nie wiadomo, dlaczego kropka oznaczająca pozycję pojazdu przestaje się ruszać. Czy coś się stało, czy po prostu nadajnik się zepsuł i załoga spokojnie jedzie dalej nie wiedząc, jak stresują się kibice i bliscy.

— Teraz emocje podgrzewają nasi skoczkowie. Są nie do pobicia.
— Tacy nie do pobicia to znowu nie są! Owszem, z dużą przewagą wygraliśmy konkurs drużynowy w Klingenthal, ale w zawodach indywidualnych mamy w tym sezonie, jak na razie, tylko jedno zwycięstwo. Nie jestem też pewien, czy skoki narciarskie są naszym sportem narodowym. Chyba ciągle nie przebiły piłki nożnej czy siatkówki. Ale nie da się ukryć, że cieszą się olbrzymią popularnością. Oglądało się je w Polsce nawet, gdy nie było wielkich sukcesów. A kiedy ja zacząłem wygrywać, okazały się sportem dającym powody do dumy. Również Polakom mieszkającym na obczyźnie — w Niemczech, Norwegii. Mieli czym się szczycić.

— Zapoczątkowałeś tę świetną formę…
— Na obecną sytuację na pewno duży wpływ miało zatrudnienie nowego trenera. To zawsze działa pozytywnie na drużynę, w której coś się wypaliło, wyczerpało. Atmosfera w reprezentacji jest dzisiaj bardzo dobra, fajniejsza niż w poprzednim sezonie. Zawodnicy znów koncentrują się na dobrych skokach, są zadowoleni z pracy i jej efektów. Co ważne, nie mamy tylko jednego mocnego skoczka, ale cały zespół prezentuje wysoką formę.

— Brakuje ci skoków?
— Zależy, co rozumiemy przez powrót do skoków. Zawsze byłem blisko tego sportu. Nawet kiedy rywalizowałem w rajdach, starałem się śledzić wydarzenia na skoczniach, współpracowałem z kadrą juniorów. Od jesieni, kiedy zacząłem pracę w Polskim Związku Narciarskim, znów bardzo aktywnie uczestniczę w życiu reprezentacji. Jeździłem na obozy przygotowawcze, byłem na rozpoczęciu sezonu w Finlandii, ostatnio zajrzałem na konkursy do Engelbergu, a zaraz po świętach pojadę na Turniej Czterech Skoczni. Do tego jest kontakt telefoniczny i ze sztabami szkoleniowymi i zawodnikami, więc orientuję się co i jak. Natomiast jeśli chodzi o samo uprawianie skoków, to specjalnie mnie nie ciągnie. Miałbym pewnie problemy z techniką, sprzętem. Ostatnio, podczas kręcenia filmiku promocyjnego dla PZN, byłem blisko, bo już siedziałem na belce. I kusiło mnie, żeby się odepchnąć i skoczyć. Ale kombinezon był za ciasny, ledwo go zapiąłem, buty nie dopasowane do nart i ostatecznie rozsądek wziął górę nad emocjonalnym i impulsem. Choć nie wykluczam, że kiedyś spróbuję swoich sił w zawodach dla weteranów.

— Póki co… przytyłeś 17 kilogramów...
— Odczuwam zmianę. Oczywiście najprościej zauważyć to po wyglądzie, patrząc w lustro. Kiedy kończyłem karierę skoczka, założyłem sobie, że trzeba będzie popracować nad muskulaturą, „przypakować”. Z kilogramami poszło, z mięśniami niekoniecznie. Jeszcze jako kierowca rajdowy dużo pracowałem w siłowni. Musiałem wzmocnić mięśnie rąk, szyi. Teraz do takich ćwiczeń brakuje mi motywacji i przede wszystkim czasu. Ale są też pozytywy przybrania na wadze. Wreszcie mam wymiarową sylwetkę. Wcześniej musiałem zamawiać ubrania szyte na miarę. Teraz idę do sklepu i taki garnitur kupuję od ręki.

— A miałeś być mechanikiem samochodowym. Te kilkanaście kilo więcej wcale by nie przeszkadzało.
— Ale pojawiły się narty. Zacząłem trenować jako dziecko. Musiałem chodzić regularnie na treningi, bo wujek i tata pracowali w klubie i rozliczali mnie z każdej nieobecności. Potem, kiedy podrosłem i przyszły pierwsze sukcesy, wszystko potoczyło się samo.

— Z treningów rajdowych też cię rozliczali?
— Do wszystkiego, co robię, staram się podchodzić w ten sam sposób, czyli daję z siebie wszystko. Czy jest to praca w ogrodzie, czy trening, czy jazda samochodem. Rajdy były w pewnym momencie moją pracą, więc nie mogłem robić tego na pół gwizdka. Zresztą nie potrafię tak działać. Z rajdami wiązałem spore nadzieje, miałem ambicje walczyć o zwycięstwa, a to wymaga solidnych przygotowań, dbania o organizm. Dlatego trenowałem na torze gokartowym, jeździłem różnymi pojazdami szlifując technikę, ćwiczyłem w siłowni i odpowiednio się odżywiałem. Bez tego nie dałbym rady przejechać niektórych etapów Dakaru, nie mówiąc już o całym rajdzie.

— Małyszomania dała ci w kość?
— Oczywiście. To, co działo się, kiedy wygrywałem Turniej Czterech Skoczni, klasyfikację generalną Pucharu Świata, zdobywałem medale mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich, przechodziło wszelkie wyobrażenia. Nie mogłem normalnie funkcjonować. Wybraliśmy się na zakupy z żoną, to ona zdążyła obejść cały sklep i zapełnić wózek, a ja cały czas stałem w jednym miejscu i podpisywałem ludziom kartki. Teraz jest już spokojniej, łatwiej o takie w miarę normalne życie. Ale ludzie ciągle rozpoznają mnie na ulicy, proszą o autografy. Gdy jedziemy samochodem co chwilę ktoś mnie pozdrawia.

— Kiedyś byłeś tematem dowcipów: Co Małysz ma w kuchni? Małyszki… Sam też żartowałeś ze swojej popularności?
— Jak ma się już dość tego zamieszania wokół, nawału próśb, to zostaje tylko się z tego śmiać. Kiedy ktoś po raz tysięczny namawiał mnie do zapozowania do zdjęcia, a nie chciałem pokazać złości, to na pytanie „Czy mogę prosić o zdjęcie?” odpowiadałem „Oczywiście, nie ma sprawy”, brałem aparat i robiłem zaskoczonym ludziom fotkę.

— Dlatego powiedziałeś kiedyś, że sukcesy smakowałyby lepiej, gdyby nie sława?
— Nie lubię być na świeczniku. Jestem raczej skromny, wolę normalne życie. A z powodu sławy nie mogłem sobie pozwolić na wiele normalnych dla innych ludzi rzeczy. Przez lata nie było mi dane pójść na spacer do centrum swojej rodzinnej Wisły, na zakupy, do restauracji. Był okres, że pod nasz dom przyjeżdżały wycieczki, był jedną z atrakcji turystycznych okolicy. Nasza córka bała się aparatu fotograficznego, bo kojarzył jej się z tłumem obcych ludzi i przepychankami o jak najlepsze ujęcie. Pod naszym domem czatowali dziennikarze. Co odważniejsi ludzie dzwonili do drzwi, bo chcieli sobie ze mną pstryknąć fotkę. To wszystko nie było łatwe.

— Pamiętasz jakąś szczególną rozmowę z kibicem?
— Wiele ich było, nie chcę teraz wyróżniać jednej. Były dość sympatyczne, a zdarzały się też zaskakująco ciekawe. Ludzie w którymś momencie zaczęli znać się na skokach, sporo się o nich nauczyli. Dyskutowaliśmy i często byłem pod wrażeniem ich wiedzy. Bo pytali o szczegóły, takie jak wybicie z progu — rzeczy, o jakich można porozmawiać z trenerem czy innym zawodnikiem. Kiedy powtarzałem, że Polacy stali się skokowymi ekspertami, to nie wyśmiewałem ich, a wyrażałem szacunek.

— Ale są też niemiłe kontakty... Przez cztery lata walczyliście z nękającą was nastolatką.
— Jest mi żal tej dziewczyny, ona potrzebuje pomocy. Sprawa jest w toku, zajmuje się nią pani prawnik. Więcej na ten temat nie chcę mówić.

— Czego zazdroszczą ci Polacy?
— Zazdrość to niefajna sprawa. Ja na szczęście mało miałem z nią do czynienia. Oczywiście, byli ludzie, którzy specjalnie, starając się, bym to słyszał, komentowali nieudane skoki i mówili na przykład, że szoruję po buli za państwowe pieniądze. Takie słowa mnie denerwowały, lecz w większości przypadków spotykałem się z przychylnym nastawieniem. Wszyscy wiedzieli, że razem z wynikami sportowymi przyszły pieniądze z nagród i od sponsorów, bo tego nie dało się ukryć, ale komentarze zazwyczaj też były sympatyczne i rozsądne. Ludzie mówili że ma, ale zarobił, zapracował na to, a nie ukradł. Tym bardziej, że zawsze uczciwie płaciłem i płacę podatki w naszym kraju. Sądzę, że przyniosłem ludziom trochę dobrych emocji. Ubarwiłem ich życie, dałem satysfakcję. Chyba stąd takie nastawienie.

— Ale wąsów zazdrościł ci każdy... Co by się stało, gdybyś je zgolił?

— Nie wiem. Nie zastanawiałem się, bo nie planuję takiej zmiany. Pewnie sporo osób miałoby problem z rozpoznaniem mnie. Być może i ja zdziwiłbym się patrząc w lustro.

— Czego ci najbardziej brakowało, gdy byłeś cały czas na językach?
— Prywatności. Zawsze starałem się chronić ją, a — tak jak mówiłem wcześniej — nie wszyscy chcieli lub potrafili ją uszanować.

— Jakie najbardziej zaskakujące prezenty znalazłeś pod choinką?
— Byłem dzieckiem dorastającym w czasach komuny, a wtedy inaczej wszystko wyglądało. W tamtych czasach dostępny tylko w okresie świątecznym egzotyczny owoc był wielką atrakcją, czymś wspaniałym. Teraz mamy inny świat, inne oczekiwania i możliwości. Wśród prezentów króluje elektronika. Inna sprawa, że stać mnie i moją rodzinę na zupełnie inne podarunki, niż te, na jakie mogli sobie pozwolić moi rodzice. Ale też wiem, że pieniądze nie są najważniejsze. Zawsze chciałem, by mojej córce niczego nie zabrakło. Jednocześnie rozumiem, że dziecka nie można rozpuszczać, powinno znać wartość pewnych rzeczy. Umieć na nie czekać bądź pracować. I chyba to się udało. Nigdy nie było tak, że Karolina walczyła, robiła sceny w sklepie chcąc jakąś zabawkę. Pytana o to, czy coś chce, raczej odpowiadała, że nie, dziękuje.

— Skoczkowie mogą pozwolić sobie na świąteczne obżarstwo?
— Muszą się ograniczać. Dla mnie Boże Narodzenie były szczególnie trudne, bo zaraz po nich zaczyna się Turniej Czterech Skoczni i nawet nie było czasu na pozbywanie się zbędnych kilogramów. Z żalem musiałem odmawiać sobie świątecznych przysmaków. Z drugiej strony byłem do tego przyzwyczajony, bo diety musiałem przestrzegać przez cały czas. Z kotleta schabowego zdejmowałem panierkę. Pewne nawyki z tamtych czasów zostały mi zresztą do dzisiaj.

— Zwierzęta mówią ludzkim głosem w wigilię?
— Podobno tak, lecz ja nie miałem jeszcze okazji usłyszeć takiego przemówienia. Może w tym roku?

Źródło: Gazeta Olsztyńska

Komentarze (5) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. wa-k #2155628 | 83.9.*.* 9 sty 2017 16:06

    Wcześniej wyglądał jak kwit na węgiel

    odpowiedz na ten komentarz

  2. nikto #2146478 | 217.99.*.* 30 gru 2016 20:27

    Noriaki Kasai ma 44 lata i dalej skacze tylko polaków (podatników) stac na emeryturkę i ciepłą posadke w PZN w wieku 36 lat hahahahaha Sportowiec? a moze tchórz bał sie ze go K. Stoch przegonił to zwiał pojezdzic za kólkiem za kase , notabene od sponsorów ktorzy w paliwie nam np daja marże:)

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-7) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. no my #2144457 | 46.215.*.* 28 gru 2016 07:59

      entuzimaz narodu masz i mui wielki mały całzowiek kochcięamy

      odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (2)

      1. marco #2144300 | 188.146.*.* 27 gru 2016 20:53

        Sądząc po twoim wpisie wyglądasz jak krowa.

        Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

      2. Andzela :))) #2144296 | 81.15.*.* 27 gru 2016 20:39

        Komentarz nisko oceniony. Kliknij aby przeczytać. Dla mnie zawsze będzie wyglondał i wygląda jak PINOKIO