W wagonach bydlęcych przewieźli nas na Mazury
2016-01-12 16:10:00(ost. akt: 2016-01-12 18:59:11)
Gdy kończy się stary rok, a zaczyna nowy... przychodzi taki czas podsumowań i refleksji, budzą się w nas wspomnienia... Swoje, te pierwsze, jeszcze z Kresów i Olszewa w gminie Mikołajki przesłała nam pani Jadwiga Sznajder, z domu Brzozowska.
Początki
Urodziłam się we wrześniu 1938 r w miejscowości Soszniki powiat Sarny, na Wołyniu. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam nasz dom rodzinny, który stał na wzniesieniu, obok rosła duża brzoza. Dom chyba posiadał dwie izby oraz sień i komórkę. W pierwszej izbie, która stanowiła kuchnię i jadalnię oraz pokój dziennego pobytu, mieścił się duży piec z wnęką. Na piec można było wejść oraz wygrzewać się na dużym kożuchu. W drugiej izbie mieszkali dziadkowie Aleksander i Rozalia Brzozowscy, także babcia z domu Tuszyńska, która już była sparaliżowana i wymagała stałej opieki. Dziadek był jeszcze bardzo sprawny, znał bardzo dużo zdarzeń z przeszłości, gdyż dość długo służył w armii carskiej, ponadto grał na klarnecie jako wiejski grajek. Znał dobrze język rosyjski i ukraiński, żył w zgodzie z miejscowymi Ukraińcami, pomagał im wiele razy w różnych zdarzeniach. To, że tak bardzo ufał swojej przyjaźni z Ukraińcami stało się później, w czasie napadu oddziału UPA ,przyczyną jego tragicznej śmierci. Pamiętam babcię jako osobę łagodną i ciepłą.
Urodziłam się we wrześniu 1938 r w miejscowości Soszniki powiat Sarny, na Wołyniu. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam nasz dom rodzinny, który stał na wzniesieniu, obok rosła duża brzoza. Dom chyba posiadał dwie izby oraz sień i komórkę. W pierwszej izbie, która stanowiła kuchnię i jadalnię oraz pokój dziennego pobytu, mieścił się duży piec z wnęką. Na piec można było wejść oraz wygrzewać się na dużym kożuchu. W drugiej izbie mieszkali dziadkowie Aleksander i Rozalia Brzozowscy, także babcia z domu Tuszyńska, która już była sparaliżowana i wymagała stałej opieki. Dziadek był jeszcze bardzo sprawny, znał bardzo dużo zdarzeń z przeszłości, gdyż dość długo służył w armii carskiej, ponadto grał na klarnecie jako wiejski grajek. Znał dobrze język rosyjski i ukraiński, żył w zgodzie z miejscowymi Ukraińcami, pomagał im wiele razy w różnych zdarzeniach. To, że tak bardzo ufał swojej przyjaźni z Ukraińcami stało się później, w czasie napadu oddziału UPA ,przyczyną jego tragicznej śmierci. Pamiętam babcię jako osobę łagodną i ciepłą.
Ucieczka
W lipcu 1943 roku, a było to przed żniwami, około 15-go dnia miesiąca rodzice zauważyli łunę pożaru, paliły się sąsiednie polskie miejscowości, Tur i Siedlisko. Tato szybko zaprzągł konie do wozu, rodzice zabrali w pośpiechu najbardziej potrzebne ubrania i pościel, załadowali dzieci na wóz. Mama przykryła nas pierzyną i tak uciekaliśmy w kierunku Huty Stepańskiej, wcześniej już ustalonego miejsca zbiórki. W czasie ucieczki widziałam ogniste kule, które przelatywały nad naszym wozem. W czasie ucieczki wydarzył się wypadek, który mógł kosztować nas wszystkich życie. Wóz ugrzązł w rowie, a lejce zawinęły się w koła wozu powodując ściąganie więzadeł u koni, sytuacja stawała się tragiczna, a nie było noża, aby przerżnąć skórzane mocne lejce, ani odwinąć je z koła. Wtedy to, jak opowiadał tato, nadludzkim wysiłkiem zdołał rozerwać lejce i konie wyciągnęły wóz z grzęzawiska, byliśmy uratowani. (W 2002 r., gdy razem z bratem odwiedziłam miejsce naszych narodzin, dowiedzieliśmy się, że wieś Soszniki została wtedy całkowicie spalona.) Niebawem dotarliśmy do szkoły w Hucie Stepańskiej, gdzie zastaliśmy wiele podobnych rodzin. Zaczęto przygotowywać się do obrony przed atakiem oddziałów band ukraińskich. W szkole zgromadziło się około 5000 osób, jak później dowiedziałam się od mamy i z relacji naocznych świadków, starszych osób. Sytuacja w szkole była beznadziejna. Brak broni i przygotowanych do obrony ludzi nie dawało szansy na utrzymanie się w tej placówce. W tym czasie w Hucie Stepańskiej przebywał dowódca Oddziału Armii Krajowej kapitan Władysław Kochański, pseudonim „Bomba”, informacja ta pochodzi z książki, którą czytałam w latach 2000. To on przejął dowództwo nad obroną szkoły z garstką słabo uzbrojonych partyzantów, miał bardzo trudne zadanie. Nakazał mężczyznom uzbroić się w kosy, widły, topory, a kobietom kazał wziąć do ręki garnki i patelnie. Niebawem ruszył atak banderowców, a ludność podjęła obronę. Kobiety biły w patelnie i garnki, mężczyźni z głośnym "hura" próbowali odeprzeć atak. Napastnicy odstąpili. Zapewne przypuszczali, że przyszła pomoc partyzantów, jednak wiadomo było, że niebawem zbiorą siły i ponownie zaatakują.
W lipcu 1943 roku, a było to przed żniwami, około 15-go dnia miesiąca rodzice zauważyli łunę pożaru, paliły się sąsiednie polskie miejscowości, Tur i Siedlisko. Tato szybko zaprzągł konie do wozu, rodzice zabrali w pośpiechu najbardziej potrzebne ubrania i pościel, załadowali dzieci na wóz. Mama przykryła nas pierzyną i tak uciekaliśmy w kierunku Huty Stepańskiej, wcześniej już ustalonego miejsca zbiórki. W czasie ucieczki widziałam ogniste kule, które przelatywały nad naszym wozem. W czasie ucieczki wydarzył się wypadek, który mógł kosztować nas wszystkich życie. Wóz ugrzązł w rowie, a lejce zawinęły się w koła wozu powodując ściąganie więzadeł u koni, sytuacja stawała się tragiczna, a nie było noża, aby przerżnąć skórzane mocne lejce, ani odwinąć je z koła. Wtedy to, jak opowiadał tato, nadludzkim wysiłkiem zdołał rozerwać lejce i konie wyciągnęły wóz z grzęzawiska, byliśmy uratowani. (W 2002 r., gdy razem z bratem odwiedziłam miejsce naszych narodzin, dowiedzieliśmy się, że wieś Soszniki została wtedy całkowicie spalona.) Niebawem dotarliśmy do szkoły w Hucie Stepańskiej, gdzie zastaliśmy wiele podobnych rodzin. Zaczęto przygotowywać się do obrony przed atakiem oddziałów band ukraińskich. W szkole zgromadziło się około 5000 osób, jak później dowiedziałam się od mamy i z relacji naocznych świadków, starszych osób. Sytuacja w szkole była beznadziejna. Brak broni i przygotowanych do obrony ludzi nie dawało szansy na utrzymanie się w tej placówce. W tym czasie w Hucie Stepańskiej przebywał dowódca Oddziału Armii Krajowej kapitan Władysław Kochański, pseudonim „Bomba”, informacja ta pochodzi z książki, którą czytałam w latach 2000. To on przejął dowództwo nad obroną szkoły z garstką słabo uzbrojonych partyzantów, miał bardzo trudne zadanie. Nakazał mężczyznom uzbroić się w kosy, widły, topory, a kobietom kazał wziąć do ręki garnki i patelnie. Niebawem ruszył atak banderowców, a ludność podjęła obronę. Kobiety biły w patelnie i garnki, mężczyźni z głośnym "hura" próbowali odeprzeć atak. Napastnicy odstąpili. Zapewne przypuszczali, że przyszła pomoc partyzantów, jednak wiadomo było, że niebawem zbiorą siły i ponownie zaatakują.
Tragiczna śmierć dziadka
W nocy, prawdopodobnie z 16 na 17 lipca 1943 roku, gdy nasza rodzina przebywała w szkole w Hucie Stepańskiej, ostatni uciekinierzy z Sosznik poinformowali tatę, że jego ojciec, a nasz dziadek ma wbite sześć sztyletów i leży konający przy drodze. Na nic zdała się jego przyjaźń z Ukraińcami i to, że znał ukraiński, nienawiść nacjonalistów była olbrzymia. Dziadek nie chciał uciekać ze swojej ojcowizny, mówił — znam ukraiński, mam wśród nich wielu przyjaciół, a poza tym wygonię bydło z obory, spuszczę psy z łańcuchów, żeby zwierzęta nie męczyły się. A sam schowam się w żyto i gdy zawierucha minie, wy wrócicie, będziemy od nowa budować naszą przyszłość. Niestety dziadka nigdy już nie widziałam. W nocy z 17 na 18 lipca 1943 roku dowództwo samoobrony Huty Stepańskiej stwierdziło, że dalsza obrona nie jest już możliwa, należy ewakuować się w kierunku linii kolejowej Kowel - Sarny oraz bazy samoobrony w Antonówce. Kolumna wozów konnych ruszyła nocą kierowana przez kapitana „Bombę” w kierunku Antonówki. Natomiast część ludzi postanowiła na własną rękę przebić się z okrążenia w kierunku Wyrki. Najczęściej rodzina i znajomi trzymali się razem. Z opowieści mojej mamy wynikało, że ruszyliśmy z grupą w kierunku Wyrki. Po pewnym czasie mama zauważyła, że na wozie nie ma naszego najmłodszego braciszka Jasia, w tym rozgardiaszu i panice, po nakarmieniu piersią został pod drzewem, gdzie spał spokojnym snem. Natychmiast tato zawrócił konie. Gdy wróciliśmy, to kolumna wozów, która wyjechała na Wyrkę była już daleko, więc zabraliśmy się z wozami w kierunku Antonówki. Potem dowiedzieliśmy się, że ci pierwsi zostali napadnięci przez UPA i większość zginęła z ich rąk. Trzeba przyznać, że Jasio uratował nam życie.
W nocy, prawdopodobnie z 16 na 17 lipca 1943 roku, gdy nasza rodzina przebywała w szkole w Hucie Stepańskiej, ostatni uciekinierzy z Sosznik poinformowali tatę, że jego ojciec, a nasz dziadek ma wbite sześć sztyletów i leży konający przy drodze. Na nic zdała się jego przyjaźń z Ukraińcami i to, że znał ukraiński, nienawiść nacjonalistów była olbrzymia. Dziadek nie chciał uciekać ze swojej ojcowizny, mówił — znam ukraiński, mam wśród nich wielu przyjaciół, a poza tym wygonię bydło z obory, spuszczę psy z łańcuchów, żeby zwierzęta nie męczyły się. A sam schowam się w żyto i gdy zawierucha minie, wy wrócicie, będziemy od nowa budować naszą przyszłość. Niestety dziadka nigdy już nie widziałam. W nocy z 17 na 18 lipca 1943 roku dowództwo samoobrony Huty Stepańskiej stwierdziło, że dalsza obrona nie jest już możliwa, należy ewakuować się w kierunku linii kolejowej Kowel - Sarny oraz bazy samoobrony w Antonówce. Kolumna wozów konnych ruszyła nocą kierowana przez kapitana „Bombę” w kierunku Antonówki. Natomiast część ludzi postanowiła na własną rękę przebić się z okrążenia w kierunku Wyrki. Najczęściej rodzina i znajomi trzymali się razem. Z opowieści mojej mamy wynikało, że ruszyliśmy z grupą w kierunku Wyrki. Po pewnym czasie mama zauważyła, że na wozie nie ma naszego najmłodszego braciszka Jasia, w tym rozgardiaszu i panice, po nakarmieniu piersią został pod drzewem, gdzie spał spokojnym snem. Natychmiast tato zawrócił konie. Gdy wróciliśmy, to kolumna wozów, która wyjechała na Wyrkę była już daleko, więc zabraliśmy się z wozami w kierunku Antonówki. Potem dowiedzieliśmy się, że ci pierwsi zostali napadnięci przez UPA i większość zginęła z ich rąk. Trzeba przyznać, że Jasio uratował nam życie.
Dotarliśmy do Sensburga
Po przejechaniu około 20 km dotarliśmy do miejscowości Antonówka, gdzie stacjonowało wojsko niemieckie. Niemcy jak gdyby na nas czekali. Odebrano nam konie i wóz, i załadowano do bydlęcych wagonów. Rozpoczęło się nasze wygnanie z rodzinnych stron, gdzie nasi przodkowie przez wiele wieków karczowali lasy, uprawiali pola, budowali domy, kościoły. Wszystko zostało zniszczone i bezpowrotnie pozostawione. Po długiej podróży pociągami rodzina nasza zajechała na Prusy Wschodnie, stacja docelowa Sensbrug, dzisiejsze Mrągowo. Pamiętam, że na dworcu kolejowym czekali nasi przyszli pracodawcy. Właściciele majątków ziemskich lub niedużych gospodarstw rolnych dla których każda siła robocza była potrzebna. Nasza rodzina w tym czasie liczyła czworo dzieci, jeszcze bardzo małych, niezdolnych do pracy ale chcących codziennie jeść. Długo staliśmy na peronie, nikt nie chciał nas zabrać do siebie na prace przymusowe. Jako ostatnich z grupy Polaków zabrał nas gospodarz z miejscowości Grabówek (Buhenhope). Gospodarz ten nosił polskie nazwisko - Krawczyk i mówił po polsku, a raczej po mazursku. Był to człowiek wysoki o pociągłej twarzy, w średnim wieku, sprawiał wrażenie spokojnego i nieco zakłopotanego. Jego żona o rudych włosach z lekko zniekształconą twarzą, była wybuchową i bezwzględną kobietą.
Po przejechaniu około 20 km dotarliśmy do miejscowości Antonówka, gdzie stacjonowało wojsko niemieckie. Niemcy jak gdyby na nas czekali. Odebrano nam konie i wóz, i załadowano do bydlęcych wagonów. Rozpoczęło się nasze wygnanie z rodzinnych stron, gdzie nasi przodkowie przez wiele wieków karczowali lasy, uprawiali pola, budowali domy, kościoły. Wszystko zostało zniszczone i bezpowrotnie pozostawione. Po długiej podróży pociągami rodzina nasza zajechała na Prusy Wschodnie, stacja docelowa Sensbrug, dzisiejsze Mrągowo. Pamiętam, że na dworcu kolejowym czekali nasi przyszli pracodawcy. Właściciele majątków ziemskich lub niedużych gospodarstw rolnych dla których każda siła robocza była potrzebna. Nasza rodzina w tym czasie liczyła czworo dzieci, jeszcze bardzo małych, niezdolnych do pracy ale chcących codziennie jeść. Długo staliśmy na peronie, nikt nie chciał nas zabrać do siebie na prace przymusowe. Jako ostatnich z grupy Polaków zabrał nas gospodarz z miejscowości Grabówek (Buhenhope). Gospodarz ten nosił polskie nazwisko - Krawczyk i mówił po polsku, a raczej po mazursku. Był to człowiek wysoki o pociągłej twarzy, w średnim wieku, sprawiał wrażenie spokojnego i nieco zakłopotanego. Jego żona o rudych włosach z lekko zniekształconą twarzą, była wybuchową i bezwzględną kobietą.
Opiekowałam się młodszym rodzeństwem
Pamiętam, że w pierwszą noc spaliśmy w sześć osób na jednym łóżku w kurniku. W nocy łóżko nagle się zarwało i w tym czasie usłyszałam pisk szczurów. Po kilku dniach przeniesiono nas do małego drewnianego domku położonego na skraju lasu. Do dyspozycji mieliśmy jedną izbę. Domek był niski, a okna znajdowały się na wysokości około pół metra nad ziemią, co umożliwiało mi jako dziewczynie sześcioletniej przez nie wychodzić. Mama z tatą bardzo rano szli do pracy u gospodarza, a mnie jako najstarszej powierzyli opiekę nad rodzeństwem, wtedy -trzema braćmi. Gdy nudziła mi się ta opieka to wychodziłam przez okno i bawiłam się na podwórku. Pewnego razu, gdy razem z braćmi bawiliśmy się na dworze, a mały Jasio został sam w mieszkaniu, mało nie doszłoby do tragedii, na skutek płaczu i kopania nóżkami rozerwał poduszeczkę i dusił się przez pierze. Dobrze, że na ten moment mama nadeszła i uratowała braciszka, który już robił się siny i nie oddychał. Zdarzenie to bardzo dobrze zapamiętałam.
Pamiętam, że w pierwszą noc spaliśmy w sześć osób na jednym łóżku w kurniku. W nocy łóżko nagle się zarwało i w tym czasie usłyszałam pisk szczurów. Po kilku dniach przeniesiono nas do małego drewnianego domku położonego na skraju lasu. Do dyspozycji mieliśmy jedną izbę. Domek był niski, a okna znajdowały się na wysokości około pół metra nad ziemią, co umożliwiało mi jako dziewczynie sześcioletniej przez nie wychodzić. Mama z tatą bardzo rano szli do pracy u gospodarza, a mnie jako najstarszej powierzyli opiekę nad rodzeństwem, wtedy -trzema braćmi. Gdy nudziła mi się ta opieka to wychodziłam przez okno i bawiłam się na podwórku. Pewnego razu, gdy razem z braćmi bawiliśmy się na dworze, a mały Jasio został sam w mieszkaniu, mało nie doszłoby do tragedii, na skutek płaczu i kopania nóżkami rozerwał poduszeczkę i dusił się przez pierze. Dobrze, że na ten moment mama nadeszła i uratowała braciszka, który już robił się siny i nie oddychał. Zdarzenie to bardzo dobrze zapamiętałam.
Wkroczyła Armia Radziecka
Był styczeń 1945 roku, śnieżna zima, a tu wczesnym rankiem koło naszego domu tato zauważył rozciągnięte przewody telefoniczne. W gospodarstwie nie było już właścicieli, panowała wielka cisza. Rodzice wydoili krowy i nakarmili pozostałe zwierzęta, które gospodarz pozostawił i czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków. Na drugi dzień w obejściu pojawiło się wojsko rosyjskie. A niedługo po wojsku do domu wrócili gospodarze Krawczyk z żoną i dziećmi. Daleko nie odjechali, gdyż drogi na zachód były zablokowane przez Armię Radziecką. Rozpoczął się nowy rozdział w naszej rodzinie. Zwycięzcy wprowadzili swoje prawa i swoje rządy. Żona gospodarza należała do partii hitlerowskiej NSDAP i ta wiadomość dotarła do dowódcy wojskowego, kobieta wkrótce została rozstrzelana. Krawczyk pozostał sam z dziećmi, synem i dwoma córkami. Żołnierz rosyjski przyprowadził go do mego taty i pytał - jak traktował was gospodarz, czy zasługuje na karę śmierci? Pamiętam tą scenę jak upokorzony Krawczyk klękał przed ojcem i prosił o ratunek. Tato wtedy powiedział, że to bardzo dobry człowiek, który dbał o robotników przymusowych u niego pracujących. Potem, po wojnie byli przyjaciółmi.
Był styczeń 1945 roku, śnieżna zima, a tu wczesnym rankiem koło naszego domu tato zauważył rozciągnięte przewody telefoniczne. W gospodarstwie nie było już właścicieli, panowała wielka cisza. Rodzice wydoili krowy i nakarmili pozostałe zwierzęta, które gospodarz pozostawił i czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków. Na drugi dzień w obejściu pojawiło się wojsko rosyjskie. A niedługo po wojsku do domu wrócili gospodarze Krawczyk z żoną i dziećmi. Daleko nie odjechali, gdyż drogi na zachód były zablokowane przez Armię Radziecką. Rozpoczął się nowy rozdział w naszej rodzinie. Zwycięzcy wprowadzili swoje prawa i swoje rządy. Żona gospodarza należała do partii hitlerowskiej NSDAP i ta wiadomość dotarła do dowódcy wojskowego, kobieta wkrótce została rozstrzelana. Krawczyk pozostał sam z dziećmi, synem i dwoma córkami. Żołnierz rosyjski przyprowadził go do mego taty i pytał - jak traktował was gospodarz, czy zasługuje na karę śmierci? Pamiętam tą scenę jak upokorzony Krawczyk klękał przed ojcem i prosił o ratunek. Tato wtedy powiedział, że to bardzo dobry człowiek, który dbał o robotników przymusowych u niego pracujących. Potem, po wojnie byli przyjaciółmi.
Nowy dom
W sierpniu rodzice wyruszyli do miejscowości Olszewo szukać mieszkania dla naszej rodziny. Na początku wsi upatrzyli opuszczony domek z budynkiem gospodarczym. Na drugi dzień wybrałam się z mamą, aby posprzątać mieszkanie. Następnie, za pomocą drutu zabezpieczyliśmy wejście, by w ten sposób oznaczyć, że mieszkanie jest zajęte. Po kilku dniach wprowadziliśmy się do swojego domu. Muszę powiedzieć, że tak naprawdę nie był to nasz dom, gdyż rodzice uważali, że ich dom rodzinny został na dalekim Wołyniu gdzie pozostawili dorobek wielu pokoleń, groby ojców i dziadków, przyjaciół i znajomych. W Olszewie nie mieliśmy nic prócz starej chorej krowy, którą zostawili Rosjanie. My dzieci jednak bardzo cieszyliśmy się, że mamy już własny domek i mieszkamy jakby na swoim. Rozpoczęła się walka o przetrwanie, zdobycie żywności ubrań i opału na zimę. Po przeprowadzeniu się do Olszewa trzeba było rozpocząć życie od początku.
W sierpniu rodzice wyruszyli do miejscowości Olszewo szukać mieszkania dla naszej rodziny. Na początku wsi upatrzyli opuszczony domek z budynkiem gospodarczym. Na drugi dzień wybrałam się z mamą, aby posprzątać mieszkanie. Następnie, za pomocą drutu zabezpieczyliśmy wejście, by w ten sposób oznaczyć, że mieszkanie jest zajęte. Po kilku dniach wprowadziliśmy się do swojego domu. Muszę powiedzieć, że tak naprawdę nie był to nasz dom, gdyż rodzice uważali, że ich dom rodzinny został na dalekim Wołyniu gdzie pozostawili dorobek wielu pokoleń, groby ojców i dziadków, przyjaciół i znajomych. W Olszewie nie mieliśmy nic prócz starej chorej krowy, którą zostawili Rosjanie. My dzieci jednak bardzo cieszyliśmy się, że mamy już własny domek i mieszkamy jakby na swoim. Rozpoczęła się walka o przetrwanie, zdobycie żywności ubrań i opału na zimę. Po przeprowadzeniu się do Olszewa trzeba było rozpocząć życie od początku.
Rodzina Brzozowskich w Olszewie w 1958 roku
Fot. archiwum rodzinne
Fot. archiwum rodzinne
Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
x.y.z. #1905510 | 88.156.*.* 13 sty 2016 08:53
NA POCZATKU LAT PIECDZIESIATYCH W MALOPOLSCE W POCIAGACH WYKORZYSTYWANO KRYTE WAGONY TOWAROWE DO PRZEWOZU LUDZI. BYLY TO WAGONY 3 KLASY.
odpowiedz na ten komentarz
cde #1905353 | 178.235.*.* 12 sty 2016 22:38
Pomimo smutnej treści czyta się z zaciekawieniem. Na uwagę zasługuje należyta, niezbyt często spotykana, pisownia.
Ocena komentarza: warty uwagi (4) odpowiedz na ten komentarz