Pamiętam ziemniaki smażone na tranie, dokuczliwe meszki i żmije
2015-10-15 22:00:00(ost. akt: 2015-10-15 21:57:11)
Syberyjska tajga na zawsze zostanie koszmarnym wspomnieniem w pamięci pani Janiny Michcińskiej, mieszkanki Giżycka, która jako dziecko spędziła na zesłaniu cztery lata. Tak zdecydowały sowieckie władze. Matkę z dwójką dzieci z Wileńszczyzny „wysłały” do ojca, żołnierza Armii Krajowej, który przebywał na zesłaniu w Krasnojarskim Kraju. Zdarzenia, które wryły się w dziecięcą pamięć ciągle wywołują emocje i wzruszenie.
— Tata był żołnierzem Armii Krajowej. Był w lesie, jak aresztowali go Rosjanie. To było w 1944 roku — wspomina Janina Michcińska z domu Dawsiewicz. — Mieszkaliśmy wtedy na Wileńszczyźnie, między Ejszyszkami a Solecznikami. Byłam małym dzieckiem i niewiele rozumiałam z tego, co się wokół nas działo. Po aresztowaniu ojca skazali na siedem lat ciężkiego więzienia i zesłali na Syberię. Po odbyciu wyroku nadal nie mógł wrócić do domu. Wtedy nas – mamę, mnie i starszego brata - wiosną 1952 roku zesłali do niego. Mama dostała nakaz i tydzień na przygotowanie się do wyjazdu. Po miesięcznej podróży pociągiem znaleźliśmy się w Krasnojarskim Kraju, w wiosce Jełań.
Spotkanie z tatą
Po siedmiu latach pobytu w sowieckim więzieniu ojciec pani Janiny nie przypominał już dawnego żołnierza Armii Krajowej.
Po siedmiu latach pobytu w sowieckim więzieniu ojciec pani Janiny nie przypominał już dawnego żołnierza Armii Krajowej.
— Pamiętam, że ojciec był potwornie wychudzony i wycieńczony, same kości — wspomina Janina Michcińska. — Mieszkał w chatce u jakiegoś nauczyciela, który go przygarnął. Mama miała trochę pieniędzy i odkupiliśmy tę chatkę. Tak naprawdę składała się z jednej dużej izby, tam wszyscy zamieszkaliśmy: tata, mama, starszy o cztery lata brat i ja.
Wieś, a raczej osada Jełań składała się z siedmiu czy ośmiu domków-chatek. Wokół syberyjska tajga, a nieopodal potężna rzeka Jenisej. W osadzie mieszkali zesłańcy – nie tylko Polacy, bo i Żydzi, Niemcy, Łotysze, Litwini. Wszyscy musieli ciężko pracować.
— Ojciec miał pracę polegająca na zbieraniu żywicy — opowiada pani Janina. — Miał wyznaczone normy, którym nie mógł sprostać. Przez co otrzymywał bardzo małą zapłatę. Żeby tym normom podołać musieliśmy na zbieranie żywicy chodzić całą rodziną. Miałam dziesięć lat, kiedy zaczęłam pracować w tajdze. To było w miesiącach letnich. Było bardzo trudno z powodu milionów dokuczliwych meszek. Kiedy pogryzły, wszystko swędziało. Trzeba było specjalnie chronić się, żeby nie miały dostępu do ciała. Meszki wciskały się wszędzie, były koszmarne.
— Ojciec miał pracę polegająca na zbieraniu żywicy — opowiada pani Janina. — Miał wyznaczone normy, którym nie mógł sprostać. Przez co otrzymywał bardzo małą zapłatę. Żeby tym normom podołać musieliśmy na zbieranie żywicy chodzić całą rodziną. Miałam dziesięć lat, kiedy zaczęłam pracować w tajdze. To było w miesiącach letnich. Było bardzo trudno z powodu milionów dokuczliwych meszek. Kiedy pogryzły, wszystko swędziało. Trzeba było specjalnie chronić się, żeby nie miały dostępu do ciała. Meszki wciskały się wszędzie, były koszmarne.
Trzeba było uważać na wiele innych rzeczy.
— Przypominam sobie żmije — wspomina giżycczanka. — W niektórych miejscach było ich potwornie dużo. Jako dziecko strasznie się bałam i mocno przeżywałam takie spotkania. A kiedyś tata spotkał w tajdze niedźwiedzia. Na szczęście był to młody "miś". Tata sprowadził szybko myśliwego i niedźwiedź został zastrzelony. Wtedy spróbowałam niedźwiedziego mięsa. Było jakieś słodkie i nie smakowało mi. To było jeden, jedyny raz w życiu.
— Przypominam sobie żmije — wspomina giżycczanka. — W niektórych miejscach było ich potwornie dużo. Jako dziecko strasznie się bałam i mocno przeżywałam takie spotkania. A kiedyś tata spotkał w tajdze niedźwiedzia. Na szczęście był to młody "miś". Tata sprowadził szybko myśliwego i niedźwiedź został zastrzelony. Wtedy spróbowałam niedźwiedziego mięsa. Było jakieś słodkie i nie smakowało mi. To było jeden, jedyny raz w życiu.
Zimą minus 50 stopni
Lato w tajdze było bardzo upalne, ale krótkie. Później zaczynały się chłody i mrozy dochodzące do minus 50 stopni Celsjusza. W chatce non-stop musiało się palić w ”kozie”, żeby ochronić się przed potężnym mrozem. Zimą dzieci chodziły do szkoły, a rodzice wykonywali różne prace, w tym przygotowywali urządzenia przydatne w letnim zbieraniu żywicy. Wszystko było proste, wykonywane ręcznie.
Lato w tajdze było bardzo upalne, ale krótkie. Później zaczynały się chłody i mrozy dochodzące do minus 50 stopni Celsjusza. W chatce non-stop musiało się palić w ”kozie”, żeby ochronić się przed potężnym mrozem. Zimą dzieci chodziły do szkoły, a rodzice wykonywali różne prace, w tym przygotowywali urządzenia przydatne w letnim zbieraniu żywicy. Wszystko było proste, wykonywane ręcznie.
— Nasze dni były podobne do siebie — opowiada mieszkanka Giżycka. — Przede wszystkim praca i codzienna walka, żeby jakoś przeżyć. Głównie jedliśmy smażone na tranie ziemniaki, bo to było najtańsze. Ten smak pamiętam do dziś. Ludzie z Syberii słyną z dobrego zdrowia – chociaż mnie to nie dotyczy, ale to może właśnie dzięki tranowi inni na długie lata zachowali zdrowie?
Powrót do kraju
Przełom w syberyjskim życiu rodziny Dawsiewiczów przyszedł dwa lata po śmierci Stalina, w 1955 roku.
Przełom w syberyjskim życiu rodziny Dawsiewiczów przyszedł dwa lata po śmierci Stalina, w 1955 roku.
— W tym roku poszłam do piątej klasy — relacjonuje Janina Michcińska. — Wcześniej uczyłam się na miejscu, a teraz to już była cała wyprawa, bo trzeba było przeprawić się przez Jenisej. Miałam trzynaście lat, a musiałam poradzić sobie sama w obcym środowisku. Zamieszkałam u ludzi na stancji. Musiałam o siebie zadbać, zapewnić sobie jedzenie i miejsce do spania. Do rodziców miałam 16 kilometrów tajgą i przeprawę przez rzekę. Dom rodziców odwiedzałam raz w miesiącu. Było bardzo ciężko, ale chciałam się uczyć. To było zupełnie inne myślenie niż ma dziś obecna młodzież.
W listopadzie 1955 roku rodzina Dawsiewiczów otrzymała zgodę na wyjazd do Polski. To była ogromna radość – chociaż jak przyznaje Janina Michcińska – ona odczuwała niepokój przed nieznanym. Podróż na Mazury trwała miesiąc. Jechali pociągiem do obcego im miasta, do upragnionej, ale i obcej Polski. Z pociągu wysiedli na giżyckim dworcu w ostatni dzień grudnia 1955 roku. Giżycko przygotowywało się do zabawy sylwestrowej.
Komentarze (3) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
Małgosia #1836754 | 79.186.*.* 16 paź 2015 12:16
Proszę o dalsza historię Pani i Pani rodziny!
Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz
Basia #1836670 | 31.1.*.* 16 paź 2015 10:43
Przeczytałam z dużym zainteresowaniem i jednocześnie niedosytem. Bardzo chciałabym, żeby Pani odsłoniła więcej z tych trudnych lat swojego życia w koszmarnej rzeczywistości stworzonej przez sowiecki system. Dziękuję i proszę, aby spisała Pani jak najwięcej wspomnień także z okresu gdy wróciła Pani do upragnionej Polski, ale przecież wtedy wciąż jeszcze zniewolonej komunistycznym reżimem.
Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz
moi #1836483 | 178.43.*.* 15 paź 2015 23:39
Pani Jasiu, dziękuję za wspomnienia z Syberii. Może zechce Pani napisać jak było w pierwszych latach Państwa pobytu w Giżycku proszę.
Ocena komentarza: warty uwagi (7) odpowiedz na ten komentarz