Potrafił podkuć konia, naprawić maszynę i naostrzyć nożyk

2025-10-11 19:00:00(ost. akt: 2025-10-10 14:11:20)
Za kilka dni Cech Rzemiosł Różnych i Przedsiębiorczości w Nowym Mieście Lubawskim będzie świętował 75-lecie powstania. Jedną z ikon nowomiejskiego rzemiosła był kowal Bolesław Kozłowski, który założył zakład 70 lat temu. Swojego dziadka wspomina wnuk Mariusz Jankowski, który kontynuuje tradycje dziadka i prowadzi zakład.
— Nazwisko Kozłowski w Nowym Mieście Lubawskim jest dobrze znane. To właśnie pański dziadek, Bolesław Kozłowski, prowadził tu znaną w okolicy kuźnię...
— Tak dokładnie było. Dziadek był znanym w okolicy kowalem, do którego przyjeżdżali rolnicy z całego powiatu nowomiejskiego, spod Lubawy i z rejonu brodnickiego, Lidzbarka i Rybna. Jego zakład mieścił się w wąskiej uliczce tuż obok rynku. Rolnicy i mieszkańcy Nowego Miasta wiedzieli, że jak coś się zepsuje: od maszyny rolniczej po nożyk do maszynki do mięsa, to najlepiej iść do Kozłowskiego. Potrafił też podkuć konia, naostrzyć siekierę, naprawić maszynę rolniczą. Nawet gdy komuś brakowało łożysk do syrenki, dziadek wyciągał z magazynku odpowiednią część. Miał taki tajny składzik pełen cudów.

Historyczny szyld kuźni Bolesława Kozłowskiego przechowuje wnuk Mariusz Jankowski
Fot. Stanisław R. Ulatowski
Historyczny szyld kuźni Bolesława Kozłowskiego przechowuje wnuk Mariusz Jankowski

— Skąd wzięły się jego kowalskie umiejętności?
— Naukę zaczął jeszcze przed wojną, w 1936 roku, u mistrza Ławniczaka, jednego z najlepszych fachowców w okolicy. Trzy lata później zdobył tzw. wyzwolkę, czyli świadectwo czeladnika. Wybuch wojny przerwał jego plany. Został skierowany do pracy w majątku w Jakubkowie niedaleko Grodziczna. Pracował u znanego właściciela pałacu i dóbr ziemskich Lamberta. Ale po wojnie wrócił do zawodu. Początkowo trudno było prowadzić prywatny zakład, bo rzemieślników nazywano wtedy prywaciarzami. Często spotykały ich represje ze strony ówczesnych władz. Zatrudnił się więc w miejscowym ośrodku maszynowym.

— A kiedy powstała jego słynna kuźnia?
— W 1955 roku. Wtedy rozpalił własne palenisko. Pracy było mnóstwo. Zimą przed kuźnią stało po kilka koni czekających na kucie na ostro. Często wracał do domu późną nocą, ale nigdy nie narzekał. On naprawdę kochał to, co robił.

— Teraz pan też przejął tę pasję...
— Zgadza się. Dziadek zaczął mnie wciągać do zawodu w 1985 roku. Byłem jeszcze młody, ale już wcześniej podglądałem, jak podkuwa konie. Dziadek był stanowczy — traktował mnie jak każdego ucznia. Na początku dawał mi do roboty siekiery, młotki, lemiesze. Dopiero później pozwalał na trudniejsze rzeczy. Do dziś mam w kuźni pierwsze własnoręcznie odkute przedmioty.

— Jak wygląda dziś dawna kuźnia Bolesława Kozłowskiego?
— Wciąż stoi i działa. Słychać już nie uderzenia młotka o kowadło, ale raczej szum spawarek i szlifierek. Zajmuję się teraz bardziej artystyczną robotą: metaloplastyką, elementami ogrodzeń, bram. Ale stare palenisko po dziadku wciąż jest u mnie i co jakiś czas płonie. Tradycja trwa i będzie trwała. Dla mnie to nie tylko zawód, ale i pamięć o dziadku. Mam jego stare zdjęcia, zrobione przez Henryka Kopiczyńskiego. Widać na nich, jak podkuwa konia. To dla mnie symbol rodzinnej historii i piękne wspomnienie.
Rozmawiał Stanisław R. Ulatowski