Joanna Chmielewska, wydanie krytyczne

2025-10-05 20:57:07(ost. akt: 2025-10-09 12:11:16)

Autor zdjęcia: Wikipedia

Owszem, o Joannie Chmielewskiej — jakich by ona emocji nie budziła we mnie samej oraz w reszcie społeczeństwa — ja mogę zawsze i wszędzie. A już zwłaszcza, gdy przypada któraś ze związanych z nią rocznic. Dziś mija 12 lat od jej śmierci…
Tym razem nie będzie ani słodko, ani wesoło. Tym razem zmieniam podejście i zamiast roztkliwiać się nad zaletami charakteru oraz walorami humoru w powieściach idolki — zamierzam nieco ten jej wizerunek podrapać, nadszarpnąć, zepsuć. Tak w oczach własnych, jak i reszty społeczeństwa.

Nic z kryształu

Kryształowa nie była i też sama nigdy ani się z taką akurat autopromocją nie obnosiła, ani kryptoreklamą nie posługiwała. Przeciwnie — raczej była wobec siebie krytyczna, i dotyczyła ta krytyka zarówno wyglądu fizycznego, jak cech charakteru, a nawet zachowania. Dość powiedzieć, że raz jeden — a było to w czasie, gdy jeszcze zarabiała na życie kreśleniem, a nie pisaniem — zwolniła któregoś ze swoich szefów z tej przykrej czynności i sama z siebie przyznała, że jest „głupia kur.a”.

Nie miała też najlepszego zdania o własnym macierzyństwie. I nie chodzi bynajmniej o te publicznie wygłaszane stwierdzenia, że specjalistką w tej dziedzinie absolutnie nie jest. Do ostatnich dni swoich oczyma duszy będę widzieć te krew w żyłach mrożące sceny ze służewieckiego toru wyścigowego, kiedy to zaparł się na jej względy jakiś malec, czym oczywiście z miejsca naszą idolkę zaczął wyprowadzać z równowagi. Nie ma co mówić — porę wybrał najgorszą ze wszystkich, bo przeszkadzać Chmielewskiej na wyścigach — to jest duża zbrodnia.
Tymczasem malec niewiele się wyścigami przejmował — jemu chodziło o przykucie uwagi Chmielewskiej. I idę o duży zakład, że raczej nie był jej zagorzałym czytelnikiem — raczej zaparł się na samą osobowość. No i różne sztuki wyprawiał, a ona twardo ni to udawała niedostępną, ni to po prostu taka postanowiła być. I co? I koniec był taki, że mały, z jednej strony nieograniczony w swojej pomysłowości na podryw, z drugiej — zdeterminowany absolutnie na śmierć i życie, posunął się do tego, że spróbował wziąć do ust truchło końskiej (bo to było na Służewcu) muchy…!
I dopiero wtedy ją tknęło! Dopiero wtedy postanowiła malca otwarcie zauważyć i zareagować!

No rzeczywiście. Macierzyństwo ominęło Chmielewską jeszcze szerszym łukiem niż pedanteria — to ostatnie też wyznała zresztą otwarcie i bez karabinu przy głowie. Zapominalskim przypominam jej mokotowskie mieszkanie i świetlik, który Jerzy miał zabić jakąś dyktą, żeby nie świeciło jej po oczach…

Joanna Chmielewska. No, oczywiście z petem w zębach...!
Fot. Wikipedia
Joanna Chmielewska. No, oczywiście z petem w zębach...!

Literatura odarta z geniuszu

Jako dość aktywna członkini kliku facebookowych grup, w tym fanów Chmielewskiej (konkretnie to się nazywa Joanna Chmielewska — Fan i Fun Club) oraz Fanów Komedii Kryminalnych natrafiłam ostatnio na wpis, zawierający żywe cytaty z recenzji książek idolki, zapisanych krótko po ich wydaniu. Dobrze. Może i to są te książki najpierwsze, a nie oszukujmy się — sam Szekspir też nie napisał „Makbeta” lub „Snu nocy letniej” w zaraniu żywota… Ale jednak taki okrzyczany „Lesio”…?

Żeby nie być gołosłowną — a cytaty przytaczam bez przeróbek — taki „Klin” (pierwsze wydanie 1964) w zestawieniu z „Wszyscy jesteśmy podejrzani” (1966) Jerzy Siewierski skomentował poniższymi słowy:
„Bardzo nieufnie zabrałem się do czytania tej książki. Dwa lata temu Joanna Chmielewska sprawiła mi (a także wielu tysiącom miłośników »kryminałków«) bardzo brzydkiego psikusa. Napisała wówczas zabawną powieść »Klin«. Namotała w niej niesamowicie skomplikowaną historyjkę, której — wbrew wszelkim przyjętym w dziedzinie »kryminałków« regułom — nie raczyła w zakończeniu książki ani rozwinąć, ani wyjaśnić.”

O osławionym „Lesiu” (1973) Roch Borski napisał: „Na przykład w pierwszym zdaniu pierwszego rozdziału części pierwszej: »Lesio Kubajek postanowił sobie, że zamorduje personalną«. I Lesio usiłuje zbrodni dokonać przy pomocy gronkowców wyhodowanych w lodach. Rzecz jest śmieszna i z życia, a czytelnik może się lodami weselić przez trzydzieści stron, po czym dostaje niestrawności. Bywa. Gdyby te trzydzieści stron nieco wyżąć, powstałaby zgrabna nowelka, ale autorka zamierzyła napisanie powieści...”

Z kolei „Romans wszech czasów” (1975) wzbudził w Michale Łukaszewiczu takie uczucia: „Źle się dzieje z autorką »Całego zdania [nieboszczyka]«. Już w »Lesiu« zaczęło się coś psuć. Zawiniła chyba, chwalona kiedyś u tej pisarki, skłonność do rozbawiania czytelnika sobą. (...) Co innego jest jednak głównym mankamentem tej książki. Gdyby usunąć z niej wszystkie dłużyzny i miejsca przegadane, z jej trzystu stron pozostałaby może połowa albo połowa połowy.”

Zatem jedno z dwóch: albo się wtedy ludzie bardziej znali na literaturze, a sama Chmielewska jeszcze nie uwiodła rzeszy czytelników — albo jako młodsze pokolenia łatwiej daliśmy się jej uwieść, a i z krytycznym czytelnictwem bardziej u nas krucho…?

Bo — przyznaję to szczerze i też bez karabinu przy skroni — akurat te pierwsze książki Chmielewskiej stanowią dla mnie kanon absolutny i jakakolwiek ich krytyka uchodzi w moich oczach za szarganie świętości! Moim skromnym zdaniem „Lesio” i niejaka jego kontynuacja, czyli „Dzikie białko” (1990) bawią mnie akurat do łez, o wyciekach innych płynów fizjologicznych nie wspominając. Nie wiem. Być może to ja mam wybrakowane poczucie humoru — podobnie zresztą jak dla niektórych autorka, więc jak dla mnie to nawet komplement.

A jeśli już mam być szczera — to psuć się pisarstwo Chmielewskiej zaczęło na „Wszelkim wypadku” (1993). Do dziś pamiętam podekscytowanie, z którym, nabywszy książkę, wpadłam do domu. I do dziś nie jestem w stanie wyrzucić z pamięci uczucia niedosytu, rozczarowania, zawiedzionych nadziei i jakoś tak właśnie nadszarpniętego wizerunku bóstwa, który niezmiennie towarzyszy mi od przeczytania tej książki. Niech pęknę, ale obiecuję wkrótce spróbować drugi raz. Może perspektywa tamtej trzynastolatki była niewystarczająca i jako dorosła kobieta docenię walory lektury?

Męskim wzrokiem

Sukces Joanny Chmielewskiej, zarówno kasowy, jak i czytelniczy, w dużej mierze wynikał z faktu, że onegdaj ludzie czytali na potęgę. I pani Chmielewska, jedna z najbardziej płodnych polskich pisarek, zapewne znakomicie to rozumiana. Niewątpliwie miała swój styl i pokaźną grupę fanów, którzy pochłaniali jej kolejne powieści. Ale czy przetrwała próbę czasu? Na myśl przychodzi mi Juliusz Kaden-Bandrowski, przedwojenna gwiazda pióra, o którym poza historykami w zasadzie nikt już nie pamięta.

„Lesia” przeczytałem, niejako na polecenie sympatycznej koleżanki, aczkolwiek nie porwał mnie. Oczywiście doceniam językową zręczność pisarki i osobliwe poczucie humoru, ale w literaturze, jak w życiu. Albo masz do kogoś serce, albo nie. Niemniej jednak z sympatią myślę o wszystkich, którzy czytają cokolwiek.
Magdalena Maria Bukowiecka
Współautor ("Męskim wzrokiem"): Michał Mieszko Podolak