Jak ja nie cierpię walentynek!

2025-02-13 10:12:13(ost. akt: 2025-02-14 11:22:01)

Autor zdjęcia: Freepik

Tak jest! Niczym Smerf-Maruda w okolicach połowy lutego chodzę i zrzędzę, i zżymam się, i marudzę właśnie — bo mało jest w polskim kalendarzu świąt, które wzbudzają we mnie większą mieszankę pogardy i sarkazmu niż nieszczęsne walentynki!

Święty patron

Przecież to jest jakiś jawny przekręt już na wstępie!

Zacznijmy od faktów, które są wprawdzie mocno skąpe i bardzo niejednoznaczne, ale jednak jakieś wnioski wysnuć można. Żył mianowicie ów Walenty w III w. naszej ery i najpierw był kapłanem rzymskim, a potem biskupem Terni w regionie Umbria. Normalna sprawa, już we wczesnej młodości padł ofiarą prześladowań, głównie ze strony cesarza rzymskiego Klaudiusza II Gota, ale mimo wszystko dawał radę pomagać innym męczennikom w czasie ich procesów i egzekucji. Za całokształt zapewne został w końcu pojmany, zaprowadzono go przed srogie oblicze prefekta Rzymu, a ten, rachu-ciachu, przeprowadził rutynowy proces, w czasie którego próbował wymusić na Walentym zaparcie się Chrystusa. By pożądany rezultat osiągnąć w możliwie krótkim czasie, prefekt nakazał użycie kijów. Ponieważ Walenty Chrystusa się nie zaparł, przeciwnie — tym bardziej upierał się przy swojej wierze, prefekt kazał go ściąć, a miał ten przerażający fakt miejsce dokładnie 14 lutego 269 roku…!

No, to nie wiem jak reszta społeczeństwa, ale ja już tu mam obiekcje. Jeśli bowiem ten słynny, szpetny 14 lutego to jest powód do świętowania rocznicy pozbawienia Walentego głowy czy może oddzielenia góry jego korpusu od dołu — to ja zaręczam, że znam nieco mniej makabryczne rocznice, w czasie których też można wręczać sobie laurki i poduszki w kształcie serc, naręcze kwiatów, łakocie — koniecznie w pudełkach o sercowatym kształcie — oraz inne serduszkowate gadżety. I szczerze powiem, że jakoś łatwiej byłoby mi składać komuś kochanemu życzenia i całować go lub ją bez pamięci, nie mając gdzieś z tyłu głowy tego obrazu z Walentym dyndającym swobodnie na szafocie.

Kontynuując życiorys Walentego: pochowany został w Rzymie, przy via Flaminia, a zaraz potem rosnąć zaczęła legenda i kult, bo już w IV w. jego grób otoczony był szczególną czcią. Papież Juliusz I wystawił nad tym nagrobkiem bazylikę pod wezwaniem — a jakże! — Świętego Walentego. Nie minęło zbyt wiele czasu, a grób Walentego oraz cała bazylika stały się prawdziwym sanktuarium i jednym z pierwszych miejsc pielgrzymkowych, aż w końcu kult Walentego objął niemal całą średniowieczną Europę.

I tu zaczynają się kolejne — jak dla mnie — schody. Bo w takich średniowiecznych Niemczech Walenty wzywany był jako orędownik i wspomożyciel w czasie ciężkich chorób, zwłaszcza nerwowych, oraz epilepsji. To Anglicy, a po nich Amerykanie ubzdurali sobie, by z Walentego uczynić patrona zakochanych — a już ci ostatni na pewno mają największy wkład w przełożeniu kultu na wymierne zyski z tych wszystkich laurek, serduszek, kwiatów, czekoladek i innych upominków, nie wspominając o wystawnych kolacjach w luksusowych lokalach oraz biletach do kina, koniecznie na komedie romantyczne.

Gdzie padaczka, gdzie euforia z powodu kochania i bycia kochanym? Nie wiem. Żeby jeszcze ślepota lub całkowita niepoczytalność — to konotacje do stanu zakochania bym nawet objęła swoim umysłem. Ale padaczki z miłością — wybaczcie — nie daję rady!

Ortografia

Jako językoznawca w kontekście tych nieszczęsnych walentynek jestem niewiele mniej zdenerwowana, bo szlag mnie trafia od wielkiej litery!

Nie, nie jest to żadna przenośnia, a fakt niezaprzeczalny, z nieznanego mi bowiem bliżej powodu wszyscy w czambuł walentynki piszą dużą literą właśnie, podczas gdy język polski i jego reguły są nieubłagane. Duża litera zarezerwowana jest mianowicie dla nazw świąt i dni świątecznych. Właśnie dlatego zapiszemy Boże Narodzenie, Nowy Rok, Niedziela Wielkanocna, Dzień Matki, Zaduszki czy Święto Niepodległości. Do tego reguła dużej litery dotyczy wszystkich świąt obchodzonych w skali przynajmniej ogólnokrajowej, czyli też Dnia Kobiet lub nawet Dnia Chłopaka, a nawet świąt nietypowych — choćby obchodzonego niedawno Międzynarodowego Dnia Pizzy. Na dużą literę zasługują też święta historyczne, np. Dionizje i Saturnalia.

I wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy umieli święta odróżniać od praktykowanych obrzędów, zabaw czy zwyczajów. Bo te ostatnie piszemy właśnie, używając małych liter — stąd tłusty czwartek, dyngus, gaik, kupała, dożynki, andrzejki, mikołajki, turoń, zaręczyny, oczepiny oraz — najgorsze ze wszystkich — walentynki.

Tymczasem obojętnie, czy na początku zdania, czy na jego końcu, w charakterze hasła na okolicznościowym kartoniku czy napisu w witrynie kwiaciarni, w artykule prasowym na tematy bieżące czy w nekrologu zgoła — walentynki z jakiegoś powodu rosną do rangi Wielkanocy albo Dnia Kobiet! Przynajmniej językowo i ortograficznie… A ja się pytam, gdzie się podziali wszyscy puryści językowi. Gdzie wielbiciele poprawności językowej, językoznawcy z zawodu i poloniści z przekonania? No gdzie?!

Inna rzecz, że o andrzejki i mikołajki sama też aż tak mocno się nie czepiam. Bo nie ma o co!

Tyrania

Wiele osób, zwłaszcza tych, które przez życie idą jako single i w dodatku wcale nie ubolewają z tego powodu, już od początku lutego aż do weekendu po 14. tegoż miesiąca uważa się wręcz za ofiary walentynek. Osobiście również uważam, że przytłaczający marketing i z każdej strony wykrzykiwane zachęty, by walentynki świętować, są objawem jakiejś nowoczesnej, bardzo wyszukanej tyranii, nie wiem czemu jeszcze nie ściganej prawem. Przynajmniej Helsińska Fundacja Praw Człowieka powinna się o prawa singli — czy może raczej quirkyalone'ersów — upomnieć. Bo gdzie to jest napisane, że muszę koniecznie przez to życie iść z kimś? Że nawet jak on lub ona to zły człowiek jest, a przyssał się do mnie jak rzep do psiego ogona, to mam dzień i noc los błogosławić, że idę pod rękę z człowiekiem złym albo nieuczciwym, chamem i/lub prostakiem, wyzutym z wrażliwości, empatii i innych uczuć wyższych indywiduum — grunt, żeby nie samotnie? Moja babcia o takich kobietach mawiała „byle jaki, byle był”. Ja sama o kobietach, których świat w całości i po same brzegi wypełnia pan małżonek, bez którego one same we własnym mniemaniu nic nie znaczą, niczego nie reprezentują i niczego od siebie nie są w stanie światu zaoferować, mówię często: „żona swojego męża”. Dobrze, znalazłaś sobie mężczyznę, który cię kocha, ceni i jest twoim najlepszym przyjacielem — to super. Ale nie znalazłaś — to nie szukaj na siłę, bo czasem więcej znaczysz sama niż z kimś zupełnie nieodpowiednim przy twoim boku. Maria Czubaszek dziwiła się niekiedy, że zna kobiety, które koniecznie upierają się, by znaleźć faceta, przy którym będą się mogły zestarzeć. „Bez niego też się zestarzejecie” — zapewniała. „Tylko może trochę wolniej”.

Powiedzieć o walentynkach, przymusie szczęścia we dwoje i w ogóle o całym tym rejwachu „tyrania” — to nic nie powiedzieć!

Szach-mat!

Wszystkich, którzy już po tytule zaczęli ostrzyć szpony krytyki, a przez resztę moich wywodów aż ręce zacierali, by tylko skwitować je niesłychanie kąśliwym komentarzem o singlu i że inaczej bym śpiewała z chłopem u boku, z niekłamaną radością zamierzam w tej uroczystej chwili wytrącić z rąk wszelkie sarkazm, ironię i najbardziej wyszukane szpile szyderstwa.
Bo choć walentynek rzeczywiście nie znoszę pasjami, to jednocześnie pragnę oświadczyć, że pisałam ów tekst w stanie absolutnego upojenia miłością i stanem niedorzecznego zakochania! W dodatku z wzajemnością! A tak w ogóle, podobnie jak moja redakcyjna Koleżanka, z utęsknieniem czekam na huczne obchody tłustego czwartku! A może nawet Czwartku Tłustego…?
Magdalena Maria Bukowiecka