Przyjechali po mnie rano

2024-12-13 13:30:07(ost. akt: 2024-12-13 13:20:39)
Jerzy Szmit w więzieniach stanu wojennego spędził prawie dwa lata.

Jerzy Szmit w więzieniach stanu wojennego spędził prawie dwa lata.

Autor zdjęcia: Stanisław Kryściński

Jerzy Szmit, działacz opozycji antykomunistycznej i świadek represji stanu wojennego, obecnie prezes Fundacji im. Piotra Poleskiego. W rozmowie dzieli się wspomnieniami z internowania oraz refleksjami na temat odpowiedzialności młodego pokolenia.
— Panie Jerzy, jak wspomina pan początek stanu wojennego? Jak wyglądały pana pierwsze chwile po jego ogłoszeniu?
— To był 13 grudnia, wczesny poranek. Przybiegł do mnie kolega ze studiów. Dopiero co zakończyliśmy strajk w Olsztynie, dwa dni wcześniej. Powiedział mi, że kolejarze ostrzegli go, że wprowadzono stan wojenny. On chciał wrócić do domu, do Gdańska, ale dowiedział się, że to niemożliwe. Kilka godzin później, o dziesiątej rano, przyjechało po mnie SB.

— Co się wtedy wydarzyło?
— Zawieźli mnie na komendę i próbowali zmusić do współpracy. Było jasne, że chcieli, żebym donosił na innych, ale zdecydowanie odmówiłem. Trafiłem m.in. do Kwidzyna, gdzie zostałem internowany. To był tylko początek represji, które dotknęły mnie i tysiące innych osób w Polsce.

— Jakie warunki panowały w ośrodkach internowania?
— Warunki były bardzo trudne. W Kwidzynie doświadczyliśmy brutalności ZOMO. Podczas jednego z buntów wielu z nas zostało dotkliwie pobitych. Było to robione pod pretekstem nieprzestrzegania regulaminu, co oczywiście nie miało pokrycia w rzeczywistości. To była brutalna siła reżimu, ale mimo wszystko czuliśmy wspólnotę i solidarność, która dawała nam siłę.

— Co działo się później, po zwolnieniu z internowania?
— Po wyjściu z internowania nadal działałem w podziemiu. Organizowaliśmy grupy, które zajmowały się drukiem i kolportażem ulotek oraz nielegalnych wydawnictw. Ponownie zostałem aresztowany za udział w tych akcjach. Byłem też wielokrotnie zatrzymywany na tzw. dołku, gdzie przetrzymywano mnie do 48 godzin. W sumie w więzieniach komunistycznych spędziłem blisko rok.

— Jak pan postrzega takie uroczystości jak ta upamiętniająca stan wojenny w IV LO w Olsztynie?
— Mają ogromny sens. W sali gimnastycznej zgromadziła się głównie młodzież, licealiści. To są młodzi ludzie, którzy muszą poznać historię. Marcin Antonowicz, którego pamięć czcimy, był tylko rok starszy od dzisiejszych maturzystów. Gdyby dzisiaj obowiązywał stan wojenny, oni również mogliby znaleźć się w sytuacji, w której zostaliby pobici na ulicy, a potem już nigdy by nie wrócili do domu. Taka refleksja jest niezwykle ważna.

— Czy takie inicjatywy jak stypendia imienia Marcina Antonowicza są według pana potrzebne?
— Zdecydowanie tak. Marcin był wyjątkowym człowiekiem, któremu nie dane było zrealizować swoich marzeń. Te stypendia są symbolicznym gestem wsparcia dla młodzieży, która ma szansę na rozwój. To forma pamięci o Marcinie i wyraz szacunku dla wartości, o które walczyliśmy. Cieszę się, że ta inicjatywa trwa i pomaga młodym ludziom.

Stanisław Kryściński