O Człowieku, który kochał chleb
2024-11-26 11:42:08(ost. akt: 2024-12-04 10:38:40)
— Był zaradny, towarzyski. Wszystkich swoich znajomych zapraszał do naszego mieszkania, bo był niesamowicie gościnny. Był też bardzo wierny wszelkim tradycjom i rodzinie — wspomina Hanna Szleszyńska, córka Stanisława Mituniewicza, który prawdopodobnie założył pierwszą w powojennym Olsztynie piekarnię.
— Pierwsze wspomnienie. Kiedy myśli Pani dziś o swoim Tacie — co przychodzi Pani do głowy jako pierwsze?
— Może już miałam 3 latka… Tatuś szedł do swojej piekarni. A ja chwyciłam go za rączkę i poprosiłam, żeby mnie do swojej piekarni zaprowadził. Pamiętam też, że ulicą Grunwaldzką, przy której mieszkali moi rodzice i przy której się urodziłam, jechał tramwaj — zobaczyłam go pierwszy raz w życiu. I bardzo chciałam ten tramwaj przywitać…! Motorniczy zatrzymał zatem tramwaj, a mój tatuś się przestraszył, gdy zobaczył, że jego ledwie 3-, może 4-letnia córka stoi na torach, a tramwaj stoi tuż przed nią. Motorniczy porozmawiał z tatusiem, a w moją stronę przyjaźnie pomachał. Za co tatuś mu jeszcze podziękował. I pamiętam, że był bardzo rozradowany — wtedy byłam kompletnie nieświadoma, ale dziś myślę, że po prostu ucieszył się, że nic mi się nie stało. Kolejne wspomnienie — i to utkwiło mi w pamięci na bardzo długo — to ruiny starych domów z cegły koło naszej kamienicy na Grunwaldzkiej. Byłam wtedy już troszeczkę starsza i dla mnie to był wstrząsający widok. Potem się okazało, że tatuś z mamusią mnie szukali — a ja po prostu weszłam pomiędzy te zrujnowane cegły i zniknęłam wszystkim z oczu.
— Może już miałam 3 latka… Tatuś szedł do swojej piekarni. A ja chwyciłam go za rączkę i poprosiłam, żeby mnie do swojej piekarni zaprowadził. Pamiętam też, że ulicą Grunwaldzką, przy której mieszkali moi rodzice i przy której się urodziłam, jechał tramwaj — zobaczyłam go pierwszy raz w życiu. I bardzo chciałam ten tramwaj przywitać…! Motorniczy zatrzymał zatem tramwaj, a mój tatuś się przestraszył, gdy zobaczył, że jego ledwie 3-, może 4-letnia córka stoi na torach, a tramwaj stoi tuż przed nią. Motorniczy porozmawiał z tatusiem, a w moją stronę przyjaźnie pomachał. Za co tatuś mu jeszcze podziękował. I pamiętam, że był bardzo rozradowany — wtedy byłam kompletnie nieświadoma, ale dziś myślę, że po prostu ucieszył się, że nic mi się nie stało. Kolejne wspomnienie — i to utkwiło mi w pamięci na bardzo długo — to ruiny starych domów z cegły koło naszej kamienicy na Grunwaldzkiej. Byłam wtedy już troszeczkę starsza i dla mnie to był wstrząsający widok. Potem się okazało, że tatuś z mamusią mnie szukali — a ja po prostu weszłam pomiędzy te zrujnowane cegły i zniknęłam wszystkim z oczu.
— Zainteresowały Panią…
— Jak to dziecko — byłam małą dziewczynką, ale wszystko mnie interesowało. Wszystkiego chciałam dotknąć, sprawdzić, zobaczyć. Zatem te ruiny też pamiętam do dziś. A potem cały teren odgruzowano i powstały te dwa, na tamte czasy nowoczesne bloki. Stoją do dziś. Tak, jak stoi „moja” kamienica — moja, bo się w niej urodziłam. Na początku to był adres Grunwaldzka 41-2, a po 10-15 latach numer zmieniono na 12. Śliczna kamienica z wieżyczkami wieńczącymi dach. I tabliczka z rokiem powstania: 1897. Pamiętam przepiękny piec w jednym z pokoi — jako maleńkie dzieci biegaliśmy wokół niego. Piękne było też podwórko. I to z tego naszego mieszkania tatuś zawsze biegał do swojej piekarni.
— Jak to dziecko — byłam małą dziewczynką, ale wszystko mnie interesowało. Wszystkiego chciałam dotknąć, sprawdzić, zobaczyć. Zatem te ruiny też pamiętam do dziś. A potem cały teren odgruzowano i powstały te dwa, na tamte czasy nowoczesne bloki. Stoją do dziś. Tak, jak stoi „moja” kamienica — moja, bo się w niej urodziłam. Na początku to był adres Grunwaldzka 41-2, a po 10-15 latach numer zmieniono na 12. Śliczna kamienica z wieżyczkami wieńczącymi dach. I tabliczka z rokiem powstania: 1897. Pamiętam przepiękny piec w jednym z pokoi — jako maleńkie dzieci biegaliśmy wokół niego. Piękne było też podwórko. I to z tego naszego mieszkania tatuś zawsze biegał do swojej piekarni.
![Wormditt/Orneta, czasy niewoli niemieckiej, St. Mituniewicz pierwszy z prawej](https://m.wm.pl/2024/11/n/57-1229385.jpg)
Fot. archiwum prywatne Hanny i Radosława Szleszyńskich
Wormditt/Orneta, czasy niewoli niemieckiej, St. Mituniewicz pierwszy z prawej
Wormditt/Orneta, czasy niewoli niemieckiej, St. Mituniewicz pierwszy z prawej
— Wspomina Pani, że tata przyjechał do Olsztyna w maju 1945 roku. A gdzie są jego korzenie?
— Mój tatuś urodził się 15 lipca 1915 roku w Wołczkach koło Głębokich — to obecnie Białoruś. W latach 1921-1945 to była Polska, województwo wileńskie, powiat wilejski. Mój dziadek miał na imię Konstanty i miał nieduże gospodarstwo rolne.
— No, a tatuś w 1945 roku przyjechał już jako prawie 30-letni mężczyzna, z zawodu piekarz…
— Jeszcze w czasach przedwojennych, przed poborem do wojska tatuś pracował w piekarni w Głębokiem, przyuczając się do zawodu. Interesowało go pieczenie chleba. Po czym został powołany jako rezerwista do Zambrowa, do 71. Pułku Piechoty, jako strzelec — taką miał funkcję wojskową. W sierpniu 1939 awansował na starszego strzelca i w tym czasie wysłano go na front, do Myszyńca, konkretnie na granicę z Prusami Wschodnimi. Zaraz na początku wojny wziął udział w bitwie, a 12 września 1939 trafił do niewoli niemieckiej. Razem z kolegami z oddziału trafił do obozu dla jeńców wojennych w Prusach Wschodnich, w Wormditt, czyli w dzisiejszej Ornecie. Wiadomo, że Niemcy potrzebowali rzemieślników — musieli przecież regularnie zaopatrywać swoich żołnierzy na froncie, a większość była zmobilizowana do wojska. Zatem w tym obozie Niemcy zapytali się po prostu polskich jeńców kto ma jakie wykształcenie. Tatuś za pierwszym razem na ten apel się nie zgłosił. Dopiero za drugim razem — Niemcy nawet mieli o to pretensje, że dopiero za drugim — przyznał się do swojego doświadczenia w piekarnictwie. Został wtedy skierowany do pracy w jednej z orneckich piekarń, która była jedną z większych, lepszych, z tradycjami i której właścicielem był Niemiec. W tym czasie w Wormditt i w okolicach pracowali też inni Polacy — pracownicy przymusowi. Warunki obozowe pozwalały im mimo wszystko na w miarę swobodne przemieszczanie się — na przykład mogli w niedziele chodzić do orneckiego kościoła. Szybko poznał się z innymi jeńcami z Polski, którzy też do kościoła co niedzielę przychodzili. I to tam, w tym kościele powstała ich taka grupka, do której należał i tatuś, ale i jego przyszła żona, czyli moja mamusia…!
— Jeszcze w czasach przedwojennych, przed poborem do wojska tatuś pracował w piekarni w Głębokiem, przyuczając się do zawodu. Interesowało go pieczenie chleba. Po czym został powołany jako rezerwista do Zambrowa, do 71. Pułku Piechoty, jako strzelec — taką miał funkcję wojskową. W sierpniu 1939 awansował na starszego strzelca i w tym czasie wysłano go na front, do Myszyńca, konkretnie na granicę z Prusami Wschodnimi. Zaraz na początku wojny wziął udział w bitwie, a 12 września 1939 trafił do niewoli niemieckiej. Razem z kolegami z oddziału trafił do obozu dla jeńców wojennych w Prusach Wschodnich, w Wormditt, czyli w dzisiejszej Ornecie. Wiadomo, że Niemcy potrzebowali rzemieślników — musieli przecież regularnie zaopatrywać swoich żołnierzy na froncie, a większość była zmobilizowana do wojska. Zatem w tym obozie Niemcy zapytali się po prostu polskich jeńców kto ma jakie wykształcenie. Tatuś za pierwszym razem na ten apel się nie zgłosił. Dopiero za drugim razem — Niemcy nawet mieli o to pretensje, że dopiero za drugim — przyznał się do swojego doświadczenia w piekarnictwie. Został wtedy skierowany do pracy w jednej z orneckich piekarń, która była jedną z większych, lepszych, z tradycjami i której właścicielem był Niemiec. W tym czasie w Wormditt i w okolicach pracowali też inni Polacy — pracownicy przymusowi. Warunki obozowe pozwalały im mimo wszystko na w miarę swobodne przemieszczanie się — na przykład mogli w niedziele chodzić do orneckiego kościoła. Szybko poznał się z innymi jeńcami z Polski, którzy też do kościoła co niedzielę przychodzili. I to tam, w tym kościele powstała ich taka grupka, do której należał i tatuś, ale i jego przyszła żona, czyli moja mamusia…!
![Z czasów niewoli niemieckiej.](https://m.wm.pl/2024/11/n/61-1229376.jpg)
Fot. archiwum prywatne Hanny i Radosława Szleszyńskich
Z czasów niewoli niemieckiej. "P" oznacza Polaka
Z czasów niewoli niemieckiej. "P" oznacza Polaka
— A co Pani mama robiła w czasie wojny?
— Pracowała w szpitalu dla chorych na gruźlicę w Wormditt. A trafiła tam po prostu z łapanki… Ale… Widocznie takie było przeznaczenie moich rodziców — wierzę w to.
— Tymczasem wciąż trwa wojna…
— Tak. Tatuś dalej pracuje w tej piekarni u Niemca. A że jest bardzo pracowity, sumienny, ale i wesoły, dowcipny i ludzie do niego lgną — nawet Niemcy bardzo go lubią. Dlatego jak wspominał po wojnie, mimo tej niewoli nie mógł narzekać na swoje warunki. Całkiem dobry był też dla niego ten niemiecki pracodawca: wiedział, że po kościele tatuś spotyka się z innymi Polakami, dawał mu więc bochenki chleba, które tatuś mógł rozdać swoim przyjaciołom. Inicjatorem tej „charytatywnej działalności” był tatuś, bo przecież wiedział, że wielu Polaków nie miało tak dobrze i większość po prostu przymierała głodem. Ale Niemiec też był w porządku. Choć nie zawsze było kolorowo. Nawet była tam taka sytuacja, że jakiś młody Niemiec cały czas się tam tych Polaków czepiał, wyzywał ich i uniemożliwiał normalną pracę. Denerwował ich po prostu. Przychodził do piekarni czy gdzieś na nich czyhał i po prostu obrażał. Wtedy tatuś i inni Polacy poskarżyli się temu właścicielowi piekarni, a ten zgłosił to na policję. Policja przyjechała, nawsadzała temu wyrostkowi kijów i się skończyło. A właściciel piekarni podobno jeszcze zza ich pleców krzyczał: „to oni robią chleb dla naszych żołnierzy na froncie, a ty mi przeszkadzasz, wyzywasz ich jeszcze…?”.
— Tak. Tatuś dalej pracuje w tej piekarni u Niemca. A że jest bardzo pracowity, sumienny, ale i wesoły, dowcipny i ludzie do niego lgną — nawet Niemcy bardzo go lubią. Dlatego jak wspominał po wojnie, mimo tej niewoli nie mógł narzekać na swoje warunki. Całkiem dobry był też dla niego ten niemiecki pracodawca: wiedział, że po kościele tatuś spotyka się z innymi Polakami, dawał mu więc bochenki chleba, które tatuś mógł rozdać swoim przyjaciołom. Inicjatorem tej „charytatywnej działalności” był tatuś, bo przecież wiedział, że wielu Polaków nie miało tak dobrze i większość po prostu przymierała głodem. Ale Niemiec też był w porządku. Choć nie zawsze było kolorowo. Nawet była tam taka sytuacja, że jakiś młody Niemiec cały czas się tam tych Polaków czepiał, wyzywał ich i uniemożliwiał normalną pracę. Denerwował ich po prostu. Przychodził do piekarni czy gdzieś na nich czyhał i po prostu obrażał. Wtedy tatuś i inni Polacy poskarżyli się temu właścicielowi piekarni, a ten zgłosił to na policję. Policja przyjechała, nawsadzała temu wyrostkowi kijów i się skończyło. A właściciel piekarni podobno jeszcze zza ich pleców krzyczał: „to oni robią chleb dla naszych żołnierzy na froncie, a ty mi przeszkadzasz, wyzywasz ich jeszcze…?”.
![Z czasów niewoli niemieckiej, jako jeniec polski, z numerem identyfikacyjnym](https://m.wm.pl/2024/11/n/61-1229371.jpg)
Fot. archiwum prywatne Hanny i Radosława Szleszyńskich
Z czasów niewoli niemieckiej, jako jeniec polski, z numerem identyfikacyjnym
Z czasów niewoli niemieckiej, jako jeniec polski, z numerem identyfikacyjnym
— Historia z życia wzięta. I to tam, w tej orneckiej piekarni zastało Pani tatę wyzwolenie?
— Tak, 16 lutego 1945 został wyzwolony. W międzyczasie poduczył się niemieckiego i do tego stopnia zyskał zaufanie tego właściciela piekarni, że w chwili, gdy została ogłoszona ewakuacja Niemców z Prus Wschodnich — on wraz z żoną zaproponowali, czy może bardziej zasugerowali tatusiowi, by jechał wraz z nimi. By przed Ruskimi uciekł razem z nimi do Niemiec. Ale tatuś w tym czasie poznał i coraz większym uczuciem pałał do mamusi, spotykali się… Powiedział zatem, że nigdzie nie jedzie, że jest Polakiem i zostaje tu. Potem, jak już Armia Czerwona weszła, miał przez znajomość niemieckiego wiele problemów… W międzyczasie przecież tu trwały walki, lotnisko koło Ornety było zbombardowane i ostatecznie wkroczyli Rosjanie. Wyzwolili… Ale gorzej, że tatusia rozdzielili z jego wybranką. A już kupił takie srebrne obrączki i zdążyli się zaręczyć…!
— A jak się znalazł w Olsztynie?
— Jak inni Polacy, także tatuś wsiadł do pociągu towarowego w Ornecie — i jechał w nieznane. Ze łzami w oczach, ale jechał… Dodatkowo musiał pożegnać ukochaną narzeczoną… Niby upragniony koniec wojny, ale to wszystko takie niewiadome było. I z tego pociągu z daleka zobaczył, że zbliżają się do jakiegoś miasta. A potem zobaczył tablicę z napisem Allenstein. Razem z innymi Polakami wysiadł więc na dzisiejszej stacji Olsztyn Zachodni. Zaraz potem każdy poszedł w swoim kierunku, a tatuś wspominał, że poszedł wzdłuż dzisiejszej ulicy Grunwaldzkiej. Być może chciał iść w kierunku starówki. I tak sobie szedł tym morzem ruin, szukając miejsca, w którym mógłby się zatrzymać. Zaczął się przyglądać tej właśnie kamienicy, w której potem zamieszkał, z metalowymi, pięknymi wieżyczkami i tabliczką z napisem 1897. Wszedł w bramę, skręcił i bardzo się ucieszył, aż skakał z radości — bo wszedł, a tam piekarnia…! Piece, stoły, wszystko pozostawione, ale jakby gotowe do użycia…! Do tego stajnie i magazyny. Szybko znalazł urząd meldunkowy, zameldował się w Olsztynie. Zaproponowali mu nawet domek, bo przecież wszystko stało puste. Ale tatuś odmówił — bo już znalazł piekarnię. A potem razem z człowiekiem od meldunków znaleźli to mieszkanie, w którym za kilka lat urodziłam się ja i moje rodzeństwo.
— Jak inni Polacy, także tatuś wsiadł do pociągu towarowego w Ornecie — i jechał w nieznane. Ze łzami w oczach, ale jechał… Dodatkowo musiał pożegnać ukochaną narzeczoną… Niby upragniony koniec wojny, ale to wszystko takie niewiadome było. I z tego pociągu z daleka zobaczył, że zbliżają się do jakiegoś miasta. A potem zobaczył tablicę z napisem Allenstein. Razem z innymi Polakami wysiadł więc na dzisiejszej stacji Olsztyn Zachodni. Zaraz potem każdy poszedł w swoim kierunku, a tatuś wspominał, że poszedł wzdłuż dzisiejszej ulicy Grunwaldzkiej. Być może chciał iść w kierunku starówki. I tak sobie szedł tym morzem ruin, szukając miejsca, w którym mógłby się zatrzymać. Zaczął się przyglądać tej właśnie kamienicy, w której potem zamieszkał, z metalowymi, pięknymi wieżyczkami i tabliczką z napisem 1897. Wszedł w bramę, skręcił i bardzo się ucieszył, aż skakał z radości — bo wszedł, a tam piekarnia…! Piece, stoły, wszystko pozostawione, ale jakby gotowe do użycia…! Do tego stajnie i magazyny. Szybko znalazł urząd meldunkowy, zameldował się w Olsztynie. Zaproponowali mu nawet domek, bo przecież wszystko stało puste. Ale tatuś odmówił — bo już znalazł piekarnię. A potem razem z człowiekiem od meldunków znaleźli to mieszkanie, w którym za kilka lat urodziłam się ja i moje rodzeństwo.
![](https://m.wm.pl/2024/11/n/27-1229387.jpg)
Fot. archiwum prywatne Hanny i Radosława Szleszyńskich
"Kresowianka" zaprasza po świeży, pachnący chleb!
"Kresowianka" zaprasza po świeży, pachnący chleb!
— I tak w krótkim czasie zaczęła działać piekarnia „Kresowianka”. A jak się Pan Stanisław ponownie spotkał ze swoja narzeczoną Bronisławą?
— Tatuś wiedział, że jego narzeczona jest w Toruniu. Jeden z jego przyjaciół z wojennych czasów orneckich, Marian Strzelak, przyjechał raz do Olsztyna. Też wysiadł na Zachodnim i też ruszył Grunwaldzką. Patrzy, a tam szyld: „Piekarnia Kresowianka. Stanisław Mituniewicz”…! Jak potem wspominał — nogi się pod nim ugięły. Tatuś zaprosił go do domu i zwierzył, że wciąż nie wie, gdzie jest jego kochana Bronia. Zwłaszcza, że go wciąż swatali, bo tatuś był nie tylko zaradnym, ale i przystojnym mężczyzną. „Co ja bym, Marian, dał, by tę moją miłość z czasów wojny odnaleźć…!” — tak podobno powiedział. Na co Marian oświadczył, że Bronia jest u siostry w Toruniu…!
— Tata chyba oszalał ze szczęścia…!
— Tak! Od razu zamknął piekarnię, podziękował swoim pracownikom i wsiadł do pociągu do Torunia, a tam od razu udał się do urzędu meldunkowego. Szukać swojej Broni Awinas, urodzonej w 1920 roku w Grodnie. I tak się spotkali, choć mamusia nie przyjechała tak od razu do Olsztyna. Pobrali się 15 października 1945 roku w olsztyńskiej katedrze.
![Ze sztandarem Cechu Piekarzy, w czasie procesji Bożego Ciała, pod olsztyńską katedrą](https://m.wm.pl/2024/11/n/129-1229380.jpg)
Fot. archiwum prywatne Hanny i Radosława Szleszyńskich
Ze sztandarem Cechu Piekarzy, w czasie procesji Bożego Ciała, pod olsztyńską katedrą
Ze sztandarem Cechu Piekarzy, w czasie procesji Bożego Ciała, pod olsztyńską katedrą
— I szczęście rodzinne stało się też udziałem Pani rodziców. Przyszła na świat Pani, Pani siostra, brat… A jak radziła sobie „Kresowianka”?
— Do 1953 roku bardzo dobrze. Do dziś jako pamiątkę przechowujemy z synem liczne medale i dyplomy, które tatuś otrzymywał w nagrodę za swoją pracę, na przykład z wykonanie herbu Olsztyna w cieście. Sam zdobywał kolejne tytuły mistrzowskie, poszerzył działalność o cukiernictwo, kształcił też uczniów. Miał konie i sam jeździł po okolicy, by od Warmiaków kupować zboże, z którego następnie powstawała mąka na chleb — tak nawiązywał liczne znajomości, potem go zapraszali na wesela, dla wielu dzieci zostawał ojcem chrzestnym… Nawet troszeczkę grosza zaoszczędził i miał plany, by kupić piekarnię w Warszawie, gdzie po wojnie trafiła część jego rodziny, i wyprowadzić się z Olsztyna. Ale właśnie w 1953 roku komuniści postanowili zlikwidować własność prywatną. Swoje zrobiła też reforma walutowa z 1950 roku — komunistyczne władze zabrały wtedy Polakom 2/3 oszczędności. A ponieważ tatuś swoje oszczędności trzymał w domu — nawet nie można ich było wymienić… Wszystkie te oszczędności, a to było naprawdę sporo pieniędzy — po prostu spalił… Całą jedną noc palił to w piecu. I płakał. A potem przyszli do piekarni panowie z kilofami i rozbili piec, a tatusiowi kazali się wynosić.
— Jak to?! Kto to był?!
— Komuniści. Ze służby bezpieczeństwa, może z UB… To były przecież ciągle czasy stalinowskie… Wszystkie prywatne zakłady w Olsztynie zostały zamknięte, a moi rodzice właściwe zostali z niczym. Tatuś musiał znaleźć pracę. Szczęśliwie jednak spotkał człowieka z nowo powstałej wtedy Wyższej Szkoły Rolniczej, który poradził mu, by się tam właśnie zgłosił. I tak został zaopatrzeniowcem w WSR.
— Komuniści. Ze służby bezpieczeństwa, może z UB… To były przecież ciągle czasy stalinowskie… Wszystkie prywatne zakłady w Olsztynie zostały zamknięte, a moi rodzice właściwe zostali z niczym. Tatuś musiał znaleźć pracę. Szczęśliwie jednak spotkał człowieka z nowo powstałej wtedy Wyższej Szkoły Rolniczej, który poradził mu, by się tam właśnie zgłosił. I tak został zaopatrzeniowcem w WSR.
![St. Mituniewicz za swoją pracę otrzymał liczne odznaczenia](https://m.wm.pl/2024/11/n/52-1229369.jpg)
Fot. archiwum prywatne Hanny i Radosława Szleszyńskich
St. Mituniewicz za swoją pracę otrzymał liczne odznaczenia
St. Mituniewicz za swoją pracę otrzymał liczne odznaczenia
— Zmieniło go to? Zabiło jego zapał?
— Nie, właśnie nie. Pracę na WSR traktował jako trochę przymusową i tymczasową. Cały czas szukał już nie piekarni, ale cukierni — w międzyczasie został przecież mistrzem cukiernictwa. Specjalizował się w tortach bezowych. Na Chełmińskiej miał w tzw. ajencji swoją cukiernię. Został egzaminatorem państwowym piekarzy i ciastkarzy. Działał w cechu piekarzy, w czasie uroczystości nosił nawet sztandar cechu piekarzy i ciastkarzy.
— Jakim człowiekiem był Stanisław Mituniewicz?
— Zaradny, towarzyski. Pamiętam z czasów dzieciństwa, młodości i kiedy już byłam mężatką — tatuś wszystkich swoich znajomych zapraszał do naszego mieszkania, bo był niesamowicie gościnny. Wszystkie święta były bardzo rodzinne, nawet nasi sąsiedzi gościli u nas i świętowaliśmy przy jednym stole. Był bardzo wierny wszelkim tradycjom i rodzinie. I mówił z charakterystycznym, wschodnim akcentem, wręcz z takim pośpiewem. No, i bardzo kochał mamusię.
— Zaradny, towarzyski. Pamiętam z czasów dzieciństwa, młodości i kiedy już byłam mężatką — tatuś wszystkich swoich znajomych zapraszał do naszego mieszkania, bo był niesamowicie gościnny. Wszystkie święta były bardzo rodzinne, nawet nasi sąsiedzi gościli u nas i świętowaliśmy przy jednym stole. Był bardzo wierny wszelkim tradycjom i rodzinie. I mówił z charakterystycznym, wschodnim akcentem, wręcz z takim pośpiewem. No, i bardzo kochał mamusię.
— Zrobił w życiu, dla ludzi bardzo wiele dobrego — mówi Radosław Szleszyński, wnuk Stanisława Mituniewicza, który wprawdzie urodził się jeszcze przed śmiercią Dziadka, ale nie zdążył go poznać. — Był człowiekiem poważanym, nie tylko w swoim cechu. Wykształcił wielu uczniów. Kilka razy spotkałem piekarzy, którzy opowiadali mi, jak u Dziadka właśnie zdobywali wiedzę o pieczeniu chleba lub pracowali razem z nim w „Kresowiance”. Mnie mój Dziadek napawa dumą. To on odbudowywał Olsztyn ze zgliszcz po wyzwoleniu. Stanowi też część historii Polski — pochodził z Kresów, a po wojnie nie mógł już swoich rodzinnych stron nawet odwiedzić. Tyle się mówi o wypędzonych Niemcach z naszych stron — a przecież nasi rodacy też musieli po II wojnie światowej zostawić wszystko to, co od pokoleń tam budowali, i w bydlęcych wagonach przyjechać w zupełnie nieznane strony. Dla mnie Dziadek jest też wzorem rzemieślnika — z dumą kontynuuję te tradycje.
Magdalena Maria Bukowiecka
Magdalena Maria Bukowiecka
Od autorki:
To historia na wskroś niesamowita. Niesamowite były losy Stanisława Mituniewicza. Niesamowita była historia „Kresowianki” i początków olsztyńskiego piekarnictwa, potem także cukiernictwa. A wszystko to okraszone jeszcze jedną niesamowitością. Otóż Hanna Szleszyńska, córka Pana Stanisława — całe pięć lat stanowiła nader istotny element mojej biografii: była mianowicie moją wychowawczynią i panią od polskiego w Szkole Podstawowej nr 15 w Olsztynie…!
Zdjęć, które tu widnieją, dotykałam osobiście, a niektóre oglądałam nawet przez lupę. To samo dotyczy dokumentów i innych pamiątek. Do tego Pani Hania podarowała mi jedną, znalezioną gdzieś na dnie szuflady etykietkę „Kresowianki”, z adresem piekarni i gramaturą chleba. Wiem, że dla Pana Radosława, wnuka Pana Stanisława te etykietki to jak relikwia. I ja to rozumiem. Tym bardziej cieszę się, że córka i wnuk naprawdę Wyjątkowego Człowieka dopuścili mnie do tej historii i swoich wspomnień. Dziękuję, bo dla mnie zarówno ta etykietka, jaki i wszystkie wspomnienia o Stanisławie Mituniewiczu — to też relikwie.
To historia na wskroś niesamowita. Niesamowite były losy Stanisława Mituniewicza. Niesamowita była historia „Kresowianki” i początków olsztyńskiego piekarnictwa, potem także cukiernictwa. A wszystko to okraszone jeszcze jedną niesamowitością. Otóż Hanna Szleszyńska, córka Pana Stanisława — całe pięć lat stanowiła nader istotny element mojej biografii: była mianowicie moją wychowawczynią i panią od polskiego w Szkole Podstawowej nr 15 w Olsztynie…!
Zdjęć, które tu widnieją, dotykałam osobiście, a niektóre oglądałam nawet przez lupę. To samo dotyczy dokumentów i innych pamiątek. Do tego Pani Hania podarowała mi jedną, znalezioną gdzieś na dnie szuflady etykietkę „Kresowianki”, z adresem piekarni i gramaturą chleba. Wiem, że dla Pana Radosława, wnuka Pana Stanisława te etykietki to jak relikwia. I ja to rozumiem. Tym bardziej cieszę się, że córka i wnuk naprawdę Wyjątkowego Człowieka dopuścili mnie do tej historii i swoich wspomnień. Dziękuję, bo dla mnie zarówno ta etykietka, jaki i wszystkie wspomnienia o Stanisławie Mituniewiczu — to też relikwie.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez![FB](/i/icons/fb.png)