Setne urodziny pani Stanisławy z gminy Zalewo
2024-11-30 20:00:22(ost. akt: 2024-11-29 15:03:05)
Sto lat to bardzo piękny wiek. Jubilatka to skarbnica wiedzy o czasach, których była i jest naocznym świadkiem. Pani Stanisława Kuzioła przeżyła II wojnę światową, PRL, upadek komunizmu i narodziny wolnej Polski... Te wyjątkowe urodziny to bardzo dobry czas do wspomnień. Nie obeszło się bez wzruszeń i silnych emocji, ale przede wszystkim radości z bycia razem.
Setne urodziny to wyjątkowe wydarzenie oraz wielka duma dla mieszkańców gminy Zalewo. Stanisława Kuzioła to wspaniała osoba, której życie to świadectwo siły, mądrości i doświadczenia. Zapraszamy do lektury wspomnień Stanisławy Kuzioły w okresie marzec – listopad 2018 r., które spisała Krystyna Kacprzak. Artykuł pod tytułem „Moje życie – opowiada Stanisława Kuzioła” ukazał się w 43 numerze „Zapisków Zalewskich” biuletynu Towarzystwa Miłośników Ziemi Zalewskiej.
„Nazywam się Stanisława Kuzioła, z domu Bilik. Urodziłam się 100 lat temu – 25 listopada 1924 r. w Olszanicy (obecnie woj. małopolskie, powiat leski).
Mieszkaliśmy z całą naszą rodziną w Olszanicy aż do wyjazdu w 1947 r. w ramach akcji Wisła. Tam, w Olszanicy, mieszkaliśmy, jak to się mówi, z dziada pradziada. Mieliśmy dom i gospodarstwo średniej wielkości. Ojciec pracował w tartaku, ale również prowadził nasze gospodarstwo rolne. Tato był muzykalny, grał z zespołem na skrzypcach na weselach. Jego mama z kolei na tych weselach gotowała. W Olszanicy po wojnie zostali moja ciocia, wujek i kuzynostwo. Po wojnie ze trzy razy jeździłam do nich w odwiedziny. Byłam też we Lwowie i w Samborze u innego wujka. Naszego domu w Olszanicy już nie zobaczyłam; został rozebrany. Były tam bardzo ciężkie warunki do życia. Wokół same góry. Po wojnie było dużo zniszczeń. A przed wojną, pamiętam, były tam dwa kościoły (greckokatolicki i rzymskokatolicki), stacja kolejowa, posterunek policji, dwa tartaki, młyn. Wioska była raczej przemysłowa. Wydobywano w naszej okolicy ropę naftową; w miejscowości Ropienka stały szyby naftowe. Rurociąg prowadził do stacji w Olszanicy i przepompowywano tę ropę do zbiorników na wagonach kolejowych. Ale po wojnie prawie wszystko było w ruinie.
Wtedy nas wysiedlono. Jechaliśmy prawie dwa tygodnie. Było to wiosną. Jechaliśmy w wagonach pasażerskich, ale było zimno w nocy. Zabraliśmy też dwie krowy; one jechały w wagonach dla bydła, ale trzeba je było samemu karmić i dawać pić. Dojechaliśmy z całym dobytkiem do Morąga, stamtąd szliśmy dalej pieszo. Z Olszanicy przyjechaliśmy ja, mama Rozalia, tato Stefan, babcia, siostra Anna i brat Władysław. Oprócz nas jeszcze w te okolice również z Olszanicy przybyły rodziny Prystaszów i Mecyków. Brata mojego taty przesiedlono do Koszalińskiego.
Po przyjeździe zamieszkaliśmy w Koszajnach. Dostaliśmy gospodarkę w zamian za tę pozostawioną. W Koszajnach dostaliśmy poniemiecki dworek, oddalony od wioski, na łąkach. Był mocno zniszczony, bez okien, bez drzwi. Strach było tam zamieszkać. No to przeprowadziliśmy się do innego domu. Tam już mieszkała pewna staruszka i ona mamę zaprosiła do zamieszkania w tym domu. Był to biedny dom, ale tej staruszce było raźniej z nami zamieszkać. Bo też się bała sama być w tym domku. Mieliśmy tam ciężkie warunki: nie było stodoły, obory. Brat mówił, że nie da się w takich warunkach gospodarować. Zaraz po przyjeździe chodziliśmy do Myślic po zapomogę w postaci mąki, kukurydzy. Dopiero za parę lat powstał sklep w Koszajnach. Pociągów nie było, autobusów nie było, samochodów prawie żadnych. Moja mama do Morąga pieszo szła; ja tego nie pamiętam, ale mama mi to opowiadała, że tak było. Tato mieszkał w Koszajnach tylko parę dni, bo w drodze z Olszanicy zachorował i trafił do szpitala w Morągu. Miał astmę i chore płuca. W szpitalu umarł i jest pochowany na morąskim cmentarzu. Mama sama z małoletnim bratem gospodarowała w Koszajnach, ja pomagałam. Tego domu już nie ma, został rozebrany. Było nam wszystkim ciężko; to były trudne, biedne powojenne lata. W okolicy nie było wtedy bezpiecznie. W Koszajnach zamieszkali osadnicy z różnych stron. Oprócz tego przyjeżdżali spod Warszawy ludzie na tzw. szaber, czyli zabieranie wszystkiego, co się dało ukraść lub zabrać z poniemieckich domów. Nawet klamki z drzwi.
Gdy przyjechaliśmy do Koszajn, to żadnych Niemców już tam nie było. Byli jacyś Niemcy, ale obok, w Dajnach. Moje rodzeństwo już nie żyje. Najpierw zmarł mój szwagier, zginął na wojnie, potem zmarła moja siostra Anna – było to już po przyjeździe na te tereny. Osierociła dwoje dzieci; wychowywała je moja mama. Potem ja wyszłam za mąż za Adama Kuziołę. W 1953 r. urodziłam córkę Joannę (zmarła jako małe dziecko), potem urodziłam dwóch synów. Brat również się ożenił i wszyscy szukaliśmy lepszych mieszkań. Brat Władysław kupił dom od ciotki Henryka Zawadki przy ulicy Rolnej. Brat zmarł dwa lata temu; w budynku tym mieszka jego rodzina.
Ja ze swoją rodziną zamieszkaliśmy na osiedlu Wileńskim; wynajmowaliśmy tam przez osiem lat mieszkanie. Mama została w Koszajnach. Potem w 1965 r. przeprowadziliśmy się do mieszkania w kamienicy po przedwojennych pracownikach kolejowych, w którym mieszkam do dziś. Pamiętam, że wcześniej, szukając mieszkania, widziałam tu obok drewniany dom, w którym przed wojną była poczekalnia stacyjna, a po wojnie zamieszkali tam ludzie. Dobrze pamiętam naszych stamtąd sąsiadów: rodziny Całków, Gilów, Rybickich. Mój mąż pracował w garbarni, ja pracowałam w POM-ie. Bardzo nam pomógł w szukaniu mieszkania ówczesny prezes garbarni – Bolesław Cukrowski”.
Mieszkaliśmy z całą naszą rodziną w Olszanicy aż do wyjazdu w 1947 r. w ramach akcji Wisła. Tam, w Olszanicy, mieszkaliśmy, jak to się mówi, z dziada pradziada. Mieliśmy dom i gospodarstwo średniej wielkości. Ojciec pracował w tartaku, ale również prowadził nasze gospodarstwo rolne. Tato był muzykalny, grał z zespołem na skrzypcach na weselach. Jego mama z kolei na tych weselach gotowała. W Olszanicy po wojnie zostali moja ciocia, wujek i kuzynostwo. Po wojnie ze trzy razy jeździłam do nich w odwiedziny. Byłam też we Lwowie i w Samborze u innego wujka. Naszego domu w Olszanicy już nie zobaczyłam; został rozebrany. Były tam bardzo ciężkie warunki do życia. Wokół same góry. Po wojnie było dużo zniszczeń. A przed wojną, pamiętam, były tam dwa kościoły (greckokatolicki i rzymskokatolicki), stacja kolejowa, posterunek policji, dwa tartaki, młyn. Wioska była raczej przemysłowa. Wydobywano w naszej okolicy ropę naftową; w miejscowości Ropienka stały szyby naftowe. Rurociąg prowadził do stacji w Olszanicy i przepompowywano tę ropę do zbiorników na wagonach kolejowych. Ale po wojnie prawie wszystko było w ruinie.
Wtedy nas wysiedlono. Jechaliśmy prawie dwa tygodnie. Było to wiosną. Jechaliśmy w wagonach pasażerskich, ale było zimno w nocy. Zabraliśmy też dwie krowy; one jechały w wagonach dla bydła, ale trzeba je było samemu karmić i dawać pić. Dojechaliśmy z całym dobytkiem do Morąga, stamtąd szliśmy dalej pieszo. Z Olszanicy przyjechaliśmy ja, mama Rozalia, tato Stefan, babcia, siostra Anna i brat Władysław. Oprócz nas jeszcze w te okolice również z Olszanicy przybyły rodziny Prystaszów i Mecyków. Brata mojego taty przesiedlono do Koszalińskiego.
Po przyjeździe zamieszkaliśmy w Koszajnach. Dostaliśmy gospodarkę w zamian za tę pozostawioną. W Koszajnach dostaliśmy poniemiecki dworek, oddalony od wioski, na łąkach. Był mocno zniszczony, bez okien, bez drzwi. Strach było tam zamieszkać. No to przeprowadziliśmy się do innego domu. Tam już mieszkała pewna staruszka i ona mamę zaprosiła do zamieszkania w tym domu. Był to biedny dom, ale tej staruszce było raźniej z nami zamieszkać. Bo też się bała sama być w tym domku. Mieliśmy tam ciężkie warunki: nie było stodoły, obory. Brat mówił, że nie da się w takich warunkach gospodarować. Zaraz po przyjeździe chodziliśmy do Myślic po zapomogę w postaci mąki, kukurydzy. Dopiero za parę lat powstał sklep w Koszajnach. Pociągów nie było, autobusów nie było, samochodów prawie żadnych. Moja mama do Morąga pieszo szła; ja tego nie pamiętam, ale mama mi to opowiadała, że tak było. Tato mieszkał w Koszajnach tylko parę dni, bo w drodze z Olszanicy zachorował i trafił do szpitala w Morągu. Miał astmę i chore płuca. W szpitalu umarł i jest pochowany na morąskim cmentarzu. Mama sama z małoletnim bratem gospodarowała w Koszajnach, ja pomagałam. Tego domu już nie ma, został rozebrany. Było nam wszystkim ciężko; to były trudne, biedne powojenne lata. W okolicy nie było wtedy bezpiecznie. W Koszajnach zamieszkali osadnicy z różnych stron. Oprócz tego przyjeżdżali spod Warszawy ludzie na tzw. szaber, czyli zabieranie wszystkiego, co się dało ukraść lub zabrać z poniemieckich domów. Nawet klamki z drzwi.
Gdy przyjechaliśmy do Koszajn, to żadnych Niemców już tam nie było. Byli jacyś Niemcy, ale obok, w Dajnach. Moje rodzeństwo już nie żyje. Najpierw zmarł mój szwagier, zginął na wojnie, potem zmarła moja siostra Anna – było to już po przyjeździe na te tereny. Osierociła dwoje dzieci; wychowywała je moja mama. Potem ja wyszłam za mąż za Adama Kuziołę. W 1953 r. urodziłam córkę Joannę (zmarła jako małe dziecko), potem urodziłam dwóch synów. Brat również się ożenił i wszyscy szukaliśmy lepszych mieszkań. Brat Władysław kupił dom od ciotki Henryka Zawadki przy ulicy Rolnej. Brat zmarł dwa lata temu; w budynku tym mieszka jego rodzina.
Ja ze swoją rodziną zamieszkaliśmy na osiedlu Wileńskim; wynajmowaliśmy tam przez osiem lat mieszkanie. Mama została w Koszajnach. Potem w 1965 r. przeprowadziliśmy się do mieszkania w kamienicy po przedwojennych pracownikach kolejowych, w którym mieszkam do dziś. Pamiętam, że wcześniej, szukając mieszkania, widziałam tu obok drewniany dom, w którym przed wojną była poczekalnia stacyjna, a po wojnie zamieszkali tam ludzie. Dobrze pamiętam naszych stamtąd sąsiadów: rodziny Całków, Gilów, Rybickich. Mój mąż pracował w garbarni, ja pracowałam w POM-ie. Bardzo nam pomógł w szukaniu mieszkania ówczesny prezes garbarni – Bolesław Cukrowski”.
Dostojna jubilatka ma się świetnie i cieszy się, że urodziny i życie spędza w gronie bliskich oraz ważnych w jej życiu osób. Na podstawie jej życia można byłoby nakręcić ciekawy film. Pani Stefania wciąż cieszy się dobrym zdrowiem, lubi rozmowy, odwiedziny rodziny i znajomych.
W sali sesyjnej Urzędu Miejskiego w Zalewie odbyło się uroczyste spotkanie z okazji setnych urodzin pani Stanisławy Kuzioły. W tym wyjątkowym wydarzeniu uczestniczyli burmistrz Zalewa Piotr Pietrasik, kierownik USC w Zalewie Anna Skonieczka, kierownik MOPS w Zalewie Jolanta Skrzypiec wraz z pracownikami, najbliższa rodzina, sąsiedzi i znajomi pani Stanisławy.
Z okazji tak wspaniałego jubileuszu składamy najserdeczniejsze życzenia: dużo zdrowia, spokoju i pogody ducha. Niech każdy dzień przynosi uśmiech, a wspomnienia minionych lat będą źródłem radości i dumy. Gratulujemy pięknego wieku i życzymy kolejnych lat w otoczeniu bliskich osób.
UM Zalewo/red. GI
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez