Mój Wujek Wojtek

2024-11-08 11:34:34(ost. akt: 2024-11-25 08:49:55)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Naprawdę miał na imię Tadeusz. Ale na drugie w papierach widniało „Wojciech”. I gdy był małym, ślicznym, pulchnym brzdącem, podobno Babcia mówiła do Niego Wojtuś, a jeszcze częściej — Wojcia. I tak jako Wujek Wojtek zapisał się w mojej świadomości zaraz po moim wkroczeniu na ten łez padół. I tak pozostanie w niej na zawsze… Przez dużą część mojego życia, zwłaszcza całe dzieciństwo stanowił naturalnego członka rodziny: jest mama, tata, babcia, dziadek. I jest wujek. Był…

Egipt

25 października 1973 r. na Bliskim Wschodzie zakończyła się wojna Jom Kippur — tego samego dnia Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję powołującą Drugie Doraźne Siły Pokojowe Organizacji Narodów Zjednoczonych — tzw. UNEF II. Tak się złożyło, że Wujek Wojtek akurat wtedy odbywał zasadniczą służbę wojskową. Dziś nikt już nie wie — sam się zgłosił czy został wskazany przez swoich dowódców. W każdym razie pod koniec 1974 r. trafił do egipskiego miasta Ismaila, które stało się m.in. bazą dla saperskich patroli rozpoznania minerskiego i grup naprawy dróg. To tam uruchomiono też stację oczyszczania i uzdatniania wody, a potem kolejną w Suezie. Z tego co wiem z historii — a tak się złożyło, że wiele lat po powrocie Wujka z Egiptu mnie przyszło w udziale dokładne studiowanie i wręcz poddawanie się egzaminom z zakresu służby Polaków w misjach pokojowych — w ten sposób powstał zalążek polskiej kompanii inżynieryjnej „Suez”, stanowiącej bazę zaopatrzeniową dla kontyngentów ONZ działających w południowej części strefy buforowej.

Fot. archiwum prywatne
Tak czy siak Wujek Wojtek trafił do Egiptu. Żegnała Go Babcia i jego starsza siostra, czyli moja Mama. Odlot zarządzono z gdańskiego Rębiechowa i Mama do dziś, z mieszanką lekkiego przerażenia, słabo skrywanego entuzjazmu oraz dużego rozrzewnienia, wspomina tamtą chwilę, gdy obie z Babcią żegnały swojego dzielnego żołnierza, który chwilę po starcie ulatując gdzieś w przestworza zniknął im z oczu. Stąd zresztą owo przerażenie — ostatecznie Wujek do tego Egiptu nie leciał na wakacje. Patrol saperski to jest robota nie w kij dmuchał…!

A jednak Wujek radził tam sobie dzielnie — miny rozbrajał, wodę uzdatniał, pokój między zwaśnionymi narodami zaprowadzał. A w międzyczasie pisał długie i suto okraszone egzotycznymi szczegółami listy do całej rodziny. Raz były to epistoły adresowane zbiorowo, do wszystkich, innym — do jednej tylko, konkretnej osoby. W każdym razie te adresowane do Mamy posiadam nadal wszystkie, posegregowane wedle daty na piśmie. Posiadam też koperty, w tym parę wciąż pustych, gotowych do zaadresowania i wysyłki, z piękną pieczęcią Sił Pokojowych ONZ, sylwetką wielbłąda oraz napisem w otoku w językach angielskim i arabskim. Ale posiadam też zdjęcie portretowe w mundurze Sił oraz zdjęcia stricte krajoznawcze, na tle Wielkiego Sfinksa, piramid — choć na każdym Wujek Wojtek widnieje w swoim roboczym mundurze i koniecznie w błękitnym berecie.

Naturalną koleją rzeczy Wujek nasiąknął historią, zwłaszcza starożytną Egiptu tam, na miejscu, a ja, urodzona kilka lat po Jego misji — nasiąkałam dzięki Niemu, naocznemu świadkowi, co już wtedy źrenice rozszerzało mi do średnicy talerza na zupę…!

Malinowy Król

Niech pęknę! — trzy nagrano piosenki, które są w stanie przenieść mnie zarówno w czasie, jak i w przestrzeni…! To mianowicie „Moonlight Shadow” z repertuaru Mike’a Oldfielda oraz „Dmuchawce, latawce, wiatr” i wspomniany „Malinowy Król” z repertuaru Urszuli. Gdy tylko usłyszę choćby pojedyncze dźwięki którejś z nich — nawet bez przymykania oczu widzę siebie na tylnym siedzeniu między Mamą i Babcią, kierownicę dziarsko ściska ojciec, a obok niego siedzi Wujek Wojtek, który raz na jakiś czas zagląda do mapy lub atlasu.
Bo oczywiście jedziemy na jedną z licznych rodzinnych wypraw — zwiedzać, odkrywać, poznawać wciąż nowe zakątki pięknej Polski. I dobrze się bawić. A do tego raz na jakiś czas pobuszować po sklepach — czy to w jakimś mieście większym, czy w zapomnianej przez Boga i ludzi mieścinie, bo jednak zaopatrzenie w PRL-u zachowywało się nader fanaberyjnie… Czasem to były prawdziwe okazje — 10 rolek papieru toaletowego na przykład, a czasem dobra luksusowe: dwuczęściowy strój do opalania, albo czterokolorowy długopis.

W każdym razie zwiedziliśmy w tym właśnie gronie ładny kawałek Polski. Bardzo często wdzięczny cel naszych wypraw stanowił Gdańsk — nawet wtedy całkiem bliski. Dwór Artusa i legenda o diable, który razu pewnego miał zstąpić z piekła do Gdańska, by wziąć udział w balu, zaplanowanego na którąś czarną noc właśnie w Dworze… Kamienny łeb maszkaroński oraz jeszcze bardziej przerażający żelazny kolec zawieszony obok łba na łańcuchu — oba rekwizyty oglądaliśmy z wielką dokładnością osobiście i tak legenda żyje we mnie właściwie do dziś. Pomijam już fakt, że dla takich legend, które Wujek snuł mi zamiast dobranocek, a które potem razem konfrontowaliśmy z rzeczywistością i konkretnym miejscem — znów niech pęknę! — człowiek właściwie wyłącznie żyje!

To właśnie w Gdańsku została zakupiona całkowita moja szkolna wyprawka do klasy pierwszej — od tornistra, poprzez zeszyty, ołówki i trampki po gumkę myszkę — i budżet w całości na to przedsięwzięcie wyasygnował Wujek. I to chyba dlatego w klasie maturalnej planowałam studia wyłącznie w Gdańsku — i tam je ukończyłam, koło Dworu Artusa wędrując w każdej wolniejszej chwili i wspominając dawne, sielskie czasy.

Karty, pasjanse, używki…

Hazardu zaznałam we wczesnym dzieciństwie, za sprawą Wujka Wojtka konkretnie. W wojnę nie tylko graliśmy, ale wręcz rżnęliśmy jak starzy szulerzy, bo kantować w te karty, ku cichej aprobacie Babci i jawnemu zgorszeniu Mamusi, Wujek oczywiście też mnie nauczył. Również pasjanse przybliżył mi Wujek i tę odmianę, którą potem wszyscy układali w komputerze, ja układałam milion razy na żywo z Wujkiem, prawdziwymi kartami bardzo luksusowej wiedeńskiej firmy. Może dlatego na ekranie komputera mnie to w ogóle nie kręci.

Ale to też Wujek nauczył mnie grać w szachy — do dziś pamiętam zasady, kroki poszczególnych figur, podstawowe odzywki, a nawet historię powstania tej królewskiej gry. I nigdy nie grałam w szachy z kimś innym.

To Wujek Wojtek postanowił upić mnie, gdy jeszcze pozostawałam osobą nieletnią — trochę dla draki, a trochę, by mi pewnie pokazać, że picie jak picie — ale dzień po piciu człowiek ma ochotę popełnić wyłącznie samobójstwo. Jak widać — dostęp do napoi wyskokowych oraz hazardu zapewniony miałam nader wcześnie i mimo tych licznych przykładów, a może właśnie dzięki tej łatwej dostępności — ani hazardzistką, ani alkoholiczką nie zostałam.

Sam Wujek alkoholu nadużywał rzadko, a jak już nadużył, wpadał w jeszcze weselszy nastrój, domagając się od otoczenia uznania dla jego wesołej natury. Przyparty jednak w takim stanie do muru — najczęściej unosił oba ramiona na znak poddania i dodawał frazę: „nie wnikam w szczegóły”. Raz jeden przyszedł na cyku i naprzykrzał się Mamie, która protestowała, tłumacząc Mu, że chciałaby sobie obejrzeć w telewizji „Dziady”. — Oleńka, ale po co to patrzeć na samych siebie? — spytał filozoficznie i Mama musiała się poddać, Wujek wygrał z Mickiewiczem.
Właśnie. Mamę tytułował zasadniczo „Oleńka”, choć gdy chciał jej w czymś dopiec, zmieniał ją na „Oleśkę”, której Mama szczerze nie znosiła i protestowała z wielkim ogniem. Taki był. Wesoły, dobry, pomysłowy, mądry, otwarty na nowe, odważny, z lekkością podchodzący do życia, które go jednak przesadnie nie rozpieszczało.

Był.
A teraz odszedł.
A jednak spora Jego część zostanie ze mną na zawsze. Na zawsze.

Magdalena Maria Bukowiecka