„Ognie świętego Elma” czyli Gawęda Wodza [OPOWIADANIE]

2024-07-03 08:46:25(ost. akt: 2024-07-03 09:18:42)

Autor zdjęcia: Wawa.info

Mama delikatnie poprosiła, aby już wstał. Nie, to nie był głos rodzicielki. Pomylił go z tym Małgosi, miłości swego życia, z którą spotykał się od zawsze, czyli od pierwszej klasy liceum. Jednak coś było nie tak, bowiem Małgosia nie kopnęłaby w ramę łózka i nie kazała „wydobyć dupy ze śpiwora”.
Zresztą, nikt normalny nie śpi w domu w śpiworze, a tym bardziej nie dewastuje mebli przy pomocy ciężkiego wojskowego buciora, dlatego podświadomość wykluczyła kobietę ze sprawstwa tak brutalnego postępowania. Nieokrzesanym żłobem, potrafiącym dopuścić się zbrodni przerwania snu, mógł być jedynie „Lokis”, plutonowy, dowódca 1. drużyny 1. plutonu 1. kompanii szturmowej w batalionie powietrznodesantowym. Wszystko w tej drużynie, zgodnie z numeracją, było pierwszorzędne, łącznie z jej dowódcą – wysokim smukłym podoficerem, którego największą życiową bolączką były zakola nad wysokim czołem. Krzysiek, bowiem tak „Lokisowi” dali na chrzcie, codziennie wcierał w skórę czaszki hektolitry jakiegoś wywaru z brzozy, aby wspomóc restytucję owłosienia, jednak krnąbrna natura nie dała się zwieść podstępowi człeka i dalej robiła swoje, czyli systematycznie powiększała areał łysej glacy. Podwładni Krzysztofa, dziewięciu twardych spadochroniarzy-szyderców, szybko zauważyli jego piętę achillesową i złośliwie nazwali go „Loczkiem”, ale zbitek spółgłosek „czk” w środku wyrazu był nieporęczny do wymówienia, dlatego ów kpiący przydomek ewoluował do „Lokisa”. On to teraz, używając słów powszechnie uznawanych za obelżywe, wyrywał z objęć Morfeusza celowniczego karabinu maszynowego PK (km PK – nazwa pochodzi od zbitki pierwszych liter polsko-rosyjskiej nazwy: karabin maszynowy Pulemiot Kałasznikowa), zwanego popularnie „pekistą”.

„Pekistą”, najlepiej wyszkolonym żołnierzem drużyny szturmowej, był Marek, dwudziestoczterolatek, prywatnie dobry kumpel bezwzględnego plutonowego. Budzony mężczyzna pozyskał wreszcie łączność między swym mózgiem, a otaczającą go rzeczywistością i syknął w kierunku oprawcy: „Idź stąd, mutancie popromienny, i daj się człowiekowi wyspać. Byłem dwie doby na patrolu, więc teraz mam wolne!”. Podoficer ripostował: „Wolne to masz ruchy! Wstawaj, mówię ci, bo zaraz jedziemy w konwój do Babilu. Musimy wyjechać przed godziną 18.00, bo później nas nie wypuszczą na bramie, a wtedy – mimo tego, że sodomitą nie jestem – do dupy ci się dobiorę! Za pól godziny masz być z karabinem na moim Honkerze!”. Po tych słowach, „Lokis” ostatni raz kopnął w konstrukcję leża swego podwładnego i opuścił wielką izbę, w której chrapało kilkunastu mężczyzn z jego kompanii. Prawie otrzeźwiony Marek już wiedział, że zarwie kolejną noc, ale – po niemalże połowie dekady spędzonej w szyku pododdziału szturmowego – nie była to dla niego pierwszyzna, dlatego wstał energicznie z posłania, chwycił saszetkę z przyborami do utrzymania higieny i poszedł do kontenera sanitarnego, aby dokonać szybkiej ablucji. Gdy wrócił umyty dostrzegł, że jeszcze kilku jego kolegów krząta się po sypialni szykując do wyjazdu. Cóż, standardowe procedury operacyjne były nieubłagane i bazę można było opuścić jedynie w ugrupowaniu tworzonym przez nie mniej, niż ośmiu żołnierzy w minimum dwóch pojazdach, z których każdy musiał mieć na uzbrojeniu broń pokładową w postaci km PK z określonym zapasem amunicji. Nie było od tego żadnego odstępstwa, albowiem regulował to rozkaz opracowany w sztabie związku taktycznego.

Sztab związku taktycznego, czyli „mózg” Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, był głównym ośrodkiem decyzyjnym dla Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW) w składzie Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku, a jego siedziba mieściła się w Camp Alpha, tuż przy ruinach starożytnego miasta Babilon. Dlatego Krzysiek wspomniał o konwoju do „Babilu”, co było slangową nazwą siedziby sztabowców. O określonej godzinie, dwa zakurzone Honkery z pomarańczowymi panelami na dachach – mającymi ułatwić identyfikację „swój”-„obcy” z powietrza – czekały przy bramie wyjazdowej. „Lokis”, dowódca konwoju, po raz nasty sprawdził działanie radiostacji TRC 9200, łącząc się co chwila z „tokiem”, czyli Taktycznym Centrum Operacyjnym (TOC – ang. Tactical Operations Center, spolszczona wymowa „tok”), w którym pełnił służbę kapitan z komórki operacyjnej sztabu batalionu powietrznodesantowego. Plutonowy znał jedynie cel podróży, ale nie miał pojęcia, kto ma być konwojowanym. Nie po raz pierwszy wykonywał takie zadanie, więc bałagan organizacyjny nie konfundował energicznego podoficera. Zapalił papierosa, głęboko zaciągnął się dymem, a następnie spojrzał na – okupowane przez „pekistę” Marka – wysokie obrotowe siedzisko za swoimi plecami i zagaił szyderczo: „Dzidzia śliczna niewyspana, co? Oczki takie wąziutkie u bidulki mojej!”. Celowniczy spojrzał na kolegę z wyższością i odparł: „Plutasie niedoklepany, zamknij się, bo zaraz…”. Nie dokończył groźby, gdyż słuchawka radiostacji zaszumiała i wydobył się z niej metaliczny głos oficera operacyjnego: „Kojot, tu 360. Odbiór!”. „Lokis” chwycił słuchawkę i rzekł: „360, tu Kojot. Słyszę cię głośno i wyraźnie. Odbiór!”. Dowodzący kapitan zwięźle postawił zadanie: „Eskortujesz dwóch z piarti do Babilu. Po przybiciu na miejsce melduj się tam w toku i daj mi znać, że wszystko gra. Noc masz w Babilu. Jutro powrót. Jak mnie zrozumiałeś? Odbiór!”. Łysiejący podoficer potwierdził: „360, tu Kojot. Odebrałem! Wykonuję! Czekam na gości z piarti”.

„Piarti”, czyli spolszczona nazwa skrótu PRT, pochodzącego od angielskiej nazwy Provincial Reconstruction Team, oznaczał kłopoty. Oficerowie z zespołu odbudowy Iraku byli pewnie dobrymi urzędnikami w mundurach, jednak o zasadach zachowania w sytuacjach zagrożenia pojęcie mieli blade. „Lokis” westchnął ciężko, ale nie zdążył już nic rzec, gdyż ujrzał wolno jadący pojazd GMC na amerykańskich tablicach rejestracyjnych, za kierownicą którego siedział młody major o twarzy dziecka. Podoficer podszedł do konwojowanego auta, rzucił cywilne „Eń obry!”, po czym – tonem nieznoszącym sprzeciwu – krótko udzielił instruktażu kierującemu majorowi i siedzącemu na fotelu pasażera podpułkownikowi: „Panowie, jedziemy do Camp Alpha. Dowodzę osobiście. Moje komendy wykonywać niezwłocznie. Łączność między pojazdami realizować po Radmorze 3501. Przestrzegać zasad korespondencji – w czasie marszu bezwzględnie zachowywać ciszę radiową. W razie ataku przeciwnika na konwój, wy odjeżdżacie, my prowadzimy walkę ogniową. Wasze miejsce w środku ugrupowania marszowego. Konwój jest dzienny, więc wyjeżdżamy przed godziną 18.00, gdyż później posterunek na bramie nas nie wypuści poza teren bazy. W razie uszkodzeń ciała wzywać MEDEVAC przez „tok” wyłącznie najnlajnerem. Pytania, sprawy do mnie?”. Oficerowie starsi patrzyli w wysmagane wiatrami poligonów lico plutonowego i milcząc kiwali potakująco głowami, niczym porcelanowe figurki Chińczyków. „Lokis” zawyrokował: „Pytań brak!”. Podbiegł do swego auta, chwycił mikrofon radiostacji i zameldował: „360, tu Kojot. Mój kierunek to Babil. Stan zgodny. Ruszam. Odbiór!”. Po kilku sekundach przyszła informacja zwrotna: „Kojot, tu 360. Odebrałem. Wykonuj! Powodzenia!”. Pierwszy Honker wystartował gwałtownie do przodu, wyrzucając spod kół drobne kamyki, a pozostałe pojazdy udały się jego śladem. Gdzieś z wieży minaretu dobiegał zawodzący zaśpiew muezzina, ale nikt nie zawracał na niego uwagi, gdyż każdy realizował swoje zadania, a najwięcej miał ich „pekista”.

„Pekista” Marek siedział na umiejscowionym wysoko, niewygodnym siedzisku przytwierdzonym do podłogi skrzyni ładunkowej i obserwował mijany teren. Od niego zależało najwięcej, bowiem karabin maszynowy był najpotężniejszym środkiem ogniowym, więc na jego barkach spoczywał główny ciężar walki. Auta mknęły chyżo, a on obracał się razem z karabinem, wypatrując ewentualnego zagrożenia. Czasem spojrzał w dół, gdzie pod jego nogami – w kabinie samochodu – „Lokis” studiował zalaminowaną kartkę z procedurą „MEDEVAC” (ang. medical evacuation). Dziewięć prostych punktów tworzących „The MEDEVAC 9-liner request”, od których pochodziła spolszczona slangowa nazwa najnlajner, pozwalało wezwać śmigłowiec Sikorsky UH-60 „Black Hawk” przystosowany do transportu rannych i z wyspecjalizowanym personelem medycznym na pokładzie. Dowódca konwoju robił to rutynowo, gdyż nikt nie przewidywał ataku na trzy silnie uzbrojone pojazdy poruszające się z dużą prędkością. Żołnierze wybiegali już myślami na arabski targ w Babilonie, gdzie można było nabyć wiele intersujących rzeczy, o których w ich maleńkiej bazie mogli jednie pomarzyć. Marek dumał o swojej narzeczonej Małgosi i o ich ślubie zaplanowanym na jedną z wrześniowych sobót 2004 roku. Znali się już tyle lat, mieszkali razem od bardzo dawna, więc nadszedł czas legalizacji związku. Marzenia wywoływały uśmiech na jego twarzy, a przed oczyma migały żółtoczarne plamy, pomalowanych w ostrzegawcze barwy, wysokich krawężników ograniczających jezdnię. Służył na II zmianie PKW Irak już ponad cztery miesiące, ale fenomenu montowania, wystających niemalże 35 cm ponad jezdnię, betonowych klocków ubarwionych tak przedziwnie wciąż nie mógł pojąć – coś podobnego potrafił wymyśleć jedynie pokrętny arabski umysł. Poczuł, że Honker płynnie zwalnia i już wiedział, że zbliżają się do kilkusetmetrowego odcinka gorszej nawierzchni, więc kierowca musiał zmniejszyć prędkość. Znali tę drogę jak własną kieszeń i wiedzieli, że zaraz za wyrwami znów ruszą z kopyta. Pierwszy pojazd zaczął dzielnie przekraczać dziurawy asfalt, kiedy wszyscy posłyszeli huk i dostrzegli wielką kulę ognia zbliżającą się szybko do ich auta. Żaden nie miał wątpliwości – to była zasadzka.

Zasadzkę na konwój zaplanowano nieźle, ale nie idealnie. Partyzanci szyickiego duchownego, Muktady as-Sadra, doskonale opanowali topografię terenu i wiedzieli, że na zdewastowanym odcinku drogi pojazdy koalicji antysaddamowskiej muszą zwolnić, aby nie połamać resorów. Tam też – w zagajniku palmowym rosnącym w pobliżu szlaku – przyczaili się w kilkunastu i zaatakowali. Pierwszy strzał oddali z ręcznego granatnika przeciwpancernego, RPG-7, sprzętu radzieckiej jeszcze konstrukcji i to miotnięty z niego granat był ową kulą ognia, którą dostrzegli polscy żołnierze. Marek natychmiast odbezpieczył PK i posłał długą serię w kierunku kępy drzew. Pocisk sadrystów przeleciał kilkanaście metrów przed maską auta, nie wyrządzając nikomu najmniejszych szkód. „Ciecie malinowi! Partacze!”, pomyślał o przeciwnikach spadochroniarz i zaczął korygować własny ogień, co ułatwiały pociski smugowe sekwencyjnie ułożone w taśmie nabojowej. Z tyłu zagdakał drugi karabin i dwa pomarańczowe strumyki, wymyślonej jeszcze za cara amunicji, przygwoździły napastników do ziemi. Do tej muzyki dołączyły trzy 5,56 mm karabinki „Beryl”, tnąc powietrze w kierunku palm zielonymi liniami, a „Lokis” krzyknął do kierowcy: „Wyjazd!”. Silnik zawył niczym potępieniec, auto natychmiast nabrało pędu i – gdy już wszystkim wydawało się, że są uratowani – nastąpiła niespodziewana eksplozja.

Eksplozja uniosła pierwszego Honkera w powietrze, przekręciła go na lewy bok i po chwili auto runęło z powrotem na ziemię, przy towarzyszącym temu upadkowi akompaniamencie niemiłosiernego zgrzytu rozpruwanej blachy i brzęku tłuczonego szkła. Marek, niczym wystrzelony z katapulty, zrobił kilka niekontrolowanych efektowych salt, czując wielkie pieczenie prawej strony twarzy, a po prawym barku i biodrze wędrowały stadami chyba ogniste mrówki. Już chciał je strzepnąć z munduru, ale nie miał na to siły – zemdlał zanim sięgnął rozgrzanego bitumu. „Lokis” wydobył się z pogruchotanej maszyny przez przednie okno. Wlókł za sobą radiostację i modlił się, aby była nieuszkodzona. Patrzył otępiałym wzorkiem na kierowcę, który także opuścił kupę złomu oraz na strzelca kbs „Beryl” ewakuującego skrzynkę z granatami z paki ładunkowej auta. „Zawodowcy”, pomyślał plutonowy i zaczął szukać wzrokiem „pekisty”, ale na jego miejscu dostrzegł tylko smętnie wiszący na jarzmie km. Rozejrzał się wokół i kilkanaście metrów dalej zobaczył okrwawione ciało kolegi. Wydał komendę: „Grzesiek, ty ubezpieczaj! Wzywam MEDEVAC”.

MEDEVAC wezwał kapitan z „toku”. Bóg chrześcijan lub Allah mahometan spowodował, że radiostacja TRC 9200 była sprawna, więc Krzysiek szybko nawiązał łączność z bazą, podał swoje współrzędne i liczbę poszkodowanych. Mógł, co prawda, sam próbować sprowadzić śmigłowiec, ale bał się, że nawet na kanale odkrytym moc jego radia okaże się zbyt mała, aby go usłyszano. Grzegorz, kapral dowodzący drugim autem szybko rozstawił żołnierzy tak, by ubezpieczyć teren, ci dwaj z PRT siedzieli przerażeni w swoim GMC, a kierowca ze strzelcem opatrywali rannego. Dwa zastrzyki z morfiny w uda na początek, później próby zatamowania krwotoków z karku, głowy, dolnej części biodra i kolana – miejsc nieosłoniętych amerykańską kamizelką przeciwodłamkową w kamuflażu 3 Color Desert Pattern. Dwaj żołnierze widzieli jak z rannego uchodzi życie, więc naprzemiennie krzyczeli do niego: „Maro, kurwa, nie rób scen! Nie odpierdalaj maniany – zara bedzie śmiga i pomkniesz do Bagdadu. Tam cię jakoś posklejają! Maro, weno nie bądź cipa i nie pękaj!”. Tak pobudzając leżące na asfalcie ciało kolegi, dokonywali cudów medycznych kilkoma bandażami, gdy dobiegł ich głos „Lokisa”: „Śmiga za trzy! Odpalam dym! Sprowadzam osobiście! Nie prowadzić ognia!”. Faktycznie, trzy minuty później usłyszeli huk rotoru śmigłowca i, mimo zapadającego szybko mroku, rozpoznali charakterystyczny dziób statku powietrznego. Kierowca wycedził do Marka: „Maro, jest już Apacz! Maro, ja pierdolę, polecisz z pełną galą! Maro, kurwa, jest drugi Apacz i Bleki! Maro, dajesz, bo inaczej staniesz się pierwszą cipą kompanii!”. Dwie maszyny szturmowe Boeing AH-64 „Apache” zniżyły lot i zaczęły zataczać kręgi nad grupą ludzi, lekki wiatr targał dymem pochodzącym z chemicznej świecy rzuconej przez podoficera, a sanitarny „Black Hawk” zaczął ostro zmniejszać wysokość, podchodząc do lądowania od zawietrznej. W ciemności, na końcówkach łopat jego wirnika pojawiły się świetlne smugi, co sprawiało wrażenie powstania jakiejś aureoli. Widok był niesamowity, wręcz mistyczny. Na jedną sekundę ranny odzyskał przytomność, otworzył oczy i dostrzegł jedynie ów jasny okrąg. Udręczona bólem głowa przywołała książkę przeczytaną kiedyś w dzieciństwie, w której zagubieni na oceanie marynarze widzieli języki ognia tańczące na masztach i olinowaniu. Zanim ponownie zemdlał, żołnierz przypomniał sobie nazwę owego zjawiska wieszczącego silną burzę: „ognie świętego Elma”.

„Ognie świętego Elma” zobaczył ponownie nieco później. Zdumiony skupił na nich wzrok i, gdy mgła przed oczyma się rozwiała, dostrzegł, że są to okrągłe lampy uwieszone pod sufitem sali operacyjnej, a wokół niego krzątają się ludzie w medycznych uniformach. Chciał poprosić o wodę, wydobył z siebie nawet ciche chrząknięcie, jednak siedząca przy jego głowie postać z maską chirurgiczną na twarzy docisnęła mu do ust plastikową małżę z karbowanym przewodem i znów opadł w ciemność. Amerykański wojskowy anestezjolog może i był fachowcem, ale wszelakie konwenanse były mu obce – bez słowa wyjaśnienia uśpił ponownie rogatą duszę znad Wisły, a ortopedzi i chirurdzy operujący przez wiele godzin zmaltretowane ciało spadochroniarza wielkich nadziei mu nie dawali; no, chyba, że zdarzyłby się jakiś cud.

Cud się zdarzył tydzień później. Marek wybudził się ze śpiączki i usłyszał wrzask: "This is my rifle, this is my gun…". Pomyślał, że ma zwidy, ale po chwili znów dobiegło go zawodzenie sierżant Hartmana, który wyśpiewywał strofy piosenki z filmu „Full Metal Jacket”. Żołnierz rozejrzał się uważnie wokół i zobaczył, że leży na łóżku w białym pomieszczeniu, a obok niego spoczywa autentyczny Murzyn oglądający na laptopie obraz w reżyserii Stanleya Kubricka. Zaczął intensywnie myśleć i doszedł do wniosku, że albo umarł, albo zwariował, albo jedno i drugie. Na szczęście do izby wtargnęła jakaś Latynoska w białym kitlu i energicznie zamknęła klapę komputera, uciszając tym samym R. Lee Ermey’a. Polak zerknął na nią i zapytał: „Siostro, gdzie ja jestem?”. Nikt nie podejrzewał potomkini Azteków o znajomość języka Mickiewicza i Słowackiego, jednak podobne pytanie słyszała już setki razy, więc intuicyjnie wyczuła o co chodzi i zaczęła coś szybko trajkotać po hiszpańsku. Oczywiście, nasz bohater niczego nie zrozumiał oprócz jednego słowa: Baghdad.

Bagdad opuścił miesiąc później na pokładzie Boeinga C-17 „Globemaster III” przystosowanego do transportu rannych i chorych. Kilka godzin spokojnego lotu i lądowanie, w znajdującej się na terenie Niemiec, Ramstein Air Base. Tam kolejne kilkanaście dni w szpitalu, badania, masaże, próby uruchomienia kończyn dolnych i kręcenie głowami z niedowierzaniem. Jakiś głupi Metys, pielęgniarz chyba, raz mruknął przy nim coś, co brzmiało: „always only bed”, ale Marek udawał, że to łóżko nie tyczy jego. Zaiste, po trzech tygodniach znów odbył lot, tym razem do Balic pod Krakowem, a w Mieście Królów Polskich, w wojskowej placówce zdrowia, stary pułkownik – lekarz ortopeda – zapewnił go, że najprawdopodobniej wózek inwalidzki zastąpi łóżko, ale „pekista” łudził się, iż będzie już tylko lepiej, bo przecież w wózku jeździł, kiedy był mały i woziła go w nim mama.

Mama, gdy zobaczyła swoje dziecko, tylko bezgłośne zapłakała, a stojącemu za nią ojcu bezwolnie zwisły ramiona. Rodzice rannego wiedzieli, iż jest źle z ich synem, ale nie sądzili, że aż tak. Pocerowane w każdym miejscu ciało było nie do poznania. Silny młody mężczyzna stał się leżącą kukłą, niezdolną do samodzielnej egzystencji. Gdy po kwartale wypisano go ze szpitala i karetką przywieziono do domu, był w stanie poruszać się tylko na wózku inwalidzkim. Pod prysznicem zamontowano mu specjalne siodełko ułatwiające kąpiel oraz przykręcono poręcze do podtrzymywania obok muszli klozetowej i przy umywalce. Walka z własną słabością trwała non stop i w Wigilię rano mógł już sam ogolić twarz. Dokładnie, to pół twarzy, bo ta poparzona w wyniku wybuchu część wciąż była wielką bezwłosą blizną. Pomyślał z humorem, że roli amanta w hollywoodzkiej produkcji raczej mu nie zaproponują, ale za to może grywać w najstraszniejszych horrorach i to bez żadnej charakteryzacji. Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia w prawym, ślepym oku pojawiło się światło, a wraz z nim nadzieja poprawę zdrowia. Poczuł determinację i wolę zmiany, a to podstawa przy długiej rekonwalescencji.

Rekonwalescencja szła mozolnie, ale systematycznie. Codziennie trenował z hantlami i przez wiele godzin machał nogami w powietrzu, aby je wzmocnić. Pod koniec lutego potrafił już samodzielnie usiąść na toalecie i wtedy z politowaniem pomyślał o tym Metysie od „łóżka na zawsze”. 26 marca 2005 roku, w Wielką Sobotę – bez niczyjej pomocy, jedynie o kulach – przeszedł z pokoju do łazienki, gdzie także bez wsparcia ogolił się, wykąpał i przyodział do wieczornego posiłku. Gdy siadł z rodziną przy wielkanocnym stole mama znów płakała, tym razem ze szczęścia, a ojciec nerwowo gryzł wargi, przecierając przy tym oczy i tylko Małgosia wydawała się jakaś nieobecna.

Nieobecna była także kilka tygodni później, 1 maja 2005 roku. 2, 3 i 4 maja nie było jej także, a 6, w poniedziałek rano, przysłała esemesa, że odchodzi. Wtedy poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Zadzwonił do „Lokisa” z prośbą o spotkanie. Tamten przybiegł natychmiast w wesołym nastroju, ale gdy usłyszał hiobową wieść, to aż przysiadł. Po chwili, świeżo awansowany sierżant rzekł: „Maro, na nogi pakuj, musowo. Ona poszła i nie wrócił, ale ty na nogi pakuj. Normalnie, nogi w desancie są najważniejsze, wiesz. Nie odwalili cię krawężnikiem wybuchowym w Iraku, to musisz na nogi pakować! Jedziemy, Maro, kurwa, żołnierz!”. Tego dnia uchlali się we dwóch do nieprzytomności. Rano, gdy kac rozrywał im czaszki, postanowili, że więcej pić nie będą, bo kociokwik dnia następnego jest gorszy, niż wojna nuklearna. Zresztą, do mieszkania weszła niespodziewania mama i, gdy zobaczyła libacyjne pobojowisko, jej twarz pociemniała z gniewu. Krzysiek zniknął w magiczny sposób, a Marek zaczął wysłuchiwać długiego kazania od rodzicielki. Na szczęście, gdzieś w połowie reprymendy, rozległ się dzwonek do drzwi, więc powlókł się o kulach, by je otworzyć i wpuścić niespodziewanych gości.

Niespodziewanymi gośćmi byli dwaj oficerowie Żandarmerii Wojskowej; kapitan i porucznik. Przybysze zasalutowali, przedstawili się i zapytali, czy mogą wejść do mieszkania. Gdy zaskoczony Marek wydukał coś na kształt zezwolenia, żandarmi przekroczyli próg, po czym niższy stopniem wyciągnął z teczki jakiś papier i odczytał rannemu informację o zajściu w Iraku sprzed roku. Spadochroniarz dowiedział się, że sadryści specjalnie wyjęli jeden krawężnik, a w jego miejsce wstawili inny – wypchany materiałem wybuchowym, szczelnie obłożonym potłuczonym szkłem i śrubami. Śmiercionośna atrapa była pomalowana identycznie jak oryginał i odpalono ją zdalnie w momencie, kiedy ich samochód znalazł się w bezpośredniej bliskości zaimprowizowanej bomby. Dodatkowo, upchnięto tam jakąś mieszankę fosforu, dzięki czemu twarz Marka została tak dotkliwie poparzona. Gdy czytający zakończył, kapitan poprosił o podpis pod dokumentem, że niby zainteresowany się z nim zapoznał, po czym obydwaj znów elegancko oddali honory i wymaszerowali z lokalu. Szloch oszołomionej mamy dobiegł go zza pleców, więc odwrócił się do niej i chciał coś powiedzieć na pocieszenie, ale słowa uwięzły mu w gardle.

W gardle zostawały zawsze także przekleństwa i słowa bólu, gdy godzinami ćwiczył na przyrządach rehabilitacyjnych. Każdego dnia rano jechał autobusem w drugi koniec miasta, przebierał się w dresy i zaczynał zmagania z własnymi słabościami. Chodził o kulach na tyle dobrze, że stał się całkowicie niezależny. Wirówka wodna, masaż, trening, odpoczynek, wirówka, masaż, trening. Strzaskane odłamkami biodro, zmasakrowane kolano i kostka prawej nogi nigdy nie pozwolą mu zagrać w piłkę, ale upór został nagrodzony już w wakacje, kiedy ortopeda pozwolił chodzić samodzielnie, bez wspomagania kulami. Do pokiereszowanej gęby przywykł, podobnie jak do zaskoczonych spojrzeń przechodniów, gdy ci spojrzeli w jego lico. Jesienią przyszedł rozkaz o zwolnieniu ze służby ze względu na stan zdrowia, razem z decyzją administracyjną o przyznaniu renty wojskowej. Kwota szału nie robiła, jednak wystarczała na skromne życie, a dowódca batalionu zaproponował mu zatrudnienie w charakterze pracownika cywilnego jednostki wojskowej. Robotę przyjął z wdzięcznością, tym bardziej, że było to grzebanie w papierach, toteż spocić się przy niej nie mógł. Gdy dostał pierwszą gażę i zsumował ją z rentą, to wyszedł z tego całkiem niezły grosz, za który mógł spokojnie żyć. Wtedy też pojął, że – co prawda – świat zwalił mu się na łeb, ale on dość energicznie wygrzebał się spod tego gruzowiska i rozpoczął życie na nowo, by znów znaleźć się pośród tysiąca innych, zwyczajnych ludzi.

Zwyczajnych ludzi – z przeszłością podobną tej, należącej do naszego bohatera – mijają Państwo codziennie na ulicy. Dziś mają oni już pokaźne brzuszki, dorosłe dzieci, a niekiedy są nawet dziadkami. Wciąż starannie ogoleni, krótko ostrzyżeni, zawsze schludnie ubrani, w idealnie wyprasowanych koszulach. Nigdy nie spóźniają się do pracy, swoje obowiązki wykonują wzorowo i z największym zaangażowaniem. Zostali tak uformowani przez armię i inaczej nie potrafią funkcjonować. Gdy ich koledzy przywołują okres studenckich zabaw, wtedy „zwyczajni ludzie” milczą, bowiem w tym czasie przemierzali irackie pustynie lub afgańskie góry, więc są niekompatybilni wspomnieniami z resztą zespołu. Nie ma co ukrywać, że cywile raczej od nich stronią, gdyż podświadomie czują, iż tamci są jacyś inni; służbiści i bez sztucznego luzu, tacy goście nie na dzisiejsze czasy. Nietrudno więc wydedukować, że byli żołnierze najlepiej czują się we własnym towarzystwie, kiedy bez skrępowania mogą opowiadać o przygodach sprzed lat.

Przygody sprzed lat, a właściwie pamięć o nich, będą towarzyszyć im już do grobowej deski – tego nie da się wymazać z pamięci i basta. Przez wszystkie PKW przewinęło się kilkadziesiąt tysięcy mężczyzn i kobiet, którzy służyli Ojczyźnie i Narodowi najlepiej, jak tylko potrafili. Dziś wielu z nich realizuje sią na rynku cywilnym, najczęściej znakomicie dając sobie radę. Jest także grupa nieszczęśników, którzy odnieśli uszczerbek na zdrowiu. To dla uczczenia ich pamięci powstał niniejszy tekst. Niestety, nie każdy udźwignął ciężar niepełnosprawności tak dzielnie, jak nasz „pekista” Marek. Część, aby zapomnieć, sięgnęła po butelkę i z nią już została, co przyczyniło się do rozpadu rodziny. Inni zamknęli się w sobie i wegetują gdzieś na skraju społeczeństwa. Jeszcze inni szlifują latami korytarze lecznic, próbując wrócić do zdrowia w stopniu pozwalającym samodzielnie funkcjonować. Czasem są nadto krzykliwi, niekiedy odburkują coś na życzliwie zadane pytanie, ale najczęściej zachowują się w sposób niezawracający uwagi i nieodbiegający od ogólnie przyjętych norm. Nie mają jakichś specjalnych wymagań – chcą żyć spokojnie i bez szczególnych trosk, czyli tak, jak żyje znakomita większość z nas.

Większość z nas może uczynić życie weteranów i weteranów poszkodowanych łatwiejszym. Czasem wystarczy miły uśmiech na szpitalnym korytarzu, niekiedy sympatyczna rozmowa w kolejce do stomatologa. Niby drobne gesty, ale tak wiele znaczące. Jeśli kiedyś spotkają Państwo człeka odzianego w wojskowe buty i spodnie z niezliczoną ilością kieszeni, wtedy możecie przyjąć w ciemno, że jest to były żołnierz, mający za sobą służbę w Iraku lub Afganistanie, a najczęściej w obydwu tych egzotycznych krajach. Zagadnijcie go życzliwie, zapytajcie jak tam było, dowiedzcie się, czy nie ścigają go demony z przeszłości. Będzie mu miło, kiedy poczuje, że są na świecie ludzie, których jego los interesuje i zapewne wspomni Was przed snem, zanim pod jego powiekami pojawią się niosące burzę ognie świętego Elma.

Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 3 lipca 2024 r.

Uwagi końcowe od autora:
1. autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi;
2. autor ma wiedzę, że w konwoju do Camp Alpha bezwzględnie powinien znajdować się zautomatyzowany wóz dowodzenia, ZWD-3, zbudowany na podwoziu samochodu Honker, ale umyślnie pominął ten element w swej opowieści, aby nie zaciemniać obrazu akcji Czytelnikowi cywilnemu, któremu meandry wojskowych procedur mogą wydawać się zawiłe; zostało to zrobione w celu ułatwienia przyswojenia treści.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.