Bartosz Żurawiecki: Kaczyński to nasz mały-wielki Liberace

2024-03-09 09:17:25(ost. akt: 2024-03-09 09:26:51)
Liberace był dużo bardziej kiczowaty i ostentacyjny. Boguś nie miał środków na taki blichtr, jednak celebrował przesadny, operowy styl, również w swoim emploi. Dlatego o Kaczyńskim piszę, że jest naszym małym-wielkim Liberace - mówi PAP Bartosz Żurawiecki, autor książki "Primadonna. Biografia Bogusława Kaczyńskiego".

Polska Agencja Prasowa: Ukazała się właśnie pana książka "Primadonna. Biografia Bogusława Kaczyńskiego". Skąd wziął się pomysł na napisanie biografii Kaczyńskiego?

Bartosz Żurawiecki: Bogusław Kaczyński był jednym z bohaterów mojego dzieciństwa. W latach siedemdziesiątych, kiedy byłem dzieckiem i w latach osiemdziesiątych, kiedy dorastałem, istniała tylko jedna telewizja z dwoma kanałami. W domu telewizor był prawie cały czas włączony, był rozrywką, która jednoczyła całą rodzinę. A Kaczyński często pojawiał się na małym ekranie. Wszyscy go znali, cieszył się estymą. Po kątach mówiło się jednak, że jest troszkę "podejrzany". Nie prezentował takiego wzorca męskości, który był wówczas dobrze widziany. W Polsce jest duży poziom obłudy, więc i homoseksualność Kaczyńskiego pozostawała w ukryciu, on sam nigdy coming outu nie zrobił.

W związku z tym pomyślałem, że trzeba nie tylko opowiedzieć o życiu Kaczyńskiego, ale także przeanalizować zjawisko, jakim był – jak się ono miało do szarzyzny czasów PRL-u, do których Kaczyński wprowadzał element przegięcia, glamouru, a nawet ekstrawagancji. Chciałem go zatem pokazać na tle najpierw Polski Ludowej, a potem pierwszych dekad III RP, w które ciekawie się wpisuje.

PAP: Swoją książkę rozpoczyna pan porównaniem Bogusława Kaczyńskiego do Liberace, czyli jednego z najpopularniejszych i ekstrawaganckich artystów estradowych w Stanach Zjednoczonych…

B.Ż.: Istnieją różne podobieństwa między Liberace a Kaczyńskim, choć trzeba zachować proporcje oraz wziąć pod uwagę realia, w jakich żyli i funkcjonowali. Liberace pochodził z Ameryki, był milionerem. Bogusław był z Polski i choć też podobno zebrał niemały majątek, to oczywiście nie ma co porównywać tego z zasobami Liberace. Zarówno Liberace, jak i Kaczyński byli kryptogejami. Boguś starał się wszystko to, co homoseksualne zamknąć "w szafie", jednak do opinii publicznej docierała jego emfaza, którą stereotypowo kojarzymy z mężczyznami homoseksualnymi. Obaj byli ulubieńcami tłumów. Obaj chcieli zostać pianistami, choć Kaczyńskiemu to akurat nie wyszło, został jednak gwiazdą telewizji. Mieli podobny gust. Liberace był dużo bardziej kiczowaty i ostentacyjny. Boguś nie miał środków i odwagi na taki blichtr, jednak celebrował przesadny, operowy styl, również w swoim emploi. Dlatego właśnie o Kaczyńskim piszę, że jest naszym małym-wielkim Liberace.

PAP: Z pana książki wyłania się podwójność życiorysu Kaczyńskiego. Z jednej strony mamy do czynienia z oficjalnym życiem celebryty, popularyzatora muzyki, osobowości telewizyjnej. Z drugiej strony ukazuje pan wymyślony, wykreowany przez Kaczyńskiego życiorys.

B.Ż: Kiedy podczas pracy zacząłem weryfikować to, co Kaczyński mówił i pisał o sobie, doszedłem do wniosku, że był on fantastą, a nawet może i bardzo konsekwentnym mitomanem. Choć czasami gubił się w szczegółach.

Czy można to oceniać w moralnym sensie? Że zmyślał, trochę oszukiwał widownię? Myślę, że widownia chciała być tak oszukiwana. Bogusław w siermiężnych czasach PRL-u pokazywał wielki świat na miarę wyobrażeń swojej publiki, która bardzo chętnie to chłonęła. Wydawało się jej, że Kaczyński zaprasza ją do tego świata, do którego przeciętna osoba nie miałaby inaczej dostępu.

Dzięki temu, że nie był skromnym, zahukanym panem z Polski, ale opowiadał z zachwytem o gwiazdach, które rzekomo poznał, cieszył się taką popularnością. Był pewnym siebie, eleganckim prezenterem, osobą, która jest z tym całym wielkim światem za pan brat. Oczywiście, Bogusław też się krygował. Podkreślał, że jest tylko biednym chłopcem z Białej Podlaskiej, ale jednak osiągnął sławę, otrzymał stypendium w Nowym Jorku, mógł uczestniczyć w festiwalu Wagnera w Bayreuth, rozmawiał z Marią Callas etc. Tę jego bajkowość należy czytać w kontekście tamtych czasów. To prawda, zmyślał, ale wyczuł, że publiczność takich bajek potrzebuje.

PAP: Wspomniał pan o homoseksualizmie Kaczyńskiego. Jak wyglądała jego relacja ze środowiskiem gejowskim? Jak w ogóle Kaczyński podchodził do swojej orientacji seksualnej?

B.Ż.: Homoseksualność Kaczyńskiego nie była niczym wyjątkowym w środowisku operowym, artystycznym. Powiedziałbym nawet, że była tam postrzegana jako pewna nobilitacja, element wtajemniczenia, cecha ludzi nadwrażliwych, którzy mają uzdolnienia artystyczne. Generalnie uważano wtedy w tych środowiskach homoseksualność za specyficzną skazę, która czyni ludzi odmiennymi, ale i ciekawszymi, może nawet w pewien sposób lepszymi niż ogół. On sam o homoseksalizmie w odniesieniu do opery, czy też sztuki w ogóle, pisał w sposób zawoalowany, aluzyjny.

Oficjalnie musiał jednak starannie swoją orientację ukrywać. Pamiętajmy bowiem, że większość społeczeństwa homoseksualizm postrzegała jako zboczenie, a Kaczyński chciał dotrzeć do szerokiej publiczności. Ta dwoistość, gra, którą toczył, wydała mi się bardzo ciekawa. Z jednej strony chciał pokazać swoje odmienne oblicze, ale z drugiej – bał się przekroczyć granice tego, co było akceptowane przez jego wierną publiczność.

PAP: A co ukształtowało Kaczyńskiego?

B.Ż.: Z jednej strony ukształtował go świat diw i kompozytorów, generalnie opery w XIX-wiecznym wydaniu. Celebrował wyjątkowość, autonomię świata sztuki. Głosił, że sztuki nie dotykają tak prozaiczne, brudne rzeczy jak polityka, że jest ponad tą banalną i często wulgarną codziennością. To oczywiście naiwne i staromodne postrzeganie sztuki. Bo z drugiej strony życie Kaczyńskiego pokazuje, że wcale nie był takim pięknoduchem, tylko człowiekiem, który bardzo mocno stąpa po ziemi i umie wykorzystać koniunktury, także polityczne do swoich celów. Myślę, że gdyby było inaczej, to jego kariera byłaby znacznie skromniejsza i trwałaby krócej.

Kaczyński umiał się ustawić i w czasach PRL, i po przełomie 1989 roku, kiedy zmieniła się władza, a w Polsce nastał kapitalizm. Zawsze umiał coś dla siebie ugrać. Na drodze do osiągnięcia swych celów bywał nierzadko bezwzględny.

PAP: Czym zatem przejawiała się ta bezwzględność?

B.Ż: Najbardziej wyszła ona na jaw, kiedy po transformacji ustrojowej Kaczyński starał się o posadę dyrektora Teatru Wielkiego w Warszawie. Wówczas bezwzględnie zwalczał swoich konkurentów, napisał nawet książkę "Kretowisko", w której swoich adwersarzy obsmarował w sposób niezwykle plotkarski.

Ta brutalność Kaczyńskiego była zresztą naznaczona operową ekspresją, każdy afront był dla niego zniewagą wymagającą zemsty i krwi, niemalże walką na śmierć i życie. Wrogami stawali się i dawni przyjaciele, gdy czymś się Bogusławowi narazili. Przykładem są relacje ze Sławomirem Pietrasem. Byli przyjaciółmi do czasu, kiedy Pietras został dyrektorem warszawskiego Teatru Wielkiego. Rozpętał się konflikt, Pietras i Kaczyński oczerniali się nawzajem w prasie.

Kaczyńskiemu zarzucano także, że kocha każdą władzę, która pozwoli mu osiągnąć jakieś korzyści. W latach osiemdziesiątych, kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego nastąpił generalny bojkot telewizji przez środowisko artystyczne i dziennikarskie i kiedy wielu dziennikarzy straciło pracę, Bogusław nadal pojawiał się na małym ekranie, przygotowywał swoje programy. I jeszcze bardziej mógł eksponować siebie, ponieważ nie miał już żadnej konkurencji. Natomiast kiedy komuna upadła, Kaczyński przystał do obozu Lecha Wałęsy. Chciał Wałęsę wykorzystać do tego, żeby zostać dyrektorem Teatru Wielkiego.

PAP: Jaki jest współczesny wizerunek Kaczyńskiego?

B.Ż.: Wiele osób, które pamiętają czasy PRL-u, wciąż darzy Kaczyńskiego szacunkiem i sympatią, uważa za wzór elegancji, dobrych manier oraz poprawnej polszczyzny. Za prawdziwego znawcę opery, który przekazywał szerokim rzeszom odbiorców wiedzą o świecie operowym. Natomiast młodzi ludzie, także młodzi znawcy muzyki, nie kojarzą już Kaczyńskiego lub mają go za takiego dziadziusia, który opowiadał różne pocieszne anegdotki o diwach i kompozytorach.

Myślę, że sposób, w jaki Kaczyński popularyzował muzykę, jest już trochę nieaktualny, choć nie zniknął zupełnie. Ciągle jakaś część publiczności potrzebuje miłych, elokwentnych, dobrze wychowanych panów, którzy będą opowiadać o tym, jaka opera jest wspaniała, a gwiazdy wielkie. Ale czasy się zmieniają, opera także się zmienia.

PAP: Jaki jest pana stosunek do bohatera swojej książki? Czy lubi pan Bogusława Kaczyńskiego?

B.Ż.: Mój bohater przede wszystkim nie jest oczywisty – ma wiele twarzy, odsłon. To pozwoliło mi stworzyć w książce bohatera z krwi i kości, a nie jakiś spiżowy pomnik.

Jeśli zaś chodzi o mój stosunek do niego, to był on – i zresztą nadal jest – ambiwalentny. Czasami uważam, że Kaczyńskiemu należy się szacunek, nawet podziw, a czasami wydaje mi się postacią małostkową, odpychającą. Myślę, że to dobrze, iż podczas pisania tej książki towarzyszyły mi żywe emocje w stosunku do mojego bohatera. Mam nadzieję, że te emocje czytelnicy odnajdą również w książce.

Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)