Święci z drewnianej wsi

2024-03-14 09:15:00(ost. akt: 2024-03-14 13:29:37)
Nowa Kaletka, droga nad jezioro Gim

Nowa Kaletka, droga nad jezioro Gim

Autor zdjęcia: Igor Hrywna

Kiedyś łatwo było zorientować się, że z Mazur wjechaliśmy na Mazowsze czy Suwalszczyznę. Po prostu: znikały domy z czerwonej cegły. W ich miejsce pojawiały się drewniane chałupy. Mazury i Warmia już w okresie międzywojennym były bowiem w większości murowane.
Co nie znaczy oczywiście, że w naszym regionie nie było drewnianych domów, bo były. Stanowiły jednak mniejszość. Ubywało ich po oby wojnach. Kiedy w pierwszej połowie lat 60tych zajęto się ich inwentaryzacją stało ich jeszcze kilkaset, wiele na południowej Warmii i w powiecie szczycieńskim.

— Badaniami objęte zostały wyłącznie chałupy drewniane, które, jak stwierdzono, występują wyłącznie na Warmii tam, gdzie przeważał element polski... Na tym niewielkim odcinku naliczono przeszło 300 drewnianych chałup — pisał Franciszek Klonowski w wydanej w 1965 roku książce "Drewniane budownictwo ludowe na Mazurach i Warmii".

Drewniane wiejskie chałupy zaczęły zanikać już w XVIII wieku, choć to w latach 30. XX wieku Mazury i Warmia stały się murowane, ale jeszcze na początku XVIII wieku dominowały tam kurne chaty. Jednak już wtedy wkraczała tam cegła. Budowano z niej kominy i tak w mazursko-warmińskich chatach pojawiła się czarna kuchnia, która zajmowała środek sieni. Czarna od dymu, bo było to palenisko. XIX wieczna chałupa składała się wtedy z wspomnianej sieni z czarną kuchnią, izby, komory, zapiecka (miejsce za piecem lub na piecu, zimą wykorzystywane do spania). Na zdjęciu czarna kuchnia z olsztyneckiego skansenu.


— Ongiś sień w chałupie posiadała inne zastosowanie niż dzisiaj. Była ośrodkiem domowego ogniska, stąd też jej centralne położenie w obrębie chałupy. Wszystkie prace domowe wykonywane były w sieni. Drzwi z sieni prowadziły bezpośrednio do stajni dla konia, bardzo cenionego w gospodarstwie chłopskim. Stajnia ta... była przeważnie pod jednym dachem z częścią mieszkalną — pisze wspomniany już Franciszek Klonowski i wspomina, że w niektórych chałupach znajdywano urokliwe polskie napisy, jak choćby "pomoż panie Boże weszechmogąci nieszkanzom wtem Domu zciążem Roku 1844 maia 14".

Z tego nie można jednak wyciągać nazbyt pochopnych wniosków. — Jej mieszkańcy są nastrojeni patriotycznie, wierni wobec Niemiec i przywiązani do władców, chociaż ich mowa jest polska, a słowiańskie pochodzenie można rozpoznać w nich jeszcze i dziś, gdy dochodzi ono do głosu w ich usposobieniu oraz ich wytworach — pisze Richard Dethlefsen w książce "Zagrody chłopskie i kościoły drewniane w Prusach Wschodnich".



To on a mówiąc precyzyjniej Muzeum Budownictwa Ludowego w Olsztynku wydając jego książkę, zainspirowało mnie do zebrania tekstów i dopisania nowego. Kim był jej autor?

— W początkach XX wieku, gdy industrializacja w Prusach Wschodnich wywierała coraz większą presję cywilizacyjną na pozostające dotąd poza jej zainteresowaniem obszary wiejskie, w regionie znaleźli się ludzie, którzy włożyli olbrzymi wysiłek w to, aby zachować dla przyszłych pokoleń ten szybko odchodzący w zapomnienie świat lokalnych kultur — napisała we wstępie do tej książki Ewa Wrochna, dyrektor olsztyneckiego MBL.

Jednym z nich był właśnie Richard Dethlefsen, wieloletni prowincjonalny konserwator zabytków i inicjator utworzenie pierwszego w Niemczech muzeum na wolnym powietrzu w Królewcu, które potem przeniosło się do Olsztynka. W 1911 roku Dethlefsen wydał po niemiecku książkę o drewnianym budownictwie w Prusach, które po ponad 100 latach doczekało się wspomnianego polskiego wydania. Książka fascynująca i świetnie wydana edytorsko. A jej wielką wartością są zamieszczone w niej tablice z rysunkami, z których jedną pokazuję poniżej.

Z tej książki zacytuję jeszcze bardzo poetycki opis Mazur. — Mazury... Jest to malownicza, urokliwa kraina, częściowo pagórkowata... z niezliczonymi jeziorami, pokryta potężnymi lasami ciągnącymi się całymi milami. Tu i tam otwiera się prześwit na wioskę, nieco łąk i pól, ale zaraz za nimi las znowu się zamyka nad tym zapomnianym skrawkiem świata — opisuje Richard Dethlefsen. I dodaje: — Rozległe płaszczyzny lichej, piaszczystej ziemi, biednej i nieurodzajnej w ogólnym rozrachunku czynią tę krainę mało zamożną (...). Kraina ta... jest na wskroś uboga. Pług wyciąga z ziemi co roku nowe masy kamieni, wykorzystywanych - na ile się da - do celów budowlanych, ale i tak przy drogach leżą całe ich sterty.

Co nam zostało drewnianego?


Od czasu napisania obu wspomnianych książek minęło już sporo lat. Stare drewniane chałupy, poza tymi, które trafiły do Olsztynka, można policzyć niemalże na palcach jednej ręki. Nie budowano ich też po wojnie, właściwie prawie aż do naszych czasów, tym bardziej, że przez lata prawo na to nie pozwalało. — Obecnie tradycyjne budownictwo drewniane skazane jest na powolną zagładę. Wydane niedawno dla całej Polski przepisy budowlane zabraniają stawiania na wsi domów mieszkalnych z drzewa — pisze o Klonowski o zarządzeniu z 1958 roku.

Najbardziej znanym skupiskiem drewnianych domów jest położony w powiecie szczycieńskim Klon. To niewielka wieś w gminie Rozogi. Cała wpisana jest do Krajowego Rejestru Zabytków. Znajduje się tu kilkanaście zabytkowych obiektów: dwa murowane kościoły i 16 drewnianych chałup mazurskich. Te ostatnie są często w opłakanym stanie.

Klon w odróżnieniu od innych mazurskich wsi zachował w okresie międzywojennym drewniany charakter. To był prawdziwy ewenement na Mazurach. Po wojnie było tam około 100 starych, mazurskich chałup. Potem było ich coraz mniej, dzisiaj jest około 20, a kolejne chylą się ku upadkowi.


Założony w 1654 roku Klon był katolicką enklawą na Mazurach. To dlatego, że zasiedlili go Kurpie. Dopiero później wzrosła liczba ewangelików. W XIX wieku działała tam "sekta świętych". Założyło ją kilku mieszkańców Nidzicy a jej wyznawcy pojawili się także w Klonie. Wyróżniało ich między innymi to, że nie pozdrawiali się słowami "Dzień dobry" czy ""Bóg z tobą".

Dlaczego?

— Proszę pana, co ma znaczyć dzień dobry, którego życzy mi jeden bądź drugi sąsiad? Gdyż dzień dał Bóg, on życzy mi ustami, według rozpowszechnionego zwyczaju dobrego dnia, a w sercu być może życzy mi po tysiąckroć złego. My nie wypowiadamy pozdrowień, ale pomagamy naszym braciom jak możemy. Nie posyłamy naszych dzieci do szkoły, ale wyjaśniamy im na własny sposób Biblię w cierpliwości, miłości, łagodności serca, a nie tak jak głoszą ją duchowni — wyjaśniał jeden ze "świętych".

Jak wspomniałem "święci" pojawili się także w Klonie. Doszło tam do głośnego niegdyś zdarzenia. Na zebraniu modlitewnym jedna z kobiet „w świętym szale”, naśladując Abrahama, miała ofiarować Bogu swoją córkę. Okazało się, że sprawczyni była psychicznie chora, zmarła w czasie śledztwa. A dzieciobójstwo było tylko plotką.

Jakub Pałaszewski i Jakob Pallaschewski

Po powstaniu styczniowym we wsi osiedliło się kilku powstańców styczniowych. Jeden z nich spoczywa na cmentarzu katolickim. Zachował się jego grób z 1938 roku. Wystawiła mu go córka. Spoczywa tam jednak już nie Jakub Pałaszewski, ale Jakob Pallaschewski. Czy jego córka czuła się już Niemką? Czy też raczej w 1938 roku postawienie polskiego nagrobka nie było już możliwe? Tego nie wiem.

Coś tu może być na rzeczy, o czym świadczą dzieje polskiej biblioteki w tej wsi. W 1884 roku powstała w Klonie polska biblioteka. Była to jedna z pierwszych bibliotek polskich na Mazurach. Rocznie biblioteka rejestrowała 60-80 czytelników. Działała do 1938 roku kiedy to cały księgozbiór został spalony a bibliotekarz Alfons Kaliszewski aresztowany. Co się z nim dalej stało, tego nie wiadomo.

Czerwony styczeń

Styczeń 1945 roku w Klonie był podobny jak w innych warmińskich i mazurskich wsiach.
Rosyjscy żołnierze zamordowali całą rodzinę o nazwisku Olbrisch. Rozstrzelali też 4 innych mieszkańców wsi. 13 innych zostało wywiezionych w głąb Związku Sowieckiego

W Klonie po wojnie pozostało wielu Mazurów. Rozczarowani, kiedy tylko władza wyraziła na to zgodę, wyjeżdżali do RFNu. W latach 1952-1977 z Klonu wyjechało 271 ewangelików. Pozostała tylko jedna rodzina. Ostatnie nabożeństwo w protestanckim kościele z 1938 roku odprawiono w 1978 roku. Potem kościół niszczał, aż kupiło go i odnowiło Stowarzyszenie Na Rzecz Rozwoju Wsi Klon. Kościół niestety spłonął. Ocalał krzyż z jego wieży, który odnaleziono w pogorzelisku trafił do kościoła katolickiego z 1871 roku, który jest pod wezwaniem...Znalezienia Krzyża Świętego.

Tu w Bogu odpoziwa moia kochana matka

Kilika drewnianych domów zachowało się też w pobliskim Wilamowie. Ciekawszy od nich jest jednak położony za wsią stary cmentarz. Zachowały się 4 polskie, kamienne nagrobki. Spoczywają tam:
Johann Lukas (1850-1876), Maria Sadlowski (1839-1888), Wilhelmmina Chudaska (?-1888) i Adam Chudaska (1841-1918). W odróżnieniu od napisu z Wałów, te z Wilamowa zawierają tylko podstawowe informacje: „Tu w Bogu odpoziwa moia kochana matka i moja kochana zona Wilhelmmine Chudaska urodzona Zokolowa” czy „Tu w Bogu odpocziwa Maria Sadlowski urodzona Bialowons urodzila sie 02 juli 1839 umerla 3 go juli 1888”.

Zaciekawiło mnie nazwisko Chudaska (chudy, ubogi). Niestety niewiele znalazłem o nim informacji. Trafiłem na nie w artykule Bohdana Łukaszewicza „Nakład „Mazura” szczycieńskiego w latach 1906-1914”. I tam wśród prenumeratorów tego polskiego pisma w 1910 roku widnieją 4 nazwiska z Wilamowa, wśród nich Christiana Chudaski. „Mazur” to było polskie pismo wydawane w Szczytnie. W tymże 1910 roku miało ponad 400 prenumeratorów, a rok później już 705 (powiat szczycieński liczył wtedy 61 tys. mieszkańców). W 2019 roku w Polsce mieszkało 29 osób noszących to nazwisko.

Na tymże cmentarzu spoczywa też Friedrich Papajewski (1827-1907), ale on nie „w Bogu odpocziwa”, ale „ruhen in Gott”. Jeden z Papajewskich (ale nie z Wilamowa), tak jak Christian Chudaska, też prenumerował „Mazura”. Friedricha i Christiana, jak większość Mazurów, łączyły niemieckie imiona i polskie nazwiska. I wspólny cmentarz.

Strzelali do świętych


Prawie po sąsiedzku, bo jakieś 35 kilometrów na północ, leży Ukta, która sprawia dziwne wrażenie. Bo ma w sobie coś z małego miasteczka i coś z XIX wiecznej drewnianej wsi. Obok siebie stoją tam kamienice i drewniane domy. A na dodatek we wsi czuć powiew ze wschodu.


Wieś dzisiaj żyje z turystyki. Jej początki związane są jednak z... przemysłem. W połowie XVIII wieku niejaki Grzegorzewski założył tam bowiem hutę szkła. W Puszczy Jańsborskiej w położonym na południe od Pisza (czyli z mazurska Jańsborka) Wądołku w latach 1805-1880 działał z kolei największa w Prusach Wschodnich huta żelaza. Rudy darniowej dostarczano tam między innymi z okolic Ukty).

Większość mieszkańców Ukty stanowili Mazurzy, którzy uważali się za Niemców. We wsi mieszkały też co najmniej dwie rodziny żydowskie. W Yad Vashem zachował się zapis losów Johanny Joseph i jej dzieci, która wyszła za mąż w latach 80tych XIX wieku za Davida Schlochauera, właściciela domu towarowego w Ukcie ( zmarł przed zdobyciem władzy w Niemczech przez nazistów).

Ich pierwszy syn zginął w 1917 walcząc za kaisera. Dwie córki zginęły w niemieckich obozach koncentracyjnych. Rosa, Gustaw i Frieda wyjechali w latach 30tych do Palestyny. Lena przeżyła wojnę w Berlinie, gdzie ukrywała ją niemiecka rodzina. Johanna zmarła w październiku 1943 roku w niemieckim obozie w Terezinie

Ukta zaczęła się rozwijać, kiedy w 1898 roku dotarła do niej kolej (linia Ządźbork-Rudczany czyli Mrągowo-Ruciane, zwinęli ją i wywieźli do siebie czerwoni Rosjanie w 1945 roku).

Na szczęście nie wiedzieli, że nie mniej cenna rzecz znajduje się w miejscowym kościele. Zapewne tylko dlatego ocalał w nim pochodzący z XVI wieku obraz "Opłakiwanie Chrystusa". Dzięki Bogu nie podziurawili też obrazu kulami, bo celowali do figur św. Piotra i Pawła, które potem zaginęły.

Do ewangelickiej parafii w Ukcie obraz trafił jako depozyt królewskiego muzeum w Berlinie. Z okazji konsekracji nowej świątyni przekazał go późniejszy cesarz Wilhelm I.

Kościół do 1980 roku był we władaniu ewangelików. W 1981 roku po wyrwaniu zamka siłą zajęli go katolicy. — Milicjanci, którzy przyjechali, wezwani przez ewangelików, nie znaleźli podstaw do interwencji, przyjęli wyjaśnienia katolików o konieczności ratowania kościoła - pisze Grzegorz Jasiński w książce "Luteranie na Mazurach i Warmii po roku 1945". Ostatecznie w 1984 roku katolicy oficjalnie odkupili świątynię od ewangelików.

Dzisiaj do Ukty można dostać się autem, rowerem lub kajakiem. Twardziele mogą zacząć w podmrągowskich Zyndakach. Wtedy do przepłynięcia Krutynią jest 86 kilometrów. Większość wybiera krótszy, około 15 kilometrów, które przepływa się w kilka godzin.


Olędrzy spod Pasłęka

Z Mazur przenosimy się do Oberlandu. Jedną z najładniejszych chałup widziałem bowiem pod Pasłękiem, w Kalniku. To dom podcieniowy. Budowali je sobie w okolicach Elbląga zamożni gospodarze, głównie potomkowie mennonitów, którzy którzy szukali dla siebie w Prusach miejsca, gdzie mogliby swobodnie wyznawać swoją religię. A tego robić nie mogli w swoich ojczystych Niderlandach, które wtenczas należały do ultrakatolickiej Hiszpanii.

I tak w XVI wieku mennonici pojawili się na Żuławach, do których osuszenia walnie się przyczynili. Osiedlali się między innymi w Elblągu i jego okolicach. także w Zielonce. Domy podcieniowe stawiali także oczywiści zamożni niemieccy gospodarze czyli gburzy.


Taki dom można też obejrzeć w skansenie w Olsztynku. Pochodzi z Zielonki Pasłęckiej. Postawił go w 1819 roku Christoph Hahn. Hahnowie mieszkali w nim do 1947 roku. Ostatnim, który się w tym domu urodził był Manfred, który w 2013 roku po raz pierwszy od 1947 roku przekroczył jego progi.


Jeżeli już zajrzeliśmy do Olsztynka, to warto wspomnieć o wyjątkowym drewnianym zabytku na kołach. To odnowiony, jedyny w naszym regionie oryginalny wóz cygański z początku XX wieku.

Pierwsze wozy mieszkalne pojawiły się we Francji na początku XIX wieku. Kilkadziesiąt lat później spodobały się Romom. W powojennej Polsce Romowie korzystali z nich do połowy lat 60tych, kiedy władza postanowiła ich osiedlić w stałych miejscach. W efekcie liczba rodzin koczujących spadła z 1146 w 1964 do nieco ponad 200 w 1970. Wraz z tym przestały być potrzebne wozy. Jeden z nich jednak ocalał. To wspomniany wóz z pocz. XX wieku, którego właściciele zakończyli swoją wędrówkę w Pieckach koło Mragowa


Nie tylko na wsi

Drewniane domy to wiejska domena, choć nie tylko. Bo tylko w Olsztynie zachowały się aż trzy drewniane domy, choć po prawdzie, kiedy je budowano, to stały jeszcze na wsiach, w Gutkowie (2) i Łupsztychu (1).


Tutaj katowano ludzi

W dawnym Olsztynie zachował się drewniano-murowany budynek z bardzo ponurą historią, który stoi na ulicy Warszawskiej. Powstał na początku XX wieku, jako pomieszczenie gospodarcze przypisane do stojących obok kamienic.

Stało się o nim głośno w 2015 roku. Wtedy przypomniano też sobie jego tuż powojenną historię. Ten budynek gospodarczy, przypominający nieco ubogą wersję domów podcieniowych stawianych w okolicach Elbląga przez mennonitów, tuż po II wojnie zajął Urząd Bezpieczeństwa. Przekształcono go w niewielkie więzienie śledcze. Było tam 8 malutkich cel. Po cztery z każdej strony budynku. Zamykały je ciężkie metalowe drzwi z wizjerami. W sąsiadujących kamienicach mieszkali wtedy funkcjonariusze UB. Być może to dlatego tam właśnie urządzono i katownię. W tamtym czasie główna siedziba UB mieściła się przy Dąbrowszczaków, w gmachu, który od 1956 roku zajmują sądy.


Potem budyneczek przy Warszawskiej przejęło miasto. I zachciało go sprzedać w tymże 2015 roku razem z przyległy terenem. Problem w tym, że jeszcze w 2000 roku budynek wpisano do rejestru zabytków a konserwator nie zgodził się na jego sprzedaż. Po krótkiej chwili zainteresowania budynek znowu popadł w niepamięć. Brakuje przede wszystkim chęci i pomysłu co z nim zrobić. Może powinien trafić do Muzeum Budownictwa Ludowego w Olsztynku?

Młyny wietrzne: koźlaki, holendry i paltraki

W 1957 roku stało u nas 111 wiatraków, w tym wiele drewnianych, samych drewnianych "holendrów" było 46. Najstarszy wiatrak z Wodzian koło Ostródy trwał na Mazurach od 1773 roku. Na szczęście przetrwał, bo trafił na swoje 200lecie do skansenu w Olsztynku w 1974 roku.

— Obecnie w granicach warmińsko-mazurskiego znajduje się 13 wiatraków objętych ochroną... oraz 4 w Muzeum Budownictwa Ludowego — czytamy w książce "O wiatrakach Warmii i Mazur i młynarzu z daleka..." autorstwa Wiesławy Chodkowskiej i Moniki Sabljak-Olędzkiej, a którą wydało MBL w 2016 roku.

Część z nich jednak istniała już wtedy tylko w konserwatorskich wykazach, jak choćby drewniany wiatrak z Jory Małej koło Mikołajek czy wiatrak holenderski w Nowych Gutach koło Orzysza. W tym drugim przypadku z pierwotnej budowli pozostały tylko fundamenty, na których nadbudowano nowy obiekt.

Podobny los spotkał drewniany wiatrak ze Starławek Małych koło Giżycka. Po odbudowie i przebudowie pełni teraz rolę motelu i ma okna pcv, ale nie ma co narzekać, bo przecież mógł po prostu przestać istnieć.

Jedyny oryginalny drewniany XIX wieczny wiatrak (koźlak, to najstarszy i najprymitywniejszy typ wiatraka europejskiego który pojawił się w XII wieku w Belgii i Francji) ostał się tylko w Jabłonowie (powiat działdowski).

— Wewnątrz zachowane jest w pełni wyposażenie mechanizmów wiatraka: wał skrzydłowy z osadzonym na nim potężnym kołem palecznym, na trzeciej kondygnacji mechanizmy napędzające żarna oraz same żarna. Wewnątrz, na poszczególne kondygnacje prowadzą schody drabiniaste (...). Już w 1979 roku konserwatorzy opisujący wiatrak zakwalifikowali obiekt do przeniesienia do skansenu. od tamtej pory tylko dzięki sentymentowi właściciela wiatrak jeszcze istnieje — czytamy we wspomnianej pracy "O wiatrakach Warmii i Mazur i młynarzu z daleka..."


Drugi taki wiatrak stoi w Janowie, na skraju wsi. Wiatrak jest w kiepskim stanie, ale to choć nasze województwo, to jednak ni Mazury, ni Warmia. To kawałek Mazowsza, który przyłączono do nidzickich Mazur.

Janowo ma swój klimat. Zachowało w sobie coś miasta, jakim było w latach 1421-1869 i wsi, jaką jest do dzisiaj. Z jednej strony mamy małomiasteczkowy rynek i ulice, gdzie za domami stoją stodoły. Zespół urbanistyczny Janowa jest wpisany do rejestru dóbr kultury województwa warmińsko-mazurskiego. A tak w 2011 roku wyglądał jeden z janowskich budynków.


Cerkwie i kościoły

Na terenie warmińsko-mazurskiego zachowało się kilka drewnianych świątyń, a jedna nawet nam przybyła. Trochę w przenośni, ale jednak, bo za wiernymi "przybyła" kilkadziesiąt lat po tym jak ich tutaj przymusowo osiedlono.

W 1947 roku do powiatu pasłęckiego przesiedlono w ramach zbrodniczej Akcji "Wisła" około 6 tysięcy Ukraińców, w przeważającej większości grekokatolików. Jej celem była asymilacja Ukraińców. Komuniści zakazali nawet używania nazwy "Ukrainiec".

Po 1947 roku zlikwidowano Cerkiew greckokatolicką jako instytucję. Władza nie godziła się nawet na odprawianie greckokatolickich mszy. Sytuacja zmieniła się na lepsze dopiero w 1956 roku. Wtedy PZPR zgodziła się na utworzenie Ukraińskiego Towarzystwa Społeczno - Kulturalnego, ale nie na odrodzenie Cerkwi greckokatolickiej. Zaczęto jednak tolerować odprawianie w kościołach mszy w obrządku wschodnim.

Na fali odwilży 1956 roku żyjący w Pasłęku i okolicznych wsiach grekokatolicy zaczęli starania o odprawianie mszy w swoim obrządku. 7 kwietnia 1959 roku w poniemieckim kościele św. Józefa odprawiono pierwszą mszę greckokatolicką.

Zbliżała się Wielkanoc. Wełykdeń bez płaszczanyci? Niemożliwe. Tak też uważał Michał Kogut. W 1959 pojechał z Pasłęka do rodzinnej Radawy koło Jarosławia. I przywiózł płaszczanycię, którą ukrył przed wysiedleniem w 1947 roku.

Płaszczanycia to liturgiczny symbol Wielkiego Postu, namalowana na płótnie ikona symbolizująca materiał, którym zostało owinięte ciało Chrystusa. Wełykdeń to Wielkanoc.

To był mały gest w porównaniu z tym, co wiele lat później stało się w Godkowie. Tam za wiernymi przywędrowała cała cerkiew Opieki Matki Boskiej z I połowy XVIII wieku. Ale najpierw był w niej magazyn nawozów rolniczych.

Z czasem została opuszczona, popadła w ruinę. Bez dachu i stropów, z zachowanymi ścianami naw i pięcioma ścianami prezbiterium. 60 lat po Akcji 'Wisła" pojawił się pomysł, aby ją przenieść ją z Kupnej na Podkarpaciu do Godkowa, gdzie Ukraińcy stanowią około 40% mieszkańców gminy. I tak się stało. W październiku 2013 roku odprawiono tam pierwszą Służbę Bożą czyli Mszę świętą.


W naszym regionie stoją jeszcze dwie drewniane, prawosławne cerkwie. Ta z Lidzbarka to jedyny obok Lubawy drewniana świątynia stojąca w mieście. Powstała w latach 1821-1823 a ufundował ją dla ewangelików ówczesny król pruski Fryderyk Wilhelm III. Od 1950 roku modlą się w niej prawosławni.

Rosjanie na Mazurach


W czerwcu 1830 roku z Suwalszczyzny nad jezioro Bełdany przybył Onufry Smirnow. I razem z innymi przybyszami założył wioskę Onufryjewo. Za nimi przybyli następni. I założyli kilka kolejnych wsi: Wojnowo, Gałkowo, Mościszki, Zameczek, Iwanowo, Świgajno, Piaski, Kadzidłowo, Ładne Pole, Piotrowo i Osiniak - Piotrowo. Osiedlili się też w Ukcie.

Kim był Onufry Smirnow i jego towarzysze?

Staroobrzędowcami lub jak kto woli starowiercami lub wedle uznania filiponami. A kim ci byli? Prawosławnymi Rosjanami (według współczesnej nomenklatury), którzy nie przyjęli reformy cerkwi prawosławnej przeprowadzonej w XVIII wieku. Prześladowani w Rosji schronili się na Suwalszczyźnie, na terytorium Królestwa Polskiego. Tam też popadli w kłopoty, bo religia zakazywała im służby wojskowej. W 1825 r. starowiercom pozwolono osiedlać się w Prusach.

Co ciekawe z miejscowymi Mazurami dogadywali się po polsku, bo nauczyli się go w czasie pobytu na Suwalszczyźnie. Kolejne pokolenia, zachowując wiarę, ulegały już germanizacji.

W 1945 roku podzielili los Mazurów. W 1945 żołnierze radzieccy zabili wielu staroobrzędowców. Byli dla nich podejrzani, bo mówili po rosyjsku. Część wczesnym latem 1945 roku razem z Niemcami i Mazurami wywieziono na Syberię.

Ci, którzy zostali padali ofiarą sąsiadów zza byłej granicy. — Bandy – głównie kurpiowskie – grabiły wszystko, nie tylko sprzęty domowe czy meble, ale rozbierały też całe zagrody. Opuszczone wioski mazurskie były traktowane jak skład materiałów budowlanych. Pozyskany materiał wykorzystano do budowy nowych domów lub ich remontów. Wiele budynków podpalano dla odwrócenia uwagi i zatarcia śladów przestępstwa — pisał Krzysztof Worobiec, w tekście “Zagubione wioski Puszczy Piskiej” ( Borussia, 46/2009).

Ci, którzy zostali z czasem w większości też wyjechali. Jak Mazurzy...

Co zostało nam po staroobrzędowcach? Można powiedzieć, że tradycyjnie najwięcej cmentarzy czy ich resztek. W sumie 9. W Wojnowie jest też cerkiew i muzeum w byłym klasztorze. Dodajmy jeszcze, że część staroobrzędowców z czasem wróciła do korzeni i dzisiaj w Wojnowie jest także cerkiew prawosławna zbudowana w latach dwudziestych ubiegłego wieku.


Wojnowo niegdyś było starowierczym centrum. Teraz to co najwyżej skansen z czterema starymi cmentarzami. W dawnym żeńskim klasztorze starowierców ostatnia przeorysza zmarła w 1972 roku. Teraz mieści się tam pensjonat (turyści śpią w pokoje mniszek) i muzeum (molenna, dom modlitwy). W głównej sali wisi olbrzymi srebrny żyrandol. Ufundował go w 1910 roku bogaty kupiec ku pamięci zmarłej żony. Żyrandol ma 32 świece. Tyle lat miała żona fundatora, kiedy zmarła.
Przetrwała natomiast wspólnota prawosławna, przy tamtejszej cerkwi funkcjonuje prawosławny, żeński monastyr.

Rożental: chłosta za polski

Z drewnianych świątyń katolickich najbardziej znana jest świątynia w Rożentalu. We wsi zachował się jeden z nielicznych zachowanych w naszym regionie drewnianych kościołów, który pochodzi z 1761 roku. W środku są jednak starsze zabytki, w tym gotyckie rzeźby Matka Boża i cztery święte z końca XV wieku. Ołtarze pochodzą z XVIII wieku.
Na początku XX wieku w dawnych Prusach Zachodnich doszło do strajków szkolnych w 468 szkołach na 1314 istniejących. Chodziło o obronę języka rugowanego z szkolnictwa przez Niemców. Poszło o rozporządzenie nakazujące nauczania po niemiecku także religii.


Kiedy ukazało się rozporządzenie, że nawet religii należy nauczać w języku niemieckim, w szkołach wybuchły strajki. W Rożentalu strajk wybuchł w listopadzie 1906 roku i trwał 3 tygodnie. W buncie brało udział 150 uczniów.
— Nauczyciele Malinowski i Wilmański karali uczniów chłostą za używanie języka polskiego — pisze Wiesław Niesiobędzki w "Powiat iławski. Dzieje miasta i wsi. powiatu iławskiego".

Pietrzwałd: von Kniprode nie tylko z filmu

Tę podkętrzyńską wieś założył krzyżacki mistrz Winrich von Kniprode, który nadał ziemię niejakim Glabocie, Günterowi i Piotrowi. Może więc wieś założyli do spółki Prus, Polaki i Niemiec? Mi Winrich von Kniprode, zawsze kojarzy się z leciwym filmem "Powrót doktora von Kniprode", w którym opowiada o powojennych losach szefa warszawskiego Gestapo, który w rzeczywistości nazywał się Ludwig Hahn. Film kręcono w połowie lat 60, wtedy Hahn spokojnie żył sobie w Hamburgu i nie krył się specjalnie ze swoją przeszłością. Aresztowano go jednak w końcu i skazano na dożywocie. To jednak z Pietrzwałdem nie ma nic wspólnego.

Na początku XVIII wieku wybudowano nowy drewniany kościół (z tego okresu zachował się między innymi ołtarz główny pochodzący 1 ćwierci tego wieku), który jest pod wezwaniem Świętego Piotra w Okowach. Dlaczego w okowach?


Otóż wnuk Heroda, też zresztą Herod kazał Piotra wtrącić do lochu i stracić. W noc poprzedzająca egzekucję przyszły święty spał wśród dwu żołnierzy, do których był przykuty ciężkimi okowami. Z opresji wybawił go anioł. — Anioł potrząsł z lekka Apostoła i ocuciwszy go, rzekł: „Wstań śpiesznie, opasz się, włóż obuwie na nogi, przyodziej wierzchnią szatę i pójdź za mną.“ Widzenie to snem się Piotrowi wydało. Kajdany mu z rąk i nóg opadły, święty jeniec przedostał się z przewodnikiem przez straż pierwszą i drugą i przybył z nim do bramy miejskiej. Ta otworzyła się sama, a skoro obaj z niej wyszli i uczynili kilkaset kroków, zbawca zniknął — czytamy w Biblii.

Drewniany zaś kościół pod tym wezwaniem powstał w XVIII wieku. Z tego okresu zachował się między innymi ołtarz główny pochodzący 1 ćwierci tego wieku.

Najstarsze w regionie

O tym kościele napiszę krótko, bo nie widziały go oczy moje w naturze. Chodzi o modrzewiowy kościół jacy ewangelicy postawili sobie w podoleckich Wieliczkach w latach 1674 - 1676. W środku zachował się ołtarz z tamtych czasów. Na ambonie znajdują się herby fundatorów świątyni, wywodzących się z polskiej szlachty osiadłej w Prusach, Michała Giżyckiego herbu „Gozdawa” i jego żony, który w tamtym czasie był w Wieliczkach pastorem, a potem było nimi jeszcze dwóch Giżyckich, do 1699 roku. Giżyccy z czasem zaczęli się pisać z łacińska jako Gisewius i zniemczyli się, choć nie wszyscy. Gustaw Herman Marcin Gizewiusz (1810-1848), urodził się w Piszu, uczył się w gimnazjum w Ełku, studiował w Królewcu a przez ostatnich 13 lat swojego życia był pastorem w Ostródzie. Bronił praw Mazurów i języka polskiego. Na jego cześć w 1946 roku Łuczany nazwano Giżyckiem.


Kilka lat młodszy jest drewniany kościół w Ostrymkole koło Prostek, który pochodzi z 1667 roku (to dwa najstarsze drewniane kościoły w warmińsko-mazurskim). W środku ołtarz barokowy z 1683 roku.


Jakoś tak mało szlachetnie nazywał inicjator budowy kościoła w Rychnowie koło Ostródy. Imiona miał jak najbardziej właściwe bo Ernest Zygmunt i von przed nazwiskiem też było. Ale same nazwisko Kikoll jakoś takie fikuśne, ale nie narzekajmy, że ta familia ufundowała także wspomniany już kościół w Pierzwałdzie. Jakoś poważniej brzmi już Kikul, Kikoł, Kikuł bo zapewne jakoś tak nazywali się jego przodkowie, którzy pieczętowali się odmiana herbu Dragomir czyli Kikuł.

Tak czy owak świątynia stanęła w 1713 roku. 200 lat później była w tak kiepskim w stanie, że wykonano jej kopię w skali 1:1 i postawiono w muzeum w Królewcu, skąd trafiła do Olsztynka. Spisany na straty kościół wyremontowano w latach dwudziestych XX wieku. I teraz oryginał i kopia stoją od siebie w odległości jakiś 15 kilometrów.
W tym pierwszym zachwycają XVIII polichromie na suficie i stary ołtarz. W tym drugim ołtarz z 1662 roku, który pochodzi z rozebranej w 1894 roku drewnianej świątyni w Różyńsku Wielkim.


Nie ten Anders

I to już prawie koniec naszej wycieczki. Zaglądamy jeszcze do Rucianego Nidy, gdzie stoi częściowo drewniana wyłuszczarnia nasion. Co to takiego? Ano miejsce gdzie łuska się a mówiąc urzędniczym językiem "pozyskuje" nasion z drzew iglastych. Zbudował ją pod koniec XIX wieku Richard Anders, który jednak powinien się nam bardziej kojarzyć ze Starymi Jabłonkami i tamtejszym hotelem.

To mała wieś i wielki ośrodek wypoczynkowy. W młodych latach nie raz nocowało się w stojących nad Szelągiem domkach. A kiedy było trzeba maszerowało do restauracji zwanej "Meksykiem", która teraz stanowi część kompleksu hotelowego "Anders", z którego słyną Stare Jabłonki. Nazwa ta nie ma jednak nic wspólnego z generałem Władysław Andersem (tym od 2 Korpusu Polskiego), ale pochodzi od nazwiska pruskiego arystokraty i przemysłowca, dawnego właściciela obecnej części pałacowej hotelu.

Richard Anders (1856-1934) był drzewnym potentatem, nazywano go "wschodniopruskim królem drewna". Pochodził z Węgorzewa, a swój pierwszy tartak założył w Rucianem. Dla swoich pracowników wybudował osiedle robotnicze. Po jego śmierci interes przejęli jego dwaj synowie Heinz i Georg. W czasie wojny firmą zarządzał ten pierwszy, który był antynazistą a pracujący u niego robotnicy przymusowi byli dobrze traktowani.
Heinza rozstrzelali sowieci w 1945 roku, Geogr odnowił biznes w Niemczech Zachodnich. Teraz firma ma zakład także na Podkarpaciu. W nasze strony już nie wróciła.

Wyłuszczarnia składa się z kompleksu zabytkowych budynków murowanych i drewnianych. Ogromny magazyn może pomieścić 180 ton szyszek. W budynku murowanym zachowane wyposażenie z 1890 roku.



Na koniec dwa zdjęcia
Stare, drewniane ale przecież i czerwonoceglane domy znikają z naszego krajobrazu. I nic tego nie zmieni, bo co ma ocaleć, to ocaleje, a co ma zmienić się lub zniknąć, to człowiek zmieni lub pozostawi na pastwę losu. To nie jest, ani dobre, ani złe. Po prostu tak jest, że ludzi zainteresuje stłuczka przed drewnianą chałupą, ale już niewielu jej stan.

Nowa Kaletka, droga nad jezioro Gim

Żeby nie kończyć jednak pesymistycznie (już naprawdę na koniec) budynek szkoły w podgiżyckich Staświnach. Drewniany tylko u góry, ale dobre i to...


Igor Hrywna