Wyrok śmierci nie został wykonany

2008-09-02 00:00:00

Kiedy ogłoszono mu wyrok śmierci pokazał sędziom wała. Czworo ludzi pozbawił życia, na swoim też mu nie zależało. Eugeniusz M. nie zawisł jednak na stryczku. Urzędnicy w ostatniej chwili załatwili mu "żółte papiery". Przypominamy straszliwe morderstwo w Babieńcu sprzed siedemnastu lat.

W nocy z 8 na 9 stycznia 1991 roku sołtys miejscowości Babieniec (gmina Korsze) zauważył, że się pali szopa w gospodarstwie Jana M. na kolonii. Kiedy dotarł na miejsce i wpadł do mieszkania, zobaczył, że właściciel leży na wersalce.
- Pali się, a ty śpisz - szarpnął go za rękę. Była jeszcze ciepła, ale wtedy sołtys zobaczył krew i zrozumiał, że sąsiad nie żyje.
Znajdujący się w sądowych aktach policyjny protokół oględzin miejsca zdarzenia jeszcze dziś robi okropne wrażenie.
W sieni jakaś kurtka na haku, pod nią gumofilce, wiadro z obierkami, pralka. Dalej pokój. Otwarte szafy, pawlacz, w nim dziecięce ubranka, koszulka od chrztu. Krzesło, przewieszona przez nie dżinsowa kurtka, w kieszeni paczka Klubowych z trzema papierosami w środku. Na wersalce zwłoki Jana M. Lekarz stwierdza trzycentymetrową ranę na lewej piersi. Jest godzina 3-4 nad ranem, ciało ciągle jest ciepłe.

Czytamy dalej, że z pokoju śledczy przeszli do kuchni. W zlewie jakiś brudny talerz, kubek. W kredensie cztery butelki wódki. Na przykrytym różową ceratą stole popielniczka (7 niedopałków), obok konik na biegunach i dziecięcy wózek. Pusty, bo sąsiedzi, którzy zbiegli się do pożaru już zdążyli zabrać śpiącą w nim półtoraroczną córkę gospodarzy.
To, niestety, jedyna dobra wiadomość. Żony Jana M., Anny, jej starszej córeczki i mieszkającego z nimi, upośledzonego brata gospodyni, Grzegorza S., nigdzie nie było.
Po kilku godzinach ich ciała znaleziono w wypalonej szopie, między popalonymi krowami i cielakami.

Złota obrączka
na sprzedaż
Eugeniusz M. był w tym momencie u swojej siostry, parę kilometrów dalej. Przyjęła mężczyznę, chociaż była bardzo podejrzliwa, w końcu przesiedział tyle lat w więzieniu. Kobieta zastanawiała się, skąd na przykład u brata złota obrączka, którą właśnie chciał sprzedać jej córkom. Eugeniusz M., nawet jak na siebie, zachowywał się dziwnie nerwowo. Kiedy sobie trochę popił, musiał coś tam bąknąć o krwawej jatce w Babieńcu, o której wtedy wszyscy w koło gadali. Powiedział tyle, że jego siostra była prawie pewna, że to jego sprawka.
Uzgadniała właśnie z sąsiadem, że następnego dnia pojedzie on do Korsz informując o tych podejrzeniach policję, kiedy na podwórku pojawił się radiowóz. Po wielu godzinach śledztwa, przesłuchaniu kilkudziesięciu osób, które znały ofiary, policja też wpadła na właściwy trop. Eugeniusz M. został zatrzymany. Opowiedział w szczegółach, jak spędził pół roku od momentu, kiedy po raz ostatni wyszedł z więzienia. Przyznał się, że latem pomagał Janowi M. przy sianie, ale do zabójstwa się nie przyznał.
Eugeniusz M. (rocznik 1949), ojciec czworga dzieci. Za kratkami spędził w sumie 12 lat. Dostawał wyroki głównie za pobicia. Ostatni raz za pobicie konkubiny - wściekł, bo dzieci go nie poznały, gdy pewnego dnia, po długiej nieobecności, pojawił się w domu. W ogóle, bardzo często się wściekał

Dwa noże za pazuchą
Do poczwórnego zabójstwa mężczyzna przyznał się, gdy w kilka dni po zatrzymaniu w obroty wziął go prokurator z Olsztyna. Powiedział, że za pomoc w gospodarstwie Jan M. był mu winny 212 tysięcy starych złotych. Dziś byłoby to 21 złotych i 20 groszy. Mówił, że przyjeżdżał po te pieniądze parę razy, ale Jan M. ciągle nie miał forsy. Tego wieczoru też ich nie miał. Kazał nawet przetrząsnąć intruzowi swój portfel, który leżał na stole. Faktycznie nie było w nim ani grosza.
- W kuchni leży nóż, to go weź i mnie zarżnij - powiedział rozkładając ręce gospodarz.
- Nóż to ja mam swój - odpowiedział mu morderca. W specjalnej skórzanej pochwie za pazuchą zawsze miał dwa noże w pogotowiu. Chwycił jeden i dźgnął byłego pracodawcę.
- Nie wiem ile razy - przyznał się potem. - Sąsiad na pewno nie musiał poprawiać.
Szczęśliwie nie wchodząc do kuchni, gdzie spało niemowlę, wyszedł przed dom i zapalił papierosa. Chyba usłyszał, że ktoś jest w szopie.
Stanął w progu i powiedział Annie M., żeby schowali sobie w d... swoje pieniądze i żeby zadzwoniła po pogotowie, bo chyba jest potrzebne jej mężowi. Kobieta uderzyła w tym momencie w krzyk. Chciał ją uciszyć. Najpierw raz, potem drugi uderzył ją nożem. "Padła jak pies Pluto", tak to opisał prokuratorowi. Zabicie brata kobiety, 16-letniego Grzegorza S. było dla Eugeniusza M. jak splunięcie, ale obok jeszcze stał i płakał jeden "gówniarz", starsza czteroletnia córka gospodarzy. Bandzior powiedział, że ją tylko "świsnął" nożem. Ale tak, że prawie odciął dziewczynce głowę.
Potem zapalił kolejnego papierosa. Zapałkę rzucił w ściółkę wywołując pożar.

On się wyśliznął
od stryczka
Eugeniusz M. mówił, że gdyby w portfelu znalazł pieniądze, nie zabiłby Jana M. Nie pozbawiłby też życia jego żony - gdyby nie krzyczała. Pod koniec przesłuchania przyznał się jednak prokuratorowi, że niczego nie żałuje i jakby mógł, to zabiłby nie tylko Jana M. ale także jego ojca. Właśnie za te należne mu niby pieniądze. Stary grypser uważał, że "ślizgali się" na innych.
Ale to on się w końcu wyślizgał od od stryczka.
Stając przed Sądem Okręgowym w Olsztynie Eugeniusz M. od samego początku zachowywał się wulgarnie, "k..." nie schodziły mu z ust. Pyskował sędziom, nie robił wrażenia kogoś, kto żałuje popełnionej zbrodni, ani kogoś, komu zależy przynajmniej na własnym życiu. Kiedy 4 marca 1992 roku usłyszał wyrok śmierci, pokazał sądowi wała.
Trzy miesiące później olsztyński wyrok podtrzymał Sąd Apelacyjny w Warszawie. Kat już zacierał ręce, ale akurat trwała w Polsce dyskusja nad zniesieniem kary śmierci. Prezydent (wtedy Lech Wałęsa) - gdy adwokat Eugeniusza M. prosił w jego imieniu o łaskę - zwlekał z decyzją. Mordercę uratowała, uzyskana już poza zwykłym trybem, opinia psychiatryczna. Biegli z Krakowa uznali, że zabójca z Babieńca mógł mieć w chwili czynu ograniczoną poczytalność. Z tą opinią w ręku Sąd Najwyższy (przewodniczącym składu był sędzia Bogusław Nizieński, późniejszy rzecznik interesu publicznego i oskarżyciel w sprawach lustracyjnych) uchylił wyrok. Sprawa nie wróciła już do Olsztyna. Załatwił ją Sąd Apelacyjny w Warszawie 24 lutego 1995 roku skazując ostatecznie Eugeniusza M. na 25 lat więzienia.
Nim do tego doszło, zabójca siedział sobie w więzieniu w Barczewie i udzielał wywiadów. Chociaż nadal sypał "k..." na prawo i lewo trafił do podręczników kryminalistyki. Nie tylko ze względu na drastyczność popełnionej przez siebie czynu, ale także jako ostatni, który powinien wisieć.
Stanisław Brzozowski

Uwaga! To jest archiwalny artykuł. Może zawierać niaktualne informacje.