Mazury mają w sobie jakąś magię [ROZMOWA]

2019-11-30 20:02:32(ost. akt: 2019-11-29 13:09:37)

Autor zdjęcia: Wojciech Caruk

Róże Europy to zespół, który już ponad 35 lat bawi fanów polskiego rocka. Na ich piosenkach wyrosło pokolenie przełomu lat 80/90 – tych. Wylansowany przez nich „Jedwab” stał się jednym z najważniejszych utworów rodzimej muzyki. Odrobinę bogatej historii grupy przybliżył nam jej wokalista i założyciel Piotr Klatt.
— Graliście ostatnio w Mrągowie, gdzie pojawili się również wasi fani z Kętrzyna. Jak wrażenia po tym koncercie?
— Bardzo dobre. To chyba klimat okolicy. Wcześniej graliśmy w Kruklankach i było równie rewelacyjnie, jeśli chodzi o odbiór publiczności, to w jaki sposób się zachowywała i jaką energię nam przekazywała. Dla nas jest niezmiernie ważne, abyśmy mieli "zwrotkę" energii, którą puszczamy ze sceny. Tutaj w "Ceglanej" ta "zwrotka" była mistrzowska. Mazury mają w sobie jakąś magię. Ludzie są bardziej otwarci i mają styl trochę śródziemnomorski. W niektórych częściach naszego kraju ludzie odwracają się do siebie tyłkami. Na Mazurach mam wrażenie, że wolą patrzeć sobie w twarz i lubią, kiedy pojawia się interakcja. Dobre wibracje i fantastyczny klimat. Graliśmy prawie dwie godziny i nie zauważyłem, żeby widzowie zmęczyli się w jakimkolwiek momencie naszego koncertu. Sala "zasiadana" więc i koncert miał w sobie coś z dancingowej specyfiki ale było super.

— Niestety nie gracie obecnie zbyt wielu koncertów, w porównaniu do topowych gwiazd polskiej sceny. Nieczęsto można też spotkać Was na Mazurach?
— Czy ja wiem? Graliśmy w tym roku na imprezie dla motocyklistów na Pojezierzu Augustowskim, wystąpiliśmy też w Gołdapi. Teraz Kruklanki i Mrągowo. Cztery sztuki w okolicy w ciągu roku nie jest złym wynikiem. Ale rzeczywiście więcej gramy w innych częściach Polski. W porównaniu do lat poprzednich, ten rok jest dla nas aktywniejszy koncertowo. Gramy cały rok, a nie tylko letnie plenery. Poza sezonem mamy sporo klubowych koncertów, zarówno sami, jak i z naszymi przyjaciółmi z Kobranocki i Sztywnego Pala Azji. Dołączają czasami do Vinyli, jak nazywam wymienioną trójkę, także Proletaryat, Tomek Lipiński, Chłopcy z Placu Broni i Golden Life. Tworzymy zgraną paczkę i nieraz ten rockandrollowy cyrk trafia w różne miejsca. Czasami, jak w sierpniu gramy jeden koncert, czasami, jak w czerwcu praktycznie non stop. Teraz w listopadzie zagramy dwa koncerty, a w grudniu dwanaście. Nie wiem od czego to zależy, ale odpowiada mi to. Nie wiem czy dałbym radę grać non stop co weekend. Tym bardziej, że mam kilka innych zajęć i pasji, którym poświęcam czas. Jazda konna, czy chodzenie po górach również wymagają czasu. W moim życiu jest nie tylko rock and roll.

— Gracie sporo koncertów "wspomnieniowych" wspólnie z innymi rockowymi weteranami, np. Kobranocka czy Sztywny Pal Azji. Czy takie imprezy mają rzeczywiście sens?
— Mają sens. Na te koncerty przychodzą ludzie, którzy naszą muzykę traktują, jako znaczniki w swoim życiu. Przykłady: dziewczyna poznała swojego przyszłego męża tańcząc przy naszej piosence podczas studniówki, czy pewien dżentelmen wspominał nam, jak w latach 80 - tych uciekł z jednostki wojskowej po to, żeby przejechać 300 kilometrów na nasz koncert. Kiedy wrócił, to siedział trzy tygodnie w karcerze. Dużo jest takich osób, które przychodzą na koncerty nasze i "winylowe", które gramy z Kobranocką i Sztywnym Palem Azji, i wspominają swoje najlepsze dni w życiu. To miłe, że jesteśmy częścią ich wspomnień. To często całe załogi znajomych sprzed lat, którzy znali się od dziecka lub poznali np. na studiach, i którym nasza muzyka towarzyszyła wtedy i towarzyszy teraz. Dziś przez pryzmat naszej muzyki podtrzymują swoją wspólną historię. Odtwarzanie starych piosenek to nic nadzwyczajnego. Wiele zespołów gra całe koncerty i trasy poświęcone np. tylko konkretnym płytom sprzed lat. Przykładami mogą być U2, Machine Head, czy nasz Lady Pank. Ludzie chcą słuchać utworów, które były częścią ich historii w czasach emocji i dorastania, słuchać piosnek, które kojarzą się im z czymś dobrym.

— Zaliczasz się do tych ludzi, którzy często posługują się popularnym ostatnio stwierdzeniem "kiedyś to kurna było"?
— Kiedyś była większa solidarność między ludźmi. I to jedyna rzecz, której mi dzisiaj brakuje. Myślę, że nie tylko ja odczuwam ten brak. Wydaje mi się, że ludzie są zniesmaczeni sytuacjami, gdzie i kiedy człowiek człowiekowi jest wilkiem. A tak dzieje się w większym stopniu dziś niż dawniej czasami bywało. Dawniej byliśmy sobie i innym bardziej życzliwi, jako obywatele, jako naród, jako część Europy.

— Pamiętasz jeszcze ten pierwszy koncert Róż Europy na festiwalu w Jarocinie?
— Z Warszawy wyjechaliśmy o czwartej rano. Przyjechaliśmy do Jarocina ok. dziesiątej. Walter Chełstowski wpuścił nas na scenę ok. pierwszej, jako ostatni zespół. Ponieważ nie dostaliśmy się z kaset, więc szansą były przesłuchania na żywo w Jarocińskim Ośrodku Kultury. Zaryzykowaliśmy, siedzieliśmy tam cały dzień słuchając innych kapel, przysypiając od czasu do czasu. Po występie Walter powiedział, że możemy zagrać na Dużej Scenie. Generalnie było fajnie. Zaprzyjaźniłem się wtedy z Dziećmi Kapitana Klossa, z Olafem Deriglasoffem. To były niesamowite lata. To była dla mnie pierwsza „solidarność” muzyków, na jednej podłodze, na tych samych materacach. Coś niesamowitego, zupełnie inaczej niż jest teraz.

— Zastanawia mnie ten fenomen Róż Europy w latach 80 – tych. Jak to się stało, że nie mając jeszcze płyty na koncie byliście już wtedy gwiazdami, a publika znała wasze piosenki?
— To jest ten sam fenomen, który teraz dotyczy wielu wykonawców hiphopowych. Nie ma ich w mediach, a młodzież zna ich piosenki. Teraz jest internet, więc jest trochę łatwiej. Kiedyś to była „plotka”, która poszła poprzez magnetofony Kasprzaka robione wtedy na licencji Grundiga. Ludzie nas nagrywali, kiedy graliśmy po studenckich klubach. Poszła fama, że są fajne teksty. Trochę obyczajowe, np. „Stańcie przed lustrami”, czy „List do Gertrudy Burgund”, a z drugiej strony takie teksty, jak „Jego uszy są diabelskie” poświęcony Jerzemu Urbanowi i „Kości czerwone, kości czarne” nawiązująca do Wojciecha Jaruzelskiego. Teksty były zapłonem. Ludzie przychodzili posłuchać buntu, o którym mówiło się wcześniej tylko szeptem. Był taki przypadek, że przyszedł do nas oficer prowadzący klub studencki i powiedział, że jeżeli zagramy Uszy i Kości, to grozi nam siedem lat więzienia za obrażanie osób publicznych. Byliśmy młodzi i naiwni, bo na pewno nie odważni. Wydawało nam się, to głupie, że za piosenkę można pójść do więzienia i olaliśmy, to co on nam powiedział. Zagraliśmy i rzeczywiście nic się nie stało. Po latach ktoś opowiedział mi pewną historię. Na posiedzeniu Wydziału Kultury Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej poruszono sprawę Zbyszka Hołdysa, który na premierze płyty solowej Grześka Ciechowskiego, podczas konferencji prasowej, powiedział bardzo brzydkie słowo na temat generała. Siedzieli i debatowali: „Towarzysze, coś trzeba zrobić z tym Hołdysem”. Wstał w końcu jeden ze starszych działaczy i powiedział: „Towarzysze, zostawmy go. To zwykły debil jest. Nie ma co się debilami zajmować”. Myślę, że też nas za takich uważano i dlatego krzywda nam się nie stała chociaż dwa razy Służba Bezpieczeństwa przesłuchiwała mnie, raz na okoliczność muzyki i raz na okoliczność wysadzenia w powietrze wycieraczki po drzwiami mieszkania sekretarza podstawowej jednostki partii na osiedlu.

— Jak teraz młodym fanom, którzy nie pamiętają lat 80–tych wytłumaczyłbyś takie pojęcia zawarte w utworze „Stańcie przed lustrami”, jak chociażby saturator, pabieda czy nawet Huta Warszawa?
— Albo talon na hokejówki, czy amerykański opiekacz. Też się nad tym zastanawiam, kiedy wykonujemy tę piosenkę. Młodzi ludzie znają moje teksty sprzed lat. Myślę, że idą po poradę do starszego rodzeństwa, do rodziców i pytają co to był saturator, czy o co chodzi z talonem na hokejówki. Realnie nie było talonu na hokejówki. To był wytrych określający rzeczywistość tamtych lat i myślę, że dlatego cenzura przepuściła Zwierciadełko.Młodzi ludzie pytają, szukają w necie znaczenia, jeśli mają wątpliwości lub nie posiadają wiedzy z czasów PRLu. Nie miałem takiej sytuacji, żeby po koncercie ktoś podszedł i spytał o co chodzi z tą, czy tamtą piosenką. Talon na hokejówki to była literacka przenośnia. Pierwsze koncerty z Różami zagrałem w butach, które kupiłem w sklepie dla mundurowych, bo dostałem talon od mojego dziadka strażaka. To był mój osobisty "talon na hokejówki".

— Dalej czujesz się takim rockandrollowcem o jakim jest mowa w utworze „Rockandrollowcy”?
— Mam na imię Piotr, więc pewnie termin Piotruś Pan będzie się za mną ciągnął jeszcze długie lata. Myślę, że mam w sobie taką niepoprawność 16-latka w krótkich spodenkach i sandałach. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Nie chodzi o to, że jestem „niedorośnięty” intelektualnie, tak mi się przynajmniej wydaje. Kiedy sięgasz co jakiś czas do emocji z lat dziecięcych, młodzieżowych, to odradzasz się na nowo, zmartwychwstajesz. Trochę też o tym jest nasza ostatnia płyta. Czuję, że wróciłem do tego co było na początku, do tej radości i przyjemności z grania. Do robienia przede wszystkim rzeczy dla siebie. To jest uczciwe, jeśli robię coś dla siebie, ponieważ, kiedy nikt inny tego nie chce, to i tak zostaje mi przyjemność, że robię to właśnie dla siebie. Mam inaczej niż wykonawcy, którzy wydają płyty i nie mogą z tego wyżyć, a tak starali się zrobić coś dla publiczności. Są nieszczęśliwi, pełni frustracji, wpadają w depresję. Ja mam tę radość, jaką miałem na początku. Warto wracać do tych dziecięcych emocji i każdemu polecam, żeby co jakiś czas ten dzieciak się w nim obudził. We mnie ta dziecinność z tamtych czasów wróciła.

— Czułeś, że utwór „Jedwab” przejdzie do historii polskiej muzyki?
— Nie. Napisałem tę piosenkę dla swojej dziewczyny. Piosenka była mało radiowa, ponieważ trwa ponad 6 minut. Była za wolna, za długa i być może za nudna. Miała za dużo tekstu. Nagrywaliśmy wtedy od roku płytę. Skończyliśmy przed wakacjami. Skopiowałem "Jedwab" w 16 kopiach i rozesłałem do rozgłośni Polskiego Radia. Tydzień później pojechałem z moją dziewczyną na Hel popływać na desce. Wróciliśmy po trzech miesiącach. Czasami przy kiepskiej pogodzie siedziałem w Ładzie mojego ojca i słyszałem, że gdzieś, to jest grane i myślałem sobie „O, fajnie, że ktoś to nawet zagrał”. Kiedy jednak wróciliśmy po trzech miesiącach, to okazało się, że jest ciśnienie, że poszukuje mnie kilkudziesięciu wydawców. A ja tak naprawdę chciałem, żeby Jedwab usłyszała tylko moja dziewczyna. Nie zależało mi na tym, żeby ktoś inny się tym zainteresował, chociaż miło zrobiło mi się, że kogoś moje uczucie do mojej dziewczyny obchodzi. Rozdzwoniły się telefony i zaczął się kołowrotek z walką o nasz materiał na płytę „Poganie. Kochaj i obrażaj”, tam gdzie jest Jedwab oraz np. Wesołych Świąt, Kontestatorzy, Marihuana, czy Grafika.

— Jakim cudem na płycie "Poganie! Kochaj i obrażaj" w m.in. "Jedwabiu" pojawiła się niemal nikomu jeszcze wtedy nieznana Edyta Bartosiewicz?
— Była akurat w studiu w Izabelinie u Andrzeja Puczyńskiego. Andrzej zaproponował. Edyta kończyła wtedy współpracę z zespołem Holloee Poloy. Kiedy rok później dostaliśmy nagrodę za przebój roku od Muzycznej Jedynki, to nagroda brzmiała "dla Edyty Bartosiewicz i zespołu Róże Europy". Odbieraliśmy ją w "Jedynce" razem z Edytą. Po latach wspominała, że dopiero od tego utworu zaczęła się jej rozpoznawalność w mediach w ich ogólnopowszechnym zasięgu i dostępie.

— Masz jakąś receptę na napisanie przeboju?
— Absolutnie nie. Pytał mnie o to kiedyś Jurek Durał z Ziyo, Andrzej Krzywy z De Mono czy Michał Grumuza, który grał z masą artystów. Pytali mnie w latach 90 – tych „Jak ty to zrobiłeś?”. Ja nie miałem pojęcia. Napisałem piosenkę dla mojej dziewczyny i to była cała prawda sukcesu. Nic więcej nie zrobiłem. Znam mniej więcej tyle akordów, żeby stworzyć taką piosenkę. Generalnie piszę teksty, a „Jedwab” jest jednym z nielicznych wyjątków, gdzie napisałem również muzykę. Inne emocje towarzyszyły mi, kiedy komponowałem "Wesołych świąt", a jeszcze inne, kiedy układałem muzykę do Grafiki. Generalnie wolę czas, kiedy wspólnie pracujemy nad materiałem muzycznym i któryś z chłopców przyniesie melodię początkową, którą później razem aranżujemy. Ja wtedy tekst układam do wspólnie wypracowanego gotowca muzycznego. Kiedy coś płynie z serca, to może czasem przynieść konsumpcyjne kupony. Tak było w moim przypadku. Muzyka pozwoliła mi cieszyć się życiem zawodowym i prywatnym. To jednak nie jest żadna recepta na finansowy sukces. Czasami serce zawodzi w tym temacie. Zrobiłem "od serca" wiele innych rzeczy i nie przyniosły mi one żadnych profitów. Zawsze jednak pozostawała radość. I tego trzymam się od 36 lat pracy w Różach.

— Teraz będę się czepiał. Kilka lat temu nagraliście płytę "Zmartwychwstanie". Zmartwychwstaliście, również medialnie i fonograficznie. I... co dalej?
— To było w roku 2013. Wcześniejsza płyta była w 2008. Nie będę ukrywał, że czas pomiędzy rokiem 2013, a 2019 przeleciał z taką prędkością, że czuję się jakbym tę płytę wydał dwa lata temu. Nie umiem tego wytłumaczyć. Może dlatego, że starszym rock'n'rollowcom czas zupełnie inaczej biegnie. O wiele, wiele szybciej. Kiedy ktoś pyta się o nową płytę, to odpowiadamy, że dopiero co wydaliśmy ją i wtedy ludzie nam uświadamiają, że to był rok 2013. Czas płynie z zawrotną prędkością. Lubię grać przede wszystkim koncerty. Nagrywanie płyt już mnie tak nie pasjonuje. Chyba wszystko, co miałem do powiedzenia, to już powiedziałem i musiałbym teraz zacząć się powtarzać. Pewne historie są podobne, jeśli chodzi o ludzkie zachowania. Na "Zmartwychwstaniu" pisałem inne teksty, teksty z perspektywy 50 - letniego faceta. Takie chciałbym pisać teraz. Z perspektywy swojego wieku. Mam jednak wątpliwości - kogo w końcu obchodzi co myśli 55 - letni facet. W Kruklankach spotkaliśmy grupę motocyklistów, którzy byli na naszym koncercie w Jarocinie w 1988 roku. Oni też pytali o nową płytę. Generalnie więc nie umiem odpowiedzieć co będzie dalej. Nie mam ciągu, żeby robić coś nowego. Koledzy mają już kilka utworów, ale ja czuję póki co, że nie mam nic do powiedzenia więcej niż śpiewałem na wydanych płytach. Jeśli to się zmieni, to dam znać.

— Nie masz wrażenia, że w porównaniu do tego o czym obecnie się śpiewa, twoje teksty są za ambitne na dzisiejsze czasy?
— Być może. Pisałem także teksty proste i banalne ale jednocześnie nie mam złudzeń, żeby ludzie masowo przyswoili moje ostatnie teksty z drugiej dekady tego wieku, jak np. "Zmartwychwstanie", czy "Rozmieniony na błoto". Gdybym miał wydać "the best of...", to te dwa utwory znalazłyby się ze względu na uniwersalny przekaz. Kiedy słucham swoich tekstów z pierwszej płyty, piosenek z lat 80-tych XXI wieku, to wydaje mi się, że są być może bardziej klarowne dla ludzi ale niekoniecznie lepsze od tych, które napisałem w 2013. Dziś chyba nikogo nie obchodzą teksty z ukrytą treścią, z drugim dnem, takie, które mają pobudzić wyobraźnię, a nie być zwyczajnym komunikatem, sloganem, headlinem. Żyjemy w czasach zanikania potrzeby operowania większą ilością słów niż 100 - 120 w jednym języku.

Rozmawiał: Wojciech Caruk