Taneczna podróż przez życie

2019-11-23 19:31:00(ost. akt: 2019-11-22 12:06:33)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Skończyła w Olsztynie filologię polską, ale jej nogi zawsze gotowe były do tańca. To one prowadziły ją w różne miejsca, w których mogła szlifować swój talent: od szkół tańca, przez telewizyjne programy, aż do... Los Angeles, gdzie w czasie podróży poślubnej wzięła udział w warsztatach tanecznych. Z Justyną Karską-Kiljańczyk, tancerką i instruktorem tańca, rozmawia Daria Bruszewska-Przytuła.
— Jak to jest, że tancerka postanowiła zostać polonistką?
— Tak naprawdę to już w szkole podstawowej mówiłam wszystkim, że zostanę nauczycielką języka polskiego. Uwielbiałam dyktanda, gramatyka i ortografia nie sprawiały mi żadnego problemu, kochałam i kocham do dziś czytanie książek więc ten polonistyczny „dryg” towarzyszył mi już od dzieciństwa. Zdarzało się nawet, że czasem z nudów prosiłam moją mamę o wybranie jakiegoś tekstu z jakiejkolwiek książki, żeby mogła go przepisać na kartkę… i tworzyć dalsze opowiadanie według swojej wyobraźni. W kolejnych latach planowałam więc zostać dziennikarką, redaktorką, korektorem tekstów, ale zwyciężył taniec! Rodzice zapisali mnie do szkoły tańca towarzyskiego i wsiąkłam na dobre! Później obok tańca towarzyskiego zaczęłam trenować zupełnie inne style, takie jak hip hop czy salsę. Na studiach rozpoczęłam dodatkową pracę jako instruktor tańca, ale to wciąż było moje hobby, aż do zakończenia studiów. Powiedziałabym więc, że stało się zupełnie odwrotnie — to polonistka w końcu została tancerką.

— Co wpłynęło na taką decyzję?
— Przeróżne posady związane z moim wykształceniem dawały mi sporą satysfakcję, nie dawały mi jednak takiego szczęścia i poczucia spełnienia jak taniec. Pisząc i czytając, jest się nieco oderwanym od rzeczywistości, skupionym wyłącznie na danej chwili, na konkretnym tekście i zadaniu. W tańcu jest podobnie, tyle że taniec przeżywa się z innymi. Kiedy pracowałam w zawodzie, brakowało mi właśnie tej pozytywnej relacji z ludźmi, tych uskrzydlających emocji towarzyszących byciu na scenie, a czasem też i tych, które sama odbierałam od moich kursantów obserwując ich niesamowity rozwój. Ciężko jest mi usiedzieć w miejscu, gdy wewnętrzna energia w ciele i głowie mówi ci: tańcz!

— Ta energia zaprowadziła cię z Olsztyna aż do programów telewizyjnych, w których występowałaś u boku gwiazd...
— Trafiłam tam dzięki zgłoszeniu się na casting do jednej z najbardziej prestiżowych grup tanecznych w Polsce. Miałam olbrzymią nadzieję na to, że się uda, ale też bardzo się bałam. Casting i próby były w Warszawie, a ja jestem z Olsztyna, gdzie poziom tańca jest niestety niższy w stolicy. Obawiałam się porażki, tego że nie jestem dość dobra, że będą lepsi (bo zawsze są). Dzięki jednak mojemu mężowi, który mnie wspierał i własnemu uporowi udało się — zostałam tancerką grupy TV Project, dzięki czemu mogłam tańczyć u boku grupy Volt prowadzonej przez Agustina Egurrolę. Reszta ruszyła lawinowo. Przeprowadziłam się na stałe do Warszawy, by móc tutaj pracować i trenować mając nadzieję na bardzo szybki rozwój.

— To wymagało poświęceń?
— Nie powiem, żeby było łatwo. Nasze treningi lub próby do pokazów zaczynały się czasem rano, a kończyły późno w nocy, tancerze musieli być bardzo dyspozycyjni, czasem też mimo wielu prób i „minicastingów” wewnętrznych nie każdy dostawał się dalej i wchodził na scenę. To była chyba dla mnie zawsze największa gorycz i ogromny żal. Trenowałam więc dłużej i mocniej przeróżne style tańca, aby być jak najbardziej wszechstronną tancerką, aż w końcu i ja mogłam poczuć tę niesamowitą sceniczną adrenalinę, tańcząc przed setkami widzów przez telewizorami. Wtedy czułam, że to jest moje miejsce. Czułam się jak przysłowiowa ryba w wodzie i mogłabym ze sceny nie schodzić (śmiech). Do dziś pamiętam występy u boku niesamowitej Maryli Rodowicz, Eweliny Lisowskiej, Kayah, Kamila Bednarka czy tancerzy w „Tańcu z Gwiazdami”. To były niezapomniane przeżycia i chwile, które dały mi najwyższe poczucie spełnienia i realizacji.

— Dzisiaj przekonujesz, że tańczyć każdy może, nawet przyszły pan młody, który nigdy w życiu nie zrobił dwóch kroków na parkiecie. To fajne zajęcie?
— Nauka tańca dla dorosłych to moje główne zajęcie. Czy fajne? Fajny może być film, ale praca w zawodzie, który kochasz już nie jest fajna — ona jest kapitalna! (śmiech) Przekonywałam, przekonuję i będę przekonywać, że tańczyć może każdy, bo tak właśnie jest! Panowie unikają tańca jak ognia, bo boją się wyśmiania. Często nie zdają sobie też sprawy, że istnieją pewne podstawowe zasady tańca, które mają za zadanie ułatwić im prowadzenie partnerki, więc działają na swoich własnych „technikach” tańca (śmiech). Moim zadaniem jest ich nieco ukierunkować, ale przede wszystkim pokazać i udowodnić, że każdy z nich może tańczyć prawidłowo i z ogromną przyjemnością, nie depcząc po nogach partnerki czy, jak ja to mówię „nie wyrywając jej rąk z zawiasów”. Panie natomiast uczą się „słuchania” partnera w tańcu oraz swoistej tanecznej czujności. Niektóre z nich muszą też czasem uczyć się, jak NIE prowadzić w tańcu. Moim sukcesem jest moment, gdy po pierwszym spotkaniu panowie bardziej chcą wracać na salę niż panie, bo czują już, o co w tym wszystkim chodzi i chcą to pokazać swoim partnerkom (śmiech). Na moje lekcje zgłaszają się też czasem pary doświadczone w tańcu, z którymi tworzenie choreografii jest już samą w sobie wisienką na torcie. Efekty naszej pracy można oglądać na mojej stronie: www.justynakarska.pl

— Uczysz tylko w Warszawie?
— Nie, mogą się do mnie zgłaszać pary także z Olsztyna.

— Pierwszy taniec to ważny element wesela? Mam wrażenie, że dzisiaj niemal każda para się do niego przygotowuje, a kiedyś zdarzało się to rzadziej...
— Dla mnie jako tancerki i instruktorki pierwszy taniec jest jednym z kluczowych momentów podczas wesela. To prawda, że kiedyś młodzi po prostu „bujali się” na środku parkietu patrząc sobie głęboko w oczy, i obecnie niektóre pary również tak tańczą i nie ma w tym absolutnie nic złego czy nieodpowiedniego! Jestem jednak bardzo dumna ze wszystkich par, które decydują się na choreografię do pierwszego tańca zamiast „bujańca”, bo to oznacza odwagę, zaangażowanie i chęć przeżycia ze sobą naprawdę cudownych, wspólnych chwil na próbach, a później finalnie na własnym weselu, gdzie gości co sekundę zachwycają się obrotem, profesjonalną figurą taneczną czy przede wszystkim podnoszeniem — to zawsze wzbudza największe emocje i wzruszenia!

— Warto jednak pamiętać, że to „nasz” moment, prawda?
— Wszystko powinno mieć pewne zdrowe granice. Są pary, które nie czerpią przyjemności z nauki układów, nie do końca podoba im się idea zapamiętywania kroków, a występ przed wieloma ludźmi budzi w nich przerażenie już na samą myśl – ja takich par nigdy nie namawiam na żadne trudne kroki i nie usiłuję ich przekonać, że pierwszy taniec powinien wyglądać tak czy siak. Uszczęśliwianie ludzi na siłę nie ma kompletnie żadnego sensu, zamiast tego robię z nimi tzw. „wywiad środowiskowy”, chłonę każde ich marzenie i traktuję to jako wytyczne w naszej współpracy. Nie ma złych pierwszych tańców, brzydkich czy nieprofesjonalnych — każdy powinien tak zatańczyć, aby samemu czuć się komfortowo. W tym przypadku trzeba jak najbardziej myśleć o uszczęśliwieniu siebie, a nie innych, bo to jest bardzo wyjątkowa chwila dla pary młodej.

— W czasie tego tańca jest wiele emocji. Przeżywasz je razem ze swoimi kursantami?
— Moje pary często chwalą mi się filmami z ich pierwszego tańca. I muszę szczerze przyznać, że zawsze, dosłownie zawsze, serce wali mi jak młot, kiedy oglądam ich występ, bo czuję się, jakbym tam była i oglądała własne dzieci na parkiecie (śmiech). Z niektórymi parami potrafimy zżyć się tak mocno, że czasem również otrzymuję od nich zaproszenia na wesele, abym mogła na żywo podziwiać owoce naszej pracy, co jest dla mnie zawsze największym prezentem i ogromnym zaszczytem. Wtedy potrafię uronić niejedną łzę.

— Jesteś młodą mężatką. Pamiętasz wasz pierwszy taniec?
— Mój mąż tancerzem nigdy nie był, więc był stremowany przed naszym tańcem, jednak jako wokalista i gitarzysta ma wrodzone poczucie rytmu, co bardzo ułatwiło mi zadanie, kiedy układałam wspólną choreografię. Chyba nigdy nie byłam tak dumna z Jacka, jak właśnie w chwili naszego pierwszego tańca! Prowadził mnie jak zawodowiec, podnosił z lekkością i ani razu się nie pomylił!

— A twoje emocje?
— Mimo że jestem obyta z występowaniem na scenie, to jednak taniec dla najbliższych zawsze wzbudzał we mnie większą tremę niż przed ludźmi, których się nie zna. Na szczęście wszystko poszło po naszej myśli i tę wyjątkową chwilę ze wzruszeniem oboje wspominamy do dziś.

— Są jakieś trendy w pierwszym tańcu? Ludzie przychodzą czasem z zadziwiającymi pomysłami? Czy raczej walc, walc i dla odmiany walc do dźwięków disco polo?
— Zdecydowanie walc wychodzi tu na prowadzenie. Nic w tym dziwnego, ponieważ jest to taniec wywodzący się „z salonów”, tańczony we frakach i pięknych szerokich sukniach, stąd też chyba najpiękniej prezentuje się w wykonaniu pary młodej. Zdarzają się jednak oczywiście wyjątki: pary coraz częściej decydują się na takie style jak salsa, bachata, tango, rumba, a nawet rock’and’roll czy swing do największych hitów Zenka Martyniuka! Miałam też okazję układać choreografię dla jednej z par, która wybrała utwór Pei, czyli zatańczyli do rapu. Każdemu w duszy i sercach gra co innego i ja bardzo cieszę się z takiego obrotu rzeczy. Świat byłby nudny gdyby wszyscy wokół tańczyli wyłącznie walca.

— Uczyłaś kiedyś też pań tańca „na obcasach”...
— I uczę do dziś! Jest to tzw. ladies dance, sexy dance, ladies styling czy high heels dance. Jest to styl tańca skierowany głównie do pań, które chcą nabywać większej pewności siebie, poruszać się z wdziękiem i seksapilem, a także, po prostu, chodzić na obcasach. Nie każda z nas dobrze czuję się na „szpilce”, a jednak są w życiu takie okazje, gdy jest to nieodzowny dodatek naszej garderoby. Uczę więc, jak poprawnie chodzić na obcasach, a także jak w nich tańczyć, by czuć się swobodnie.

— A skoro mówimy o swobodzie, to warto przypomnieć, że ostatnio wzięłaś długi urlop. Wspólnie z mężem odwiedziłaś Stany Zjednoczone. To była podróż marzeń?
— Tak! To było marzenie mojego męża, bo ja nigdy nawet nie śmiałabym śnić o takiej wycieczce! Bardzo tego chciałam, ale na zasadzie „marzenia na później, może kiedyś” itd. Jacek natomiast postanowił wziąć byka za rogi i zabrać mnie w podróż poślubną, której nie zapomnimy do końca życia… Od razu wiedzieliśmy, że musi ona trwać minimum miesiąc, a trwała finalnie prawie 1,5 miesiąca, bo postanowiliśmy zjechać Stany od wschodu do zachodu. Lataliśmy więc lotami międzystanowymi, jeździliśmy wypożyczonym autem, w którym również spaliśmy, nocowaliśmy w przydrożnych amerykańskich motelach niczym z horroru, więc na własnej skórze poczuliśmy to, co zawsze mogliśmy oglądać tylko w telewizji.

— Byliście dobrze przygotowani do tej wyprawy?
— Przed wyjazdem mieliśmy każdy dzień zaplanowany praktycznie co do godziny, stąd udało nam się zobaczyć 99 proc. miejsc z naszej listy marzeń, poznać niesamowitych ludzi ze wszystkich części świata, ale też przeżyć dość niebezpieczne przygody, jak na przykład trzęsienie ziemi w San Francisco czy pożary w Yosemite National Park.

— To musiało zrobić na was wrażenie...
— Takie sytuacje bardzo szybko uczą pokory i sprawiają, że człowiek naprawdę docenia życie i patrzy na nie z innego punktu widzenia. W czasie trzęsienia ziemi byliśmy pod San Francisco i tam było ono mocno odczuwalne, trzęsło się dosłownie wszystko, łóżko, szafa, cały dom, my... Jeśli chodzi o pożary, to widzieliśmy jego skutki: wypalone drzewa, polany i okropny smród. Na szczęście z USA wróciliśmy przede wszystkim z dobrymi emocjami, pięcioma tysiącami zdjęć, trzeba tysiącami filmów i niezliczonymi wspomnieniami na całe życie.

— W czasie tej podróży nie zapomniałaś o tańcu.
— Spędziłam wprost przecudowne taneczne dni i godziny swojego życia w jednej z najbardziej prestiżowych szkół tańca w Los Angeles — PlayGround LA, co dało mi kolejnego dużego kopa do działania po powrocie do Polski. To już jest zupełnie inny świat niż tu, tam ludzie wręcz ociekają pasją, wspierają się nawzajem a taniec to dla nich codzienność, czego im bardzo zazdroszczę bo mają to po prostu we krwi. Nie liczy się wygląd, wiek czy doświadczenie — taniec ich łączy i tak powinno być wszędzie. Poznałam wspaniałych instruktorów od których zaczerpnęłam nowego stylu i gorąco liczę na to, że kiedyś uda mi się tam wrócić na dłużej, by móc stać się jeszcze lepszą tancerką. Te warsztaty to było jedno z moich największych tanecznych marzeń, co do których miałam pewność, że się nigdy nie spełnią. A jednak, nigdy nie mów nigdy!

— Choć trudno w to uwierzyć, gdy się ciebie słucha, nie żyjesz samym tańcem...
— Poza tańcem jest oczywiście moja rodzina, która zawsze wspiera mnie we wszystkim. Bardzo ich kocham i staram się możliwie jak najczęściej poświęcać im swój czas, którego nie zawsze mam na tyle dużo, ile bym chciała. Mąż jest na szczęście wyrozumiały i trzyma za mnie mocno kciuki.

— A za co powinien trzymać kciuki najmocniej? Jakie masz plany na przyszłość?
— Własna szkoła tańca oczywiście! Już od jakiegoś czasu nosiłam się z takim zamiarem i teraz w końcu nadszedł na to czas, by szkolić „u siebie”. Przede wszystkim jednak chciałabym dalej się rozwijać, bo w tańcu zawsze można nauczyć się czegoś nowego, a także występować na scenie dopóki starczy sił. Nie mogę też doczekać poznania nowych, fantastycznych par, z którymi będę mogła współpracować przekazując im swoją taneczną wiedzę!



Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Bogdan #2823575 | 188.147.*.* 24 lis 2019 14:09

    Dzisiaj jest Uroczystość Jezusa Chrystusa, Króla Wszechświata. Robaczki, zamiast szemrać i skakać sobie do gardeł to... pójdźcie do Pana Jezusa na Mszę Święta, proszę.

    odpowiedz na ten komentarz