Lubię pomagać ludziom

2019-09-23 07:00:00(ost. akt: 2019-09-23 08:28:59)

Autor zdjęcia: arch

— Dla mnie polityka to reprezentowanie interesów zwykłych ludzi — mówi Miron Sycz, wicemarszałek województwa warmińsko-mazurskiego. Sam jest z małego miasteczka, gdzie ludzie się znają i o swoich problemach głośno mówią.
— Dzisiejsza polityka jest dosyć agresywna. Czy można być spokojnym człowiekiem i jednocześnie politykiem?
— Ja uważam, że polityka wcale nie musi być agresywna. I ona nawet taka nie jest. Natomiast ludzie polityki stają coraz bardziej agresywni. I to absolutnie mi nie odpowiada. Może też tej polityki jest trochę za dużo w naszym codziennym życiu.

— Od sporu woli pan rozmowę?
— Zdecydowanie tak. Zawsze staram się rozmawiać. Na wszystkie tematy i z każdym. Najbardziej lubię rozmawiać ze zwykłymi ludźmi. A przede wszystkim słuchać, co oni tak naprawdę mają do przekazania. A ich problemy nie są ze świata wielkiej polityki. Mają problemy z dojazdem do pracy, z dostaniem się do lekarza. Boją się o to, czy jutro będą mieli pracę albo czy będą mogli za godziwą cenę sprzedać swoje plony. Troszczą się o przyszłość dzieci czy wnuków. Tym żyją mieszkańcy naszych miast, miasteczek i wsi.

— Jakie pana cechy charakteru uważa za najbardziej przydatne w służbie publicznej?
— Łatwiej mógłbym odpowiedzieć na pytanie, które się nie przydają. U mnie jest to brak parcia na szkło. Ale wracając do tych przydatnych cech. To jest chyba to, o czym w trochę mówiłem przed chwilą. To otwartość na kontakty z ludźmi. Powtarzam od zawsze, że prawdziwy polityk, to nie jest facet pod krawatem, który siedzi zamknięty w swoim gabinecie, a od ludzi odgradza się wielkim biurkiem, wygodnym fotelem i nie ma zamiaru się z niego ruszyć. Ja nie znoszę biurek, choć pod krawatem chodzić muszę. Mi jednak krawat nie przeszkadza w spotykaniu się i rozmawianiu z ludźmi. W urzędzie, na dożynkach czy po prostu na ulicy.

— Czy były jakieś momenty kryzysu, kiedy przychodziło panu do głowy, żeby rozstać się z polityką?
— Bywało. Jestem taki człowiekiem, który w to co robi angażuje się całym sobą. A tego nie da się robić od 8 do 16. Cierpi na tym oczywiście w pierwszej kolejności rodzina. Żona żartuje, że może ze mna porozmawiać tylko przed 7 rano, abo po 22. Martwi mnie też brutalizacja życia publicznego w Polsce. I dlatego czasami sobie myślę, że to nie dla mnie, bo ja lubię ludzi. Ale to przechodzi, bo wierzę, w to co robię. I chcę dokładać tę swoją cegiełkę do budowania naszego wspólnego dobra.

— Rodzina łatwo się przyzwyczaiła, do tego, że zajął się pan sprawami publicznymi?
— I tak i nie. Tak, bo wiedzą, że to moja pasja. Nie – bo uważają, że nie potrafię już oddzielić życia prywatnego od zawodowego. Ale jakoś nauczyliśmy się z tym żyć. Zapewniam jednak, że nie jest to łatwe.

— Pochodzi pan ze wsi. Od lat mieszka pan w Górowie Iławeckim. Nie ma pan wrażenie, że te tereny są marginalizowane?
— Bez względu na to co robiłem, gdzie pracowałem zawsze byłem przywiązany do Pogranicza, terenów których potrzeby nie zawsze są dostrzegane. Walczę z tym, wierzę, że skutecznie, od lat. Ale to jest trochę szerszy problem. Postrzegania problemów naszego regionu z Warszawy i problemów Bartoszyc, Braniewa czy Morąga, ale i Elbląga z Olsztyna. Nie możemy dać się zmarginalizować i z tej perspektywy krajowej i z tej regionalnej.

I jeszcze jedna ważna rzecz. Ci wszyscy, którzy pochodzą czy mieszkają na wsi czy naszych miastach i miasteczkach wiedzą doskonale, że od dużych miast różni nas między innymi to, że tutaj wszyscy się znamy. Jesteśmy sąsiadami. Spotykamy się, ale i kłócimy, jak to sąsiedzi, ale pomagamy sobie, kiedy ktoś z nas jest w potrzebie.

Rozmawiał Stanisław Kryściński