Moje zdjęcia nie wymagają obróbki

2019-03-24 10:53:39(ost. akt: 2019-03-24 10:55:04)
"Ocieplony lód" Henryka Ciruta

"Ocieplony lód" Henryka Ciruta

Autor zdjęcia: Henryk Cirut

Dr Henyk Cirut, z wykształcenia pedagog, specjalista historii wychowania i myśli pedagogicznej, odnalazł się na emeryturze jako artysta fotografik. Ma już kolejny pomysł fotograficzny.
— Dopiero po zakończeniu pracy zawodowej znalazł pan czas na rozwijanie pasji artystycznych.
— Sztuka zawsze była mi bardzo bliska, ponieważ kończyłem słynne Liceum Sztuk Plastycznych w Zamościu, gdzie nauczała wtedy znakomita kadra lwowsko-wileńska. Będąc w klasie maturalnej, wziąłem udział w konkursie dla sztukatorów. Po wygraniu tego konkursu dostałem propozycję pracy w Lubelskim Przedsiębiorstwie Konserwacji Zabytków Oddział w Zamościu i jeszcze przed maturą rozpocząłem pracę – najpierw w ratuszu zamojskim, a później w Pałacu Potockich w Radzyniu Podlaskim.

— A sztukator to jest...
— Ktoś, kto wykonuje bardzo trudne zadanie. Został na przykład zniszczony jakiś detal architektoniczny, który trzeba odtworzyć. I to właśnie między innymi robi sztukator. To bardzo odpowiedzialna, mozolna, wymagająca cierpliwości praca. Kiedy przyjechałem do Radzynia Podlaskiego i zobaczyłem w jakim stanie jest pałac, doznałem szoku. W pomieszczeniach tego przepięknego obiektu urządzono magazyny wapna, cementu, oraz innych materiałów budowlanych - to był prawdziwy dramat.
Pracę w konserwacji musiałem jednak przerwać, ponieważ dostałem powołanie do wojska, konkretnie do Marynarki Wojennej, gdzie służba trwała wówczas trzy lata. Jedynym sposobem uniknięcia służby były studia wyższe.

— W PRL-u chroniły one przed „pójściem w kamasze”.
— Wybrałem wtedy studia pedagogiczne, zdałem egzaminy wstępne, skończyłem studia i po obronie dyplomu rozpocząłem pracę dydaktyczną. Ale oprócz tego wciąż malowałem, rysowałem, wystawiałem, byłem przez 9 lat na pół etatu redaktorem graficznym "Gazety Olsztyńskiej". Sztuka była zawsze blisko mnie. Kiedy zaczęła już zbliżać się emerytura stwierdziłem, że będę chciał zająć się albo malarstwem, albo grafiką. A z drugiej strony „kręciło mnie” łażenie po lasach i polach z aparatem fotograficznym. I wybrałem w końcu fotografię.

— Pory roku na Warmii, wschody i zachody słońca, mgły - to robi każdy. Zapragnąłem więc „sięgnąć pod podszewkę” rzeczywistości. Zaczęło się od „Geoform”, potem były „Dendroformy” oraz „Hydroformy”. Nazwałem to „Tryptyk Warmiński”.
— „Geo” to ziemia, „Dendro” - drewno i „Hydro” - woda - czyli razem: „żywioły natury”...
— O to właśnie chodzi. A przede mną kolejny projekt, realizowany w tym roku. pt. „Malarstwo warmińskiego lasu”. Będzie to I wystawa, I album pod tym samym tytułem.

— Rozumiem, że chodzi o las malowany „ręką Natury”?
— Tak, ale także mający swój wyraz w poezji. Zaprosiłem do współpracy trzech poetów: Kazimierza Brakonieckiego, Wojciecha Kassa i Stanisława Raginiaka z których każdy napisał po sześć wierszy, które znajda się w albumie. Fundator tego albumu, Fundacja Santander, poprosiła o przetłumaczenie tych wierszy także na język hiszpański. Album ukaże się już niedługo. I wtedy zaproszę wszystkich na nową wystawę pt. „Malarstwo warmińskiego lasu”.

— Pan zawsze odkrywa jakieś cuda namalowane ręką natury. Bo i hydro-, i dendro-, i geoformy to były przecież dzieła natury przybliżone miejskiej publiczności dzięki fotografiom Henryka Ciruta.
— No, tak. Była stara żwirownia i już jej nie ma, została zasypana. Pozostały po niej tylko moje zdjęcia. Były „Hydroformy”, przyszła wiosna i lód stopniał. Pozostały już tylko moje zdjęcia. „Dendroformy” to z kolei pnie po wyciętych starych drzewach, których też już nie ma. Pilarze nie wiedzieli przecież, że tworzą sztukę. Ja dopiero potem, chodząc z miotełką wymiatałem trociny i podziwiałem formy, które pojawiły się na uciętych pniach. Wyszły tu naprawdę piękne zdjęcia. A teraz odkryłem pod korą starych, zbutwiałych drzew zupełnie inny świat. Różne treści nakładają się na siebie: robaki oraz bakterie, które tworzą sztukę.

— Jest pan w stanie wydobyć tak niezwykłe „nuty” z fotografowanego obiektu. Na ostatniej wystawie w Planetarium - nowej odsłonie „Hydroform” fotografowany przez pana lód stał się wręcz ciepły i przyjazny, pełen barw.
— Te pierwsze wystawy „Hydroform” rzeczywiście były bardzo chłodne. Niektórzy widzowie mówili wręcz, że kiedy patrzą na te fotografie, to robi im się zimno. Tym razem zaskoczyłem wszystkich, „ocieplając” lód, dzięki znajdywanym pod nim roślinom. Widać tam także metalowe, pordzewiałe elementy zatopionych łodzi oraz innych przedmiotów, które także ocieplają wizerunek lodu na moich fotografiach.

— Kiedy spytamy poetę, dlaczego pisze wiersze, to odpowie: „Przychodzą do mnie, to piszę”. A czy do pana Henryka Ciruta też „przychodzą” różne ujęcia fotograficzne? Po prostu: szast/prast i już Pan wie, że trzeba tu pstryknąć kolejne zdjęcie?
— Kiedy „to ma być to”, to wiem o tym natychmiast. I właśnie, tak, jak Pan to określił: „szast/prast” i zdjęcie jest gotowe. Potem niektóre idą jednak do kosza, ale w moich fotografiach, co zawsze podkreślam, nie ma żadnej obróbki. Mam od razu gotowy kadr i daję go potem do druku. Naciskam spust i zdjęcie jest od razu gotowe.
Przemierzyłem dziesiątki jezior, małych i dużych, żeby odnaleźć te ujęcia, które prezentuję na moich wystawach. Czasem bywało to trochę niebezpieczne, kiedy nagle lód załamał się pod moim ciężarem. Wymaga to naprawdę dużo czasu oraz wiele poświęcenia ze strony fotografa.

— Czy puentą naszej rozmowy będzie: Henryk Cirut nieustannie poszukuje nowych kadrów?
— Zdecydowanie tak. Mam już kolejny pomysł fotograficzny, o którym na razie nie chciałbym mówić, żeby nie zapeszyć. Ale będzie równie interesujący - mam taką nadzieję - jak te, które były przedtem.

Łukasz Czarnecki-Pacyński