Takie porody nie zdarzają się często. Pierwszy w Polsce odbył się w Olsztynie [ROZMOWA]

2019-02-03 17:47:57(ost. akt: 2019-02-03 19:51:01)
Pani Joanna i pan Paweł mają wspólny pogląd na macierzyństwo

Pani Joanna i pan Paweł mają wspólny pogląd na macierzyństwo

Autor zdjęcia: Arch. prywatne

Joanna Ejtmanowicz i jej partner Paweł chcieli, aby ich dzieci przychodziły na świat w harmonii z naturą. Zdecydowali się na poród lotosowy. — To, co się nie udało przy pierwszym dziecku, dopełniło się przy drugim — mówi szczęśliwa mama, która mieszka w Giżycku.
— Kiedy po raz pierwszy usłyszała pani o porodzie lotosowym?
— Przed narodzinami mojego pierwszego dziecka, synka. Zaczęłam szukać informacji. Zamówiłam książkę na ten temat, spotykałam się z ludźmi na Podkarpaciu, którzy przyjmują takie porody w domach.

— Na czym polega poród lotosowy?
— Poród lotosowy polega na nieodcinaniu noworodkowi pępowiny i pozostawieniu jej przy łożysku do momentu, w którym ono uschnie i samo odpadnie.

— Co panią najbardziej przekonało do tego typu porodu?
— Wtedy najważniejsza była kwestia duchowa. Dowiedziałam się, że łożysko to brat bliźniak dziecka. Że tworzy się z tej samej komórki, co dziecko. To mnie zafascynowało. I cała filozofia wokół tego: drzewo życia, zapewnienie dziecku łagodnego przyjścia na świat... I bez ingerencji medycznych. W ten sposób można dziecku pozwolić spokojnie wylądować. Krew pępowinowa odpływa z pępowiny. Jest wtedy lepsza odporność i lepsze zdrowie.

— Były obawy?
— Nie było. Jestem zwolenniczką naturalnego sposobu radzenia sobie z różnymi rzeczami, minimalizowania lub nieużywania w ogóle chemii. Jest mi bliski naturalny sposób życia i leczenia. Strach nas wyklucza.

— Czy spotkała się pani z negatywnymi reakcjami?
— Nie. Mamie wytłumaczyłam, co to jest. A mój partner jest z tej samej bajki co ja (śmiech).

— Jak przygotowywała się pani do tego porodu?
— Z pierwszym razem, przed porodem synka, dowiedzieliśmy się, jak to się dzieje, że po porodzie dziecka rodzi się łożysko. Co trzeba zrobić, żeby łożysko się narodziło w szybszy sposób. Czytaliśmy książkę „Narodziny w nowym świetle”. Byliśmy w kontakcie z położnymi z Podkarpacia, gdzie mieliśmy rodzić. Mieliśmy wiadomości z pierwszej ręki, ale też zagłębialiśmy teorię.

— Jakie korzyści dla dziecka niesie tego rodzaju poród?
— Według mnie, najważniejsze jest łagodne przyjście na świat. Brak ingerencji z zewnątrz. Obserwowałam w szpitalu mojego synka i moją córeczkę. Moje dzieci prawie nie płakały, bo miały zminimalizowaną ingerencję po porodzie. Leo akurat przyszedł na świat przez cesarskie cięcie, bo w końcu nie udało się urodzić w domu. Ale mimo wszystko, był spokojniejszy, bo miał zapewniony „spadochron”. Plus ta pępowinowa krew, która odpływa. Co prawda, można to załatwić inaczej, odcinając pępowinę kilka godzin później. To też się stosuje w szpitalach. Ale my chcieliśmy mieć cały pakiet tych korzyści. Czyli lepszy sen, lepszą odporność.

— Jak się myje dziecko, które cały czas funkcjonuje z pępowiną i łożyskiem?
— Nie myje się.

— O!
— Nie myje się do czasu, do kiedy odpadnie pępowina. To trwa od dwóch do dziecięciu dni. Oczywiście można przemywać dziecko ściereczką nasączoną ciepłą wodą, więc higiena jest zachowana. Jeśli chodzi o samą pępowinę, która jest przytwierdzona do pępka od łożyska, to bardzo szybko wysycha. Jest to bardzo higienicznie. Nie maże się i nic złego przy niej nie dzieje.

— Gdzie się trzyma łożysko i co się z nim robi?
— Niektórzy trzymają je w ceramicznej misce, dopóki nie wyschnie. Jak wyschnie, czyli jak zejdą te wody, to można je przełożyć do lnianego lub bawełnianego woreczka. Kobiety robią specjalne woreczki z miejscem na pępowinę. Żeby zabezpieczyć, żeby nic tam nie drapało. Bo staje się twarda jak kość.
Łożysko najpierw się myje w soli fizjologicznej, a później trzyma się je w soli w misce. My trzymaliśmy w misce z solą i powoli sól wyciągała tę wodę i soki. Łożysko soli się i naciera ziołami.

— Dlaczego? Łożysko ma jakiś zapach?
— Lekko metaliczny, jak surowe mięso. To kawałek ciała przecież. Ale dzięki tym ziołom, w ogóle nie było go czuć.

— A jak ono obumrze, to co się z nim robi? Podobno kobiety na Filipinach je zakopują w ziemi...
— Chcemy je zakopać i posadzić na nim drzewo dla naszej córeczki Mii.

— A teraz co się z nim dzieje? Ono nadal sobie w tej miseczce leży?
— Tak, ono jest już odczepione. Leży sobie na podwórku w misce z solą. Jest mróz, więc jest zabezpieczone. Jak będzie cieplej, to posadzimy sobie na nim drzewo.

— Słucham z zaciekawieniem, bo to nowość...
— Nowością jest to, że to się zadziało u nas, w szpitalu. U nas nie jest to popularne, ale na Filipinach i Bali jest praktykowane od wielu lat. Dużo się dzieje wokół w sprawie porodów lotosowych. Są zloty „lotoskowych” dzieci. I przybywa ich. Na FB jest też taka grupa.

— Pani też będzie z jeździć na takie zjazdy?
— Jak nam czas pozwoli, to może pojedziemy. W wakacje jeździmy na festiwale. Wcześniej z Leo, a teraz pojedziemy już z dwójeczką.

— Czyli żadnych ograniczeń pani nie ma? Że dziecko za małe, że się zmęczy?
— Nie! Z Mią już wychodzę na dwór, odkąd nie ma już przy sobie łożyska.

— Pani partner jest bardzo zaangażowany. Opisał poród lotosowy w mediach społecznościowych.
— Tak, Paweł od początku miał zaufanie do mojego ciała i do mojej kobiecej mądrości. Jak mu zaproponowałam poród lotosowy, był na „tak”. Również był za porodem domowym.
Był razem ze mną. Jesteśmy bardzo podobni, jeśli chodzi o stosunek do natury, do stosowania profilaktyki zamiast leczenia. Poród Mii skończył się w szpitalu, ale był naturalny. W szpitalu, w którym urodziłam córkę, spotkaliśmy się z otwartością i szacunkiem do naszej decyzji. To było dla mnie najważniejsze. Paweł po tym napisał tekst na Facebooku... Nie spotkałam się z opisem mężczyzny, który był przy porodzie domowym. To jest wspaniałe, że się odważył i że się chciał tym podzielić... Wspierałam go i zachęcałam, żeby udostępnił ten opis.

— Ile tygodni ma Mia?
— Dwa i pół tygodnia.

— Jest pani minimalistką albo reprezentuje nurt zero waste?
— (śmiech) Nie mam określenia na siebie. Porody naturalne są jak najbardziej naturalne dla kobiety. Mieszkamy w Giżycku, w centrum miasta. Chcieliśmy żyć z dziećmi i z innymi w jakiejś wspólnocie. Nie jem mięsa, mogłabym się nazwać wegetarianką. Nie umiem się określić.

— Pieluchy jednorazowe wchodzą w grę?
—Jak najbardziej! Tym bardziej, że dużo podróżowaliśmy. Ekologiczne, niestety, uczulały. Wielorazowe nie wchodziły w grę ze względu na podróże. Teraz zastanawiam się nad bezpieluchowym nurtem.

— Bardzo ciekawe, ale ryzykowne!
— (śmiech) Szczególnie, jak się lubi ładne rzeczy! Ale po jakimś czasie dziecko przestaje potrzebować w ogóle pieluch. Po pewnym czasie, obserwując jego mimikę, wie się, kiedy chce kupę lub siku. Muszę to zgłębić.

— A co pani zawodowo porabia?
— Z wykształcenia jestem psychologiem. Przed trzy lata jeździłam z moim muzycznych projektem „Adeshken Droga Połączenia” i uczyłam się różnych rzeczy. W Giżycku założyłam swoje miejsce „Pod smoczym skrzydłem”. Tam organizuję kręgi dla kobiet, indywidualne, masaże dźwiękoterapeutyczne lub arteterapeutyczne, warsztaty z mandalą, warsztaty rozwojowe.

Aleksandra Tchórzewska