Już nigdy więcej nie pójdę do kina

2014-06-22 13:50:00(ost. akt: 2014-07-02 09:58:44)
— Kiedy po raz ostatni byłem w kinie? — zastanawia się Zbigniew Milczarek, rodem z olsztyńskiego Zatorza. — W 1997 roku, kiedy wyświetliłem swój ostatni film! Powiedziałem sobie wtedy: Nigdy więcej kina! Zostanę sam ze wspomnieniami i starymi zdjęciami.
Zaczęło się, jak we włoskim filmie fabularnym „Cinema Paradise”, gdzie mały chłopak imieniem Toto pod wpływem starego kinooperatora Alfredo ulega magii kina. W 1948 roku Zbigniew Milczarek, uczeń Szkoły Podstawowej nr 1 na Zatorzu ogląda w kinie Garnizonowym (późniejszy Grunwald) duńską komedię „Pat i Patachon”, parodię „Flipa i Flapa”, a potem amerykański czarno-biały western „Winchester 73”. Zafascynuje go obraz, jaki powstaje na ekranie, zastanawia się, skąd się bierze. Z kabiny kinooperatora wydostaje się mglista, migotliwa smuga światła.
— Dałem się, jak ćma chwycić na tę przynętę! — wspomina.

Było sobie kino Odrodzenie
Z czasem w domu kupiono mu rzutnik Bajka, na którym mógł wyświetlać przezrocza. Nie zaniedbywał zarazem kina, chodził na wszystkie filmy, jakie były dozwolone dla dzieci. Aż kiedyś udało mu się dostać do kabiny kinooperatora. Zobaczył projektor filmowy, stos celuloidowych klisz i pochylonego nad nimi człowieka.

— To był mój pierwszy nauczyciel od filmu — opowiada. — Szkoda, że nie zapamiętałem jego nazwiska. Potem było ich jeszcze kilku.

W Olsztynie istniało wtedy wiele kin. Nieistniejące już Odrodzenie, uważane za najpiękniejsze, z okazałymi balkonami, Polonia z przepięknym żyrandolem, czy też Dworcowe (wcześniej wyświetlano filmy w poczekalni dworca kolejowego), gdzie układ foteli na widowni stwarzał wrażenie kołyski. Do Dworcowego, gdzie seanse zaczynały się najwcześniej, chodzili wagarowicze z całego miasta.

— Potrafili wytrwać przez kilka seansów pod rząd, aby tylko przeczekać do ostatniej lekcji, dopóki nie zlokalizowała ich bileterka lub szkolna trójka klasowa — śmieje się pan Zbyszek.

Istniały też w Olsztynie inne kina, jak Awangarda, TPPR czy Student w Kortowie, NOT i letnie, w tym na Zatorzu. Ci, których nie było stać na bilety (w zamkniętych i letnich kinach kosztowały od 1,50 zł do 12 zł), wchodzili do letniego przez dziurę w siatce.

— Wyświetlano głównie filmy polskie, jak „Zakazane piosenki”, do dzisiaj mój ulubiony film i radzieckie, na przykład komedię „Świat się śmieje”, a także amerykańskie westerny czy francuskie romanse — wspomina pan Zbyszek. — My, nastoletni widzowie, wcielaliśmy się w myślach w postać szlachetnego szeryfa, którego grał John Wayne, a starsi kochali się w Brigitte Bardot z filmu Vadima o prowokacyjnej nastolatce „Bóg stworzył kobietę”. Nie mówiąc o tym, że wtedy zapanowała istna moda na uczesanie w stylu Bardotki wśród dziewcząt czy też lusterka z jej zdjęciem.

Filmy woziłem na plecach
Z czasem Zbigniew Milczarek zaczął myśleć na serio o zawodzie kinooperatora. Najpierw uzyskał uprawnienia III kategorii, co pozwoliło mu wyświetlać filmy pod nadzorem starszego stażem, potem kategorii II i I. Aż wreszcie przyszedł taki dzień, że mógł wyświetlać filmy samodzielnie. Pracował z początku w „Filmosie”, a potem związał się z Wojewódzkim Domem Kultury w Olsztynie, gdzie też było kino. Był kinooperatorem a zarazem kierowcą.

— Filmy sprowadzało się z różnych źródeł, na przykład z Filmoteki Narodowej w Warszawie czy też z łódzkiej Filmówki, a także z ambasad — opowiada. — Ale nie zawsze dawano mi samochód, musiałem więc jechać pociągiem. Pakunki z filmem były ciężkie. Taki dramat historyczny „Cromwell” Hena Hughesa. Długość filmu 9 kilometrów, waga 12 pudeł taśm 56 kilogramów!

Wyświetlał filmy z różnych projektorów, na przykład na prostym w użytkowaniu Elewem, który był na wyposażeniu szkół, czy też innym z serii AP, produkcji Łódzkich Zakładów Kinotechnicznych.

— Pamiętam taki AP-5, służący do wyświetlania filmów na taśmie 35 mm, gdzie pierwotnie źródłem światła projektora była latarnia oparta o węglową lampę łukową (czasem dochodziło do samozapalenie się kliszy), a potem latarnia ksenonowa, co stwarzało lepszą jakość obrazu i było bardziej bezpieczne w użytkowaniu — opowiada Zbigniew Milczarek.
Kinooperator musiał również zdobyć kwalifikacje konserwatora taśmy filmowej, bo taśmy często się rwały.

Dwieście razy film o zamachu
Od czasu do czasu pan Zbyszek wyświetlał filmy w terenie. Jeździł do Gierłoży, gdzie w dawnej kwaterze Hitlera było sezonowe kino i wyświetlał tam film pt. „Sprawa Heusingera” o zamachu.

— W sezonie letnim seanse w Gierłoży odbywały się od 8 do 20, bez przerwy! — opowiada pan Zbyszek. Wyświetliłem go chyba z 200 razy, na zmianę z kolegą, padając niemal na nos! Podobnie jak film o bitwie pod Grunwaldem, projekcja w muzeum bitwy w Stębarku.

W tamtych czasach, jak wspomina, kino było niesłychanie modne, niektórzy kinomani przychodzili nawet do kina w garniturach, a bilety sprzedawano również w przedsprzedaży. Tak było, kiedy na ekrany olsztyńskich kin wszedł pierwszy polski fabularny film w kolorze, „Krzyżacy” w reżyserii Aleksandra Forda czy też „Spartakus”, amerykański film z 1960 r. Stanleya Kubricka. W Olsztynie odbywały się też imprezy związane z filmem, jak festiwale filmu polskiego czy radzieckiego w TPPR.

— Wyświetlałem także bajki dla dzieci w Komitecie Wojewódzkim PZPR, z okazji choinek noworocznych dla dzieci paryjniaków, gdzie przy okazji można było kupić w bufecie tańszą i lepszej jakości kiełbasę niż w sklepach w Olsztynie — wspomina były kinooperator. — A także w holu filmy propagandowe i instruktażowe dla słuchaczy Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu-Lenininizmu.

Filmy z ambasady i cenzura
W 1975 r., z inicjatywy Amatorskiego Klubu Filmowego „Grunwald” w WDK powstał Dyskusyjny Klub Filmowy „ZA”. Wyświetlano tu, za pośrednictwem AKF-u nie tylko filmy, ale organizowano też spotkania z aktorami i twórcami.
— Po niektóre filmy, niedostępne w kinach publicznych ze względu na cenzurę, jeździłem do ambasad do Warszawy — wspomina pan Zbyszek. — W DKF-ie wyświetlałem „Blaszany bębenek” Volkera Schlondörffa według powieści Güntera Grassa, dramat wojenny. Z polskich „Wielki bieg” o uczestnikach biegu pokoju, gdzie kierownikiem zawodów jest ZSMP-owski działacz, dla którego impreza to jeden stopień wyżej do kariery politycznej.

Innym z obrazów, jakie pamięta z DKF-u , to „Matka Królów”, dramat polityczny w reżyserii Janusza Zaorskiego. Pamięta też jakiś film węgierski o tamtejszej rzeczywistości politycznej, bardzo śmiały.

Kiedy odbywały się seanse, sala była pełna, a wśród widzów pojawiali się ubecy i towarzysze z Komitetu Wojewódzkiego i Miejskiego PZPR. Nie wszystkim podobała się treść wyświetlanych filmów. Kiedyś Zbyszkowi Milczarkowi esbecki opiekun WDK zmył głowę za przywiezienie takiego filmu.
— Ja jestem tylko kierowcą i kinooperatorem! — odparł. — Mam na sobą tych, którzy mi każą, więc niech pan idzie do nich!
Część filmów dopuszczano do DKF-u, wcześniej ostro cenzurując.
— Raz przychodzi po projekcji widz i mówi: panie kinooperator, oglądałem ten film w Warszawie i był cały, a tu brakuje mi kilku scen!

Mówi, że przy okazji poznał wielu polskich aktorów, a Wojciecha Malajkata np. u progu jego wczesnej kariery, kiedy wygrał konkurs recytatorski w Kętrzynie, a on wyświetlał tam film.
Ostatni swój film wyświetlił w 1997 roku, w Morągu, a potem przeszedł do pracy w teatrze lalek. Dziś jest na emeryturze.


Filmy śnią mi się po nocach

— Od tamtej pory nie byłem w kinie! — wzdycha. — Nie ciągnie mnie, bo przecież tyle lat spędziłem w kabinie kinooperatora, a niektóre filmy śnią mi się po nocach. A poza tym, ta współczesna technika filmowa, jak filmy realizowane komputerowo, w CD, to nie dla mnie! Jestem człowiekiem starej daty. W telewizji mają pokazać „Zakazane piosenki”, na pewno to obejrzę!