Miłość przychodzi znienacka

2020-12-05 18:17:56(ost. akt: 2020-12-05 18:22:20)

Autor zdjęcia: Pixabay

Stracił brata w wypadku... Pomagając jego żonie i dzieciom pokochał ich. Ożenił się z bratową i wychował czwórkę maluchów na dobrych ludzi. Nauczył szacunku do innych ludzi i miłości. — Każdego dnia dziękuję Bogu za to, że obdarował mnie taką rodziną — mówi.
Niedawno został dziadkiem. Wnuk jest jego oczkiem w głowie. Rodzina w jego życiu odgrywa ważną rolę... Dobrze wie, że bez niej byłby nikim, pewnie już by nie żył. Dlaczego? Bo wcześniej jedynym jego celem był... alkohol. Uważał go za najlepszego przyjaciela. Jedna tragiczna chwila przewartościowała jego życie...

Pan Krzysztof ma 64 lata i od dwóch lat jest emerytem. Przez ponad 30 lat pracował w zakładzie przetwórstwa drzewnego.
Był najmłodszy z trójki rodzeństwa: miał starszego o trzy lata brata i o rok starszą siostrę. Rodzeństwo założyło rodziny i wyprowadziło się z domu. Mężczyzna mieszkał z rodzicami. Coraz częściej zaglądał do kieliszka. Zdarzało się, że prosto z pracy szedł pod sklep i pił z kolegami.
— Jakoś szczęścia w miłości nie miałem. Dziewczyny szukały bogatych chłopaków z miasta, a ja co miałem do zaoferowania? Starą chałupę, w której mieszkałem z rodzicami i siebie - niezbyt urodziwego ani inteligentnego chłopa - zwierza się. — Wszystkie smutki topiłem w alkoholu, podobnie jak moi rówieśnicy i inni nieszczęśliwcy ze wsi. Matka się wykłócała ze mną o to picie, ale co miała zrobić, dorosły byłem i głupi. Teraz człowiek inaczej na życie patrzy.

Miał 34 lata kiedy doszło do tragedii. Jego brat, który mieszkał w tej samej wsi miał wypadek samochodowy i zginął na miejscu. Kiedy pan Krzysztof usłyszał o nieszczęściu, natychmiast pobiegł na miejsce zdarzenia. Niestety, na ratunek dla brata nie było szans. Na miejsce przybiegła też żona brata.
— Kiedy ją zobaczyłem, od razu wytrzeźwiałem. Jasia była w zaawansowanej ciąży. To miało być ich czwarte dziecko — opowiada. — Musiałem się nią zająć... Zabrałem do domu rodziców. Im też musiałem przekazać tą straszną wiadomość. To był trudny czas ale musiałem się trzymać, bo Jasia szalała z rozpaczy, dzieci były przerażone, bo były małe i nie wiedziały, co się tak naprawdę stało. Po pogrzebie codziennie pojawiałem się u nich domu, robiłem zakupy, zabierałem maluchy na spacery, bawiłem się z nimi, przygotowywałem opał na zimę, paliłem w piecu. To ja odebrałem bratową ze szpitala po urodzeniu dziecka... Przyszło na świat trzy miesiące po śmierci swojego taty.

Pan Krzysztof pracował, pomagał rodzicom w gospodarstwie i bratowej w codziennych obowiązkach, również przy dzieciach. Nie miał już czasu na spotkania z kolegami, na stanie z piwem pod sklepem. Nie tęsknił już za takim życiem. Dość szybko zrozumiał, że pokochał te dzieci jak własne. Uczył je chodzić, mówić, odrabiał z nimi lekcje i opatrywał rozbite kolana. Nauczył rozróżniać dobro od zła i wpoił im, że szanować należy każdego człowieka i każdemu trzeba dać drugą szansę.
— Kiedy Jasia z dziećmi pojechała do siostry na kilka dni wakacji, poczułem pustkę i smutek — wspomina. — To wtedy dotarło do mnie, że bardzo kocham nie tylko dzieci, ale i ich matkę. Przestraszyłem się tego uczucia, ale postanowiłem, że jak Jasia wróci, to z nią porozmawiam i wyznam jej co do niej czuję. Pamiętam, że tego dnia, kiedy mieli wrócić do domu, trzęsły mi się ręce i nic mi w robocie nie szło. Maluchy opowiadały mi o wszystkim co widziały, gdzie były i co robiły. Jednak ja tylko czekałem, żeby poszły spać. Wtedy wyznałem bratowej, co do niej czuję.

Minęły cztery lata zanim nasz bohater zdecydował się wyznać uczucia bratowej. Okazało się, że i ona żywi do niego podobne. Najbardziej obawiali się tego, co powiedzą dzieci, rodzina, a także ludzie ze wsi. Wiedzieli, że łatwo nie będzie.
— Dzieci się ucieszyły, że z nimi zamieszkam. Były małe jak zmarł Tadeusz i tak naprawdę, to ja byłem przy nich cały czas — mówi. — Rodzice i rodzina długo uważali, że to nienormalne, żebym związał się z żoną brata, mimo, że on nie żył od kilku lat. Pomagać mogłem, ale stać się mężem i ojcem, to już nie. Ludzie we wsi wzięli nas na języki... Długo dokuczali nam i dzieciom, ale przetrwaliśmy i to. Wzięliśmy ślub cywilny i jesteśmy już małżeństwem prawie 25 lat.

Nie mają wspólnych dzieci, ale to czwórka dzieci "po bracie" jest jego szczęściem. Dwa lata temu pan Krzysztof błogosławił swojej najstarszej córce na ślubie. Był to dla niego bardzo wzruszający moment.
— Za te dzieci oddałbym własne życie — zapewnia. — Nie wyobrażam sobie bez nich życia, są dla mnie wszystkim. Dzięki nim stałem się dobrym człowiekiem, zrozumiałem co znaczy kochać i być kochanym. Gdyby nie one, pewnie zapiłbym się już dawno temu. kiedy patrzyłem jak moja córka składa w kościele przysięgę to złapałem Jasię za rękę i powiedziałem, że też chcę przed Bogiem przysiąc jej miłość, wierność i że jej nie opuszczę aż do śmierci. Jeśli wszystko będzie dobrze to na Święta Wielkanocne weźmiemy ślub kościelny.

Niedawno pan Krzysztof został dziadkiem, dumnym dziadkiem. Kupił nawet sobie lepszy telefon by móc oglądać zdjęcia wnuczka i rozmawiać przez komunikator z córką.
— Cieszę się, że w święta zasiądziemy wszyscy do wigilijnej kolacji. Uwielbiam patrzeć na swoją rodzinę — mówi. — Często myślę o swoim bracie, mam nadzieję, że godnie go zastępuję. Jestem przekonany, że ktoś na górze zapisał nam taki los... Miłość nie zawsze przychodzi na randce czy na przypadkowym spotkaniu. Czasem czeka w smutku i cierpieniu...

Joanna Karzyńska

2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B