Abelard Giza: Lubimy sobie poprzeklinać, powściekać się, podrwić [WYWIAD]

2018-01-01 12:00:00(ost. akt: 2018-01-03 12:55:10)
Piotr Splin i Abelard Giza w towarzystwie organizatora, Kamila Jankiewicza na tle reszelskiego zamku.

Piotr Splin i Abelard Giza w towarzystwie organizatora, Kamila Jankiewicza na tle reszelskiego zamku.

Autor zdjęcia: archiwum Stand-Up Rycerz

Abelard Giza gościł niedawno w Reszlu, gdzie jednego wieczora dwa razy stawał przed tamtejszą publicznością. Spotkaliśmy się za kulisami, by porozmawiać o jego najnowszym programie, Warmii i Mazurach, kabarecie Limo i... świętach.
Często występujesz dwa razy jednego dnia w tym samym miejscu?
— Prawie w ogóle. Kiedyś się zdarzało, jak grałem jeszcze z kabaretem Limo. Ale tam przedstawialiśmy zamknięte scenki, które nie wymagały takiego bezpośredniego kontaktu z widownią (poza improwizacjami oczywiście) i zupełnie inaczej rozkładała się energia. W stand-upie jest trochę trudniej. Jestem sam i mówię bezpośrednio do publiczności. Dziś zgodziłem się właściwie dlatego, że dostałem informację o sporym zapotrzebowaniu na bilety. Trochę mnie to zdziwiło, bo Reszel jest malutkim miasteczkiem, ale bardzo się cieszę. Sam jestem ciekawy jak to wyjdzie.

A jak podoba ci się na Warmii i Mazurach?
— Znam tę okolicę, ponieważ od maleńkości jeździłem z Gdańska do Suwałk, do wujków. Przejeżdżałem przez Warmię i Mazury. Kojarzę Kętrzyn, Świętą Lipkę, Giżycko. Teraz dawno tam nie byłem z uwagi na ilość obowiązków zawodowych, ale to bardzo malownicze tereny. Jest czas, żeby się przyjrzeć bo przez te zakręty i zawijasy na drogach nie da się rozwinąć zbyt dużej prędkości (śmiech).

Od 2009 roku na dobre wszedłeś w stand-up. Ciężko było ci przejść z kabaretu, gdzie ta odpowiedzialność była jednak zbiorowa do formy, gdzie wychodzi na scenę tylko Abelard Giza?
— Ja sobie to zazębiłem. Kiedy zacząłem robić stand-up przez pięć lat jeździłem jeszcze z Limem. Wtedy stand-up był jeszcze mało popularny, uczyliśmy się go my – komicy ale też widownia. Ludzie nie wiedzieli z czym to się je i często musieliśmy tłumaczyć, że to nie jest kabaret, że możemy być bardziej ostrzy i poruszać więcej tak zwanych tematów „tabu”. Nie musiałem też mieć stroju jakiejś postaci, którą stawałem się, grając w kabarecie. Ta postać w skeczu mnie broniła, dres Leszka był dla mnie – Abelarda – pewnego rodzaju pancerzem. Kiedy pierwszy raz wszedłem na przed widownię jako ja i zagrałem stand-up (w nieistniejącym już warszawskim klubie „Powiększenie”) to przekonałem się, że mimo dziesięciu lat doświadczenia, bez kostiumu i kolegi na scenie trochę się gubię. Nie miałem pojęcia jak to jest być Abelardem, a nie jedną z postaci. Nie wiedziałem jaka jest tak naprawdę granica pomiędzy mną a widownią.
Dzięki temu doświadczeniu czy też angażowaniu wspomnianej improwizacji, ostatnie programy Lima były bardzo „nasze”. Prywatność i osobowości, którymi byliśmy przeplatały się z całą chmarą postaci. To było bardzo ciekawe i fajne przeżycie. Mam wrażenie, że i dla nas i dla naszych widzów.

Chyba z tym wzrostem popularności pojawiały się problemy, np. to, że Giza powiedział coś o papieżu…
— Ale to media się przyczepiły. Tak naprawdę poszło o to, że tamte słowa powiedział ktoś, do kogo można się przyczepić i to popłynie. Gdyby te słowa powiedział to jakiś Stefan Zieliński, komik spod Wrocławia w klubie w Łomży nikt by pewnie tego nawet nie zauważył. A że tamtego dnia nie umarł nikt ważny i nie było żadnej innej istotnej informacji wzięli na tapetę mnie. Media muszą z czegoś żyć.

Ale to wpłynęło to jakoś na ciebie? Nie stałeś się bardziej ostrożny?
— Wiesz co, stand-up mi się kojarzy właśnie z czymś co pozwala nam wbijać te szpilki. Spotykamy się raczej w małych klubach, knajpach, zazwyczaj miejscach mniej formalnych. To jest fajne, że możemy gadać tam o wszystkim, tak jak ludzie poruszają te tematy np. przy piwie. O polityce, o sobie, seksie – w zasadzie o wszystkim. Tak naprawdę jesteśmy ludźmi. Lubimy sobie poprzeklinać, powściekać się, podrwić. Najważniejsze są te emocje i ich autentyzm. W tamtej sytuacji, o której wspomniałeś tak naprawdę wiedziałem, że nie powiedziałem niczego złego. Nic do czego można by się przyczepić. To dodało mi tylko tzw. fejmu.
Ludzie wiedzieli jak było. Zresztą, jeśli nie w stand-upie możemy takie tematy poruszać, to gdzie?

A o ile jest w twoim solowym programie improwizacji więcej niż było w programie kabaretu?
— Zależy od komika. Niektórzy opierają swój program na improwizacji. Angielski komik Ross Noble improwizuje cały program, wymyśla go na bieżąco przed publicznością. Ma swoje patenty, ale generalnie potrafi dwie godziny wymyślać wszystko na oczach ludzi. Ja mam z kolei tak, że staram się przygotować cały program. Jasne, że jak się coś dzieje na sali, tu i teraz, to reaguję, ale jeżeli nic mi nie przeszkadza, nie inspiruje, nie wpada akurat do głowy to opowiadam swój materiał.
W kabarecie Limo mieliśmy taki moment, że w programie były dwie, trzy scenki improwizowane. Stwarzaliśmy skecz na podstawie sugestii ludzi, więc można powiedzieć, że wtedy więcej improwizowałem z kabaretem niż teraz w stand-upie. Ale to też jest tak, że jak program dobrze wchodzi, widownia żywo reaguje to nagle uruchamiają się dodatkowe emocje. Zawsze wtedy coś można dokręcić. U mnie na początku właściwie powstają zręby tego, co będzie się działo tak naprawdę za jakieś pół roku. Cały czas nanoszę do aktualnego programu elementy, które go uśmieszniają.

W programie Proteus Vulgaris był taki moment, że przychodzi chwila wybuczenia kogoś z publiczności i był edukacyjny zwrot, że jednak nie można tak robić. To zawsze ci się udawało?
— Tak. Wymyśliłem to kiedyś, jak jeszcze jeździliśmy z kabaretem. W Bydgoszczy wyszedłem do ludzi i zobaczyłem gościa. Spontanicznie zażartowałem i powiedziałem do reszty, żeby go wybuczeli, bo przecież on nie ma koszuli, a przyszedł oglądać „sztukę”. I oni to zrobili. Potem się wystraszyłem i mówię do nich „ej, nie róbcie tego, to jest złe”. Usłyszałem, że „jak to złe? przecież nam kazałeś”. Wpadłem na pomysł, że mogę to przenieść do stand-upu. Grałem ten program półtora roku i na każdym występie ludzie to robili. Czasami ktoś próbował zwracać mi uwagę, że przecież ja też mam bluzkę czy t-shirt, ale to były pojedyncze, wątłe głosy. Nawet jak ktoś potem mówił „a ja milczałem”, to przywalałem mu że „w takim razie jesteś jeszcze gorszy. Nie zwróciłeś mi uwagi. To dzięki takim jak ty Hitler doszedł do władzy”. Czasami ludzie mówili mi potem, że dziwiło ich polecenie buczenia, że przez tę chwilę tracili do mnie sympatię, ale mimo to w to szli. To zaufanie do ludzi stron z pierwszych stron gazet może być jednak zgubne (śmiech).

Kiedyś były subkultury, które zatarły się chyba w naszym życiu. Czy to nie jest tak, że stand-up wypełnia tę lukę pomiędzy rozrywką a muzyką? To taki trochę anarchizm słowny. Tu można powiedzieć właściwie wszystko, co nie mieści się w żadnych normach.
— Wydaje mi się, że tak. Ten nowy program (Numer 3) nie jest polityczny czy antyreligijny. Mówię o małych, ale bliskich mi rzeczach. Widzę jak ludzie reagują kiedy mówię rzecz niewygodną. Patrzą czasami na mnie tak, jakby chcieli powiedzieć, że tak nie wypada. A ja mówię tak jak ja to widzę, jak mówią o tym ludzie wokół mnie. To jest w ogóle fajne, że w tym klubowym klimacie możemy więcej. Nie zawsze musimy, nie zawsze chcemy, ale mam wrażenie, że stand-up, przez ten brak formalności, jest opcją, która do ludzi dociera. To trochę jak hip-hop, z którym akurat mi się kojarzy. Ludzie lubią ten autentyzm i szczerość. Nie bez kozery dzisiaj w Reszlu są wyprzedane dwa występy, a jutro gramy niedaleko w Bartoszycach i też będzie pełna sala. To się zdarza coraz częściej w stand-upie, bo ludzie chyba chcą przyjść posłuchać zwykłych „ziutków” mówiących o rzeczach, o których nie usłyszysz w telewizji.

A to nie jest tak, że przez to ta scena jest postrzegana jako niszowa?
— Wiesz co, mój ukochany raper Bisz mówił, że „ci co łapią - łapią w lot, ci co nie - łapią bluzgi”. Tu też jest tak, że słuchasz nas i mówisz sobie „ale on przeklina”, po chwili jednak wsłuchujesz się i czujesz, że coś jest jeszcze między wierszami. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale też nie zawsze muszą być przekleństwa. Stand-up jest różny, jak różni są komicy. Ja osobiście wolę ostre słowa niż gadanie „trzy po trzy”.

Takie przerysowywanie, naginanie rzeczywistości czemuś jednak służy. Chyba łatwiej trafia to do odbiorcy.
— Oczywiście, ale nie chcę żebyśmy się snobowali, że tylko my w podziemnych klubach robimy ważne rzeczy, a w ogóle to walić mainstream bo jest pusty i głupi. Nie ma co generalizować. Jest tyle rozrywki na różnym poziomie, że można iść do małego klubu posłuchać jazzu a zaraz potem pójść na koncert Stinga i zobaczyć fantastyczny show. Każdego dnia mamy inne potrzeby. Jedni trafiają do krytyków i widzów, jak np. Rolling Stonesi, inni trafiają tylko do widzów, jak disco, ale jeżeli jesteś autentyczny to rób co uważasz za stosowne. Mów o tym, co cię boli, reaguj. Nie bój się powiedzieć to co czujesz. Ten autentyzm może porwać ludzi i to trzeba oddać stand-upowi, że - wydaje mi się - on ma szansę być autentyczny. Po to ludzie przychodzą na nasze występy, bo wiedzą, że nie boimy się, nie owijamy w bawełnę – gadamy m.in. o bąkach, bo to nas bawi. Amerykański komik Louis C.K. powiedział kiedyś, że „nie trzeba być mądrym, żeby się z tego śmiać, ale trzeba być głupim, by się z tego nie śmiać”. To nawet nie chodzi o to, że to cię musi bawić, ale nie spinaj się, że bawi innych. Wyluzuj.
Stand-up jest miejscem dla wszystkich, pod warunkiem, że nie ma żadnej ściemy. A wydaje mi się, że na przykład taki mainstream pewne rzeczy zaciemnia. Nie wyobrażam sobie, żeby komik bał się powiedzieć, że np. jest gejem. To jest w ogóle dobry materiał na program (śmiech). Niektórzy aktorzy czy piosenkarze żyją w kłamstwie i wymyślają jakieś bzdury, żeby nie stracić nastoletnich fanek i przychodów, które one generują.To jest słabe.

Wyczytałem twoją odpowiedź na czyjś komentarz, że niebawem wrzucisz jeszcze mniej śmieszny serial...
— Widzę, że nieźle się zagłębiłeś (śmiech). Napisałem scenariusz, bardzo inspirowany serialem „Louie” Louis'a C.K. – ten sam schemat, podobny klimat ale zawartość wynika z moich własnych przeżyć i wyobrażeń. Zrobiliśmy to za bardzo małe pieniądze ale z wielką zajawką. Gram tam siebie i chociaż nie jestem dobrym aktorem, to w Abelarda Gizę mogłem się wcielić tylko ja. Moja osoba i środowisko, w którym żyję są tam pokazane w krzywym zwierciadle. To nie będzie żart w stylu krótkich filmików kabaretu Limo. Raczej komediodramat.

A jest jakaś szansa na wskrzeszenie kabaretu Limo?
— Nie wiem. Na razie na pewno nie, ale jak powiem, że nigdy, a za 30 lat wskrzesimy, to będziesz mi to wypominał (śmiech). Powiem szczerze, że na razie o tym nie myślałem. Z chłopakami widujemy się dość często. Z Wojtkiem (Tremiszewskim - dop. red.) i Szymonem (Jachimikiem) widziałem się dwa dni temu, bo graliśmy Dzikie Węże. To taka grupa impro, w której biorę udział z Szymonem, Kacprem Rucińskim, Karoliną Rucińską i Kubą Śliwińskim. Teraz Wojtek pojawił się wyjątkowo jako gość.

To jeszcze takie pytanie – obchodzisz święta?
— Tak, w Iraku obchodzi się święta (śmiech). I co z tymi świętami?

Masz jakiś wymarzony prezent, który chciałbyś dostać, ale Mikołaj był na tyle okrutny, że nigdy ci go nie przyniósł?
— Nie, moim wymarzonym prezentem jest trochę więcej godzin w dobie, ale tego akurat nie da się zrobić. Cieszę się, że święta spędziłem w domu, z żoną i córkami. Spotkaliśmy się też z resztą rodziny, a już 28 grudnia znowu wyszedłem na scenę w Wejherowie, więc to były krótkie, ale wypoczynkowe święta.

Marek Szymański





Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Ojeju #2407880 | 89.228.*.* 1 sty 2018 17:57

    Jacy niesamowici ludzie, toć to nad ludzie, toć to siok

    odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5