Jeżdżą tam, gdzie o drogach nikt nie słyszał

2017-03-26 14:53:40(ost. akt: 2017-03-26 15:07:38)
Podczas startów offroadowcy muszą dokumentować dotarcie do określonych punktów kontrolnych.

Podczas startów offroadowcy muszą dokumentować dotarcie do określonych punktów kontrolnych.

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

– To nasza odskocznia od rzeczywistości. Kompletnie inny świat. Trzeba tego zasmakować samemu. A wtedy... wtedy człowiek tonie w tym bez reszty – mówi Marek Masło, jeden z najbardziej doświadczonych zawodników offroadowych w naszym regionie. Z utalentowanym kierowcą rozmawiamy m.in. o walce z bezdrożami oraz o tym... ile "palą" ukochane przez nich czterokołowe potwory.
– Jak przeciętnemu człowiekowi wytłumaczyć to co robicie?
– Offroad, w dość wolnym tłumaczeniu tego słowa, to swego rodzaju ekstremalna odmiana jazdy. Największa trudność, niosąca jednocześnie najwięcej emocji, polega na pokonywaniu określonych dystansów po terenach niemal niedostępnych. Tak jak niektórzy jadą szosą z jednego miasta do drugiego, tak my przedzieramy się przez rzeki, bagna, góry i innego typu przeszkody.

– Odmian offroadu jest sporo. W której występuje wasza ekipa?
– Jeździmy w tzw. klasie "wyczyn", zakładającej m.in. brak możliwości korzystania z poważnego ułatwienia, którym jest wyciągarka elektryczna. Taki sprzęt ratuje często z sytuacji beznadziejnych: tonący w błocie pojazd podpina się np. pod jakieś solidne drzewo, a maszyna robi niemal całą resztę. W naszej odmianie tego nie ma. Jeśli zdarzy nam się taka sytuacja, to musimy korzystać z siły własnej kreatywności i mięśni. Nieoceniony jest więc np. kifor (ręczna przeciągarka linowa - przyp. red.) czy trapy, które podkłada się pod koła, by móc przebyć daną przeszkodę. Nie ze wszystkim daje się jednak uporać w pojedynkę: dlatego też zazwyczaj startujemy w takich imprezach minimum w dwie załogi. Gdy jedna utknie na którejś z przeszkód, zawsze może liczyć na pomoc ze strony drugiej ekipy. Dodatkowym plusem jest dla nas natomiast możliwość modyfikacji pojazdu, gdy np. w klasie turystycznej ogranicza się raczej do rozwiązań z produkcji seryjnej danego wozu.

– Samochodów, którymi jeździcie, próżno szukać więc w salonach?
– Zdecydowanie. Mamy o tyle komfortową sytuację, że i ja, i mój brat jesteśmy mechanikami. Mamy swój warsztat. Pierwszy UAZ, którego nabył właśnie mój brat, dość szybko zaczął się różnić pod wieloma, wieloma względami od oryginału. Był to też pojazd, który zaraził mnie offroadem. Nie czekając długo kupiłem popularną Vitarę... i zaczął się długi proces dostosowywania do jeszcze bardziej ekstremalnych warunków. Wykorzystuje się w tym celu zazwyczaj najmocniejsze napędy ze sprawdzonych, rosyjskich samochodów. Przyznaję: rozwiązania bywają dość toporne i nieoszczędne, ale są stosunkowo niezawodne. Częstym rozwiązaniem w naszej klasie jest też przenoszenie chłodnicy na tzw. "zaplecze", czyli na tył samochodu. Czemu? Z przodu bardzo szybko się przebijają lub zapychają błotem, co potrafi wykluczyć z walki już chwilę po starcie. Oczywistością jest też zmiana kół. Trudno zresztą wymienić wszystkie modyfikacje. Fakt jest taki, że samochód zachowuje swoją wcześniejszą nazwę, ale prawie cała reszta nie ma wiele wspólnego z oryginałem.

– Ile kosztuje taki sprzęt?
– Cena średniej klasy "podstawy" to ok. 5 tysięcy. Nasz pojazd, po tych wszystkich modyfikacjach, wart jest spokojnie ponad 20 tysięcy. Licząc oczywiście same części i dodatkowy sprzęt, bo gdyby wziąć pod uwagę godziny pracy spędzone na przerabianiu samochodu, to kwota byłaby dużo wyższa.

– Ile zajęło wam przemienienie wersji za 5 tysięcy w unikat, którym mogliście śmiało wystartować?
– Cały czas coś poprawiamy, dodajemy nowe rozwiązania. Jest to więc proces, który wydaje się nie mieć końca. I nadaje to zresztą całości dodatkowego uroku. Gdyby jednak liczyć to tak "ciągiem", jako pracę od rana do wieczora, to zajęłoby to nam obu około 3 miesięcy.

– Boję się zapytać, ale muszę: ile pali taki potwór?
– Na to się nie patrzy (śmiech). Ostatnio na 24-godzinnym rajdzie w Ełku, po ukończeniu 98% trasy, mieliśmy spalone ponad 70 litrów...

– Przeciętnemu czytelnikowi, kierowcy osobówki, niewiele to powie. Drążę więc dalej. Ile spalilibyście jadąc szosą przez 100 km?
– Można śmiało powiedzieć, że nie jest to sprzęt na dalekie wycieczki po autostradzie. Przy spokojnej jeździe... Myślę że ok. 22 litrów na 100 km pojazd pochłonąłby bez większego problemu. W terenie oczywiście dużo, dużo więcej.

– Kupa kasy. Wydaje się, że nie zarabiacie na tym milionów. Pracy jest natomiast mnóstwo, kasa przez sam bak wylewa się strumieniami, trzeba się umęczyć i ubrudzić... Zapytam wprost: po jaką cholerę? Co to wam daje?
– To nasza odskocznia od rzeczywistości. Kompletnie inny świat. Nie da się tego opisać w żaden sposób. Trzeba tego po prostu zasmakować samemu. A wtedy... wtedy człowiek tonie w tym bez reszty. To coś jak nałóg, ale taki pozytywny, sportowy. Dający niesamowitego kopa adrenaliny. Widać to np. po pilotach, którzy z nami jeździli. Często bywało tak, że jeden czy drugi kolega pilotował przez 2-3 rajdy, a później sam kupował maszynę... i sam szukał sobie pilota. Krąży wśród nas takie powiedzenie: "błoto wciąga". No i trudno się z tym nie zgodzić.

– W jakim składzie jeździcie obecnie?
– W jednej ekipie kierowcą jest mój brat Krzysztof, któremu pilotuje naprawdę znający się na rzeczy Wojciech Sopyła. Ja natomiast jeżdżę z żoną Kamilą...

– Z żoną? Mogłoby się wydawać, że to sport zarezerwowany dla facetów.
– Jest taki stereotyp, ale ma coraz mniej wspólnego z prawdą. Panie coraz częściej wystawiają swoje, stuprocentowo kobiece załogi. I coraz częściej odnoszą duże sukcesy.

– W jaki sposób udało się przekonać do tego żonę? Wszędzie błoto, ściema o pięknych zachodach słońca by nie przeszła.
– Początkowo wzbraniała się przed tym jak mogła. Chciałem jednak pokazać jej kawałek tego świata, którym się pasjonuję. Prosiłem dość długo, by przejechała się ze mną choćby po to, by zrobić kilka zdjęć. Zanim się obejrzałem - sama zaraziła się tą pasją. Obecnie świetnie sprawdza się jako pilot, wbrew stereotypom ma dobrą orientację w terenie. Jest niezastąpionym członkiem załogi. Charakteru jej nie brakuje, więc gdy trzeba, to bez problemu wskakuje w błoto czy wodę, zaczepia liny, podkłada trapy... i jedziemy dalej. Mało który facet wzięty z ulicy byłby w stanie działać tak sprawnie.

– Kierownica jest jednak tylko jedna. Na ile jest to więc sport zespołowy?
– Wbrew pozorom to właśnie od kierowcy zależy mniej. Mając dobrego pilota, nawet gorszy kierowca da radę uporać się z daną przeszkodą. Na to, by robić to sprawnie i szybko, składa się jednak wiele czynników. Współpraca i zgrany zespół to podstawa, bez której offroad w takiej formie nie ma sensu.

– Doświadczenie z warsztatu pomaga na trasie? Co jeśli ktoś takowego nie ma?
– Zdecydowana większość to faktycznie osoby, które - mniej lub bardziej profesjonalnie - zajmują się mechaniką. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Na trasie w każdej chwili może coś ulec uszkodzeniu: coś odpadnie, coś pęknie... Trzeba wiedzieć co i jak. Jeśli nie ma się pojęcia o pojeździe, to w razie awarii pozostaje jedynie rozłożyć ręce i cierpliwie czekać, aż ktoś się zjawi, by pomóc usunąć pojazd z trasy.

– Jakie były wasze największe dotychczasowe osiągnięcia?
– Miejsca na podium w prestiżowych imprezach w Polsce. Mamy takie szczęście, że są one często lokowane w naszym regionie. Rasząg pod Biskupcem, Węgorzewo, Ełk... To imprezy, na które zjeżdżają się ekipy z całej Polski, a czasem i zza granicy. Nie chcemy się jednak ograniczać, więc mamy już plany by ruszyć także w inne, zdecydowanie bardziej odległe tereny naszego kraju.

– Gdy przesiadasz się do osobówki, nie nudzi Cię taka "cywilna" podróż po drodze?
– Najpierw jest dość śmieszny komfort, bo np. po danym starcie, w którym przeprawia się przez stawy czy wąwozy, ani nic nie trzęsie, ani nic nie zalewa... Jakby człowiek siedział w samochodzie najwyższej możliwie klasy za grube miliony. Po jakimś czasie jest jednak monotonia. W offroadzie natomiast nie ma ani miejsca, ani czasu na nudę.

– Zastanawiam się czy zawodnicy z Polski i państw na wschód nie mają łatwiej. Jeżdżąc nawet drogami krajowymi sam mam czasem wrażenie, że - przy ich stanie - biorę udział w offroadzie.
– (śmiech) Nie jest tak źle z tymi naszymi drogami. Choć pewnie przez tą ciągłą jazdę po bezdrożach możemy sprawę widzieć nieco inaczej niż ci, którzy np. osiągają kosmiczne prędkości poruszając się na motocyklach itd. Mamy inny punkt widzenia.

– Niebawem III edycja organizowanej przez was Terenowej Inwazji w Reszlu. Czego kibice i zawodnicy mogą się spodziewać w tym roku?
– Imprezę tradycyjnie organizujemy wspólnie m.in. z Krzysztofem Żakiem z "Motofun 4x4". Startujemy dokładnie 30 czerwca, a kończymy 1 lipca. Wszystkich już teraz zapraszamy na widowiskowy start rywalizacji samochodów terenowych, którą otworzy burmistrz Reszla wraz ze starostą kętrzyńskim. Zadbamy również o to, by - oprócz spraw związanych z motoryzacją - na scenie pojawiły się także fajne zespoły muzyczne. Kibice nie będą zawiedzeni. A zawodnicy... Cóż. Tutaj litości nie będzie: niech szykują się na trudną przeprawę. Zrobimy wszystko, by zawiesić im poprzeczkę bardzo wysoko.

– Ilu załóg się spodziewacie?
– W tamtym roku było ok. 60 załóg z całego kraju: Torunia, Bydgoszczy, Łodzi, Gdańska, Białegostoku, Warszawy, Sokółki, Suwałk... Przy tej edycji przewidujemy, że będziemy musieli zamknąć listę startową nieco wcześniej. Liczba chętnych jest duża, a nie chcielibyśmy iść za wszelką cenę na ilość, bo odbiłoby się to negatywnie na jakości organizacji. Dobre wrażenie wywołuje w przyjezdnych zresztą również sam Reszel: piękne, historyczne miasto. Wokół mnóstwo jezior. Od kilku załóg usłyszeliśmy wręcz: "po co jechać nam na urlop nad morzem, skoro możemy przyjechać do was". Mamy nadzieję, że nasz cykl będzie jednym z magnesów, który będzie przyciągał do naszego miasta nie tylko zawodników, ale i turystów. Jako mieszkaniec mogę zapewnić, że warto.

Rozmawiał: Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5