Dawny Johannisburg. Czy „złota era” przemytu na granicy zakończyła się w połowie XIX w?
2022-03-11 05:00:00(ost. akt: 2022-03-11 05:36:01)
„Złota era” przemytu na pobliskiej granicy nie zakończyła się w połowie XIX w. jak mogłoby to wynikać z poprzedniego artykułu. Johannisburg na przełomie wieków dalej był prężnym ośrodkiem przemytniczym, a granica źródłem jego dobrobytu. Zmieniła się tylko struktura przemytu i jego kierunek.
Zdjęcia piskiego rynku z tłumem ludzi i setkami drabiniastych wozów doskonale oddają klimat naszego miasta z przełomu XIX i XX w. Często zdjęcia te wykorzystywane są w różnych publikacjach ilustrujących jego historię. Można by rzec, że są pewnym symbolem tego, z czego ówczesny Johannisburg słynął — zarówno z jednej strony granicy, jak i z drugiej.
Tutaj można było dobrze sprzedać, dobrze kupić i zrobić dobry interes, a czasami wyjść na tym jak przysłowiowy Zabłocki na mydle. Czy interes zawsze był legalny? No cóż, pieniądze i interesy lubią dyskrecję i ciszę, ale niestety lub „stety” od czasu do czasu. Ktoś coś doniósł, kogoś oszukał, ukradł, postrzelił albo aresztował, no i ówczesna prasa miała o czym pisać, a my teraz na nowo to odkrywać i obalać pewne mity i wyobrażenia. I o tym właśnie jest ten artykuł.
Johannisburg słynął z wielkich jarmarków i targów końskich. Trzeba przyznać, że kiedyś miasto dbało o swój handlowy interes i robiło to bardzo skutecznie. Anonse prasowe o odbywających się przez całe lata jarmarkach regularnie ukazywały się nawet w odległych dzielnicach Niemiec. Warto się zastanowić, nawiązując do tych historycznych fotografii, skąd się brały np. konie na tych targach. Na ten problem rzuca światło artykuł, jaki ukazał się w „Gazecie Bydgoskiej” w 1930 roku. Pozwala on również poznać pewne procedury, nieformalne kontakty z polską ludnością oraz relacje pomiędzy przedstawicielami władzy obu państw, ale po kolei.
Do Wincenty 4 czerwca 1930 roku przybył wachmistrz niemieckiej policji kryminalnej Boese i poprosił tamtejszego mieszkańca Franciszka P. aby ten zabronował mu kartofle na znajdującym się po stronie niemieckiej polu w Dłutowie. Również tego samego dnia do Dłutowa około godz. 10 przybył oddział 6 strażników celnych.
Rolnik wziął konie, załadował brony na wóz i za przepustką udał się do Dłutowa. Po przybyciu do wskazanej zagrody z miejsca został aresztowany przez przybyłych wcześniej strażników. W międzyczasie w Dłutowie zjawiło się 5 handlarzy z Kolna, którzy po ostemplowaniu na posterunku przepustek także zostali natychmiast aresztowani. Za powód aresztowania wszystkich podano zarzut, że 4 miesiące wcześniej przeszmuglowali z Polski 8 koni.
Sprawa zrobiła się bardzo głośna. Starosta Powiatowy z Kolna zwrócił się do landrata w Johannisburgu z propozycją osobistego spotkania celem wyjaśnienia i uwolnienia aresztantów. Spotkanie miało się odbyć 7 czerwca w Wincencie. Landrat na umówione spotkanie ostatecznie nie przybył. Niemniej tego samego dnia (7.06.) pięciu kupców z Kolna zostało uwolnionych.
Okazało się, że legalności dokumentów wwozu tych koni nie dało się zakwestionować, a na dodatek ci sami strażnicy co wcześniej je kontrolowali i zezwolili na wwóz tych koni… później sami ich aresztowali. Misterny plan piskiej policji legł w gruzach, a cała akcja zakończyła się mega kompromitacją i międzynarodowym skandalem.
Niewątpliwym bohaterem sprawy był wachmistrz Boese, który błyskotliwą inteligencją mógłby konkurować z inspektorem Cluzo z zabawnej komedii „Różowa Pantera”. Przełożeni włosy z głowy sobie rwali tłumacząc się ze skutków jego koronkowej akcji. Polska prasa tą „końską sprawę” postrzegała jako prowokację strony niemieckiej i szykany wobec polskich obywateli.
Jak zakończyła się sprawa dla samego Franciszka P. nie wiadomo. Nie wiadomo także, jaka była do końca prawda z tymi końmi. Pewne natomiast jest, że szmugiel koni jeszcze w okresie międzywojennym był i stanowił dla miejscowych władz duży problem.
W tym miejscu trochę zakłócę chronologię, ale wynika ona z przedstawienia nowego wątku. Koniec XIX w. otworzył nowy rozdział przemytu tym razem przemytu ludzi. Związane to było z masową nielegalną emigracją z terenów zaboru rosyjskiego. Najbardziej niebezpiecznym momentem było przekroczenie samej granicy.
Johannisburg z uwagi na ogromne lasy był wymarzonym miejscem do tego celu. Razem ze Szczytnem stanowił dla nielegalnych emigrantów tzw. południowy szlak. Wydawana w Bochum gazeta „Wiarus Polski” w 1892 r. pisała, że granicę z powodu okropnego ucisku władz rosyjskich przekraczają wielkie ilości polskich wychodźców.
Gazeta podawała, że „Uchodzą wśród wielkich trudności, niebezpieczeństw, nocą i przy mgławicy, gdyż surowy ukaz zabrania wychodźstwa. Są to po większej części zgrabni, mocno zbudowani i inteligentni ludzie, dobrze odziani i zaopatrzeni w dostateczne fundusze”. Szlak przez Johannisburg wiódł wychodźców poprzez Królewiec i Hamburg do Ameryki Północnej i Południowej.
Jak znaczący wpływ miało to zjawisko na rozwój naszego miasta trudno jest to oszacować. Biorąc jednak pod uwagę ogromną ilość polskiego wychodźstwa i ich dobre finansowe przygotowanie, na każdym etapie ich podróży zarabiali wszyscy - przewodnicy, karczmarze, sklepikarze, właściciele hoteli, przewoźnicy no i w końcu krocie zarabiali niemieccy armatorzy statków.
Nie inaczej pewnie było w Johannisburgu, w którym wychodźcy musieli zapłacić przewodnikom oraz dokonać zaopatrzenia i zorganizować sobie dalszą część swojej podróży. Na granicy pod Dłutowem jednak nie zawsze było tak spokojnie jakby to wynikało ze wspomnianego wyżej artykułu.
Jak donosiła w roku 1910 „Gazeta Toruńska” dwóch uzbrojonych w broń palną wychodźców usiłowało przekroczyć pod Dłutowem granicę. Rosyjski strażnik mimo wzięcia łapówki zakazał im przejścia granicy. Nie zważając na zakazy strażnika kontynuowali oni swój zamiar co spowodowało, że ten zaczął do nich strzelać.
Wychodźcy odpowiedzieli pięknym za nadobne i postrzelili rosyjskiego strażnika. Strzały na granicy zaalarmowały żandarmów z Dłutowa, którzy z kolei ich schwytali i aresztowali. Władze rosyjskie natychmiast wystąpiły do landrata w Johannisburgu o ich wydanie. Co się z nimi stało dalej nie wiadomo. Takich incydentów związanych z nielegalnym przekraczaniem granicy w Dłutowie ówczesna prasa podaje więcej.
Przemyt dla miejscowej ludności był nie tylko źródłem tanich zakupów oraz łakomym kąskiem szybkiego i dużego zarobku, ale jak łatwo się domyśleć niejednokrotnie niósł ze sobą wielkie problemy. Patologia związana z przemytem jest na całym świecie taka sama, a więc Johannisburg też przyciągał różne typy spod ciemnej gwiazdy.
Oszustwa, kradzieże, rozboje i awantury wpisane są w codzienność tych miejsc, nie ma więc potrzeby powoływać się na kolejne przykłady takich artykułów. Wystarczy wspomnieć, że „Gazeta Olsztyńska” jeszcze w 1927r. przestrzegała, że na jarmarkach w Johannisburgu pojawiają się fałszywe marki.
Przekonanie, że nasze miasto do przełomów wieków swoją reputacją momentami przypominało miasteczka „dzikiego zachodu” jest chyba zasadne. Wydaje się również, że podane przykłady dobrze ilustrują klimat i specyfikę historycznego Johannisburga. To nie było senne miasteczko, gdzie życie toczyło się powoli utartym szlakiem, w rytmie pór roku.
O rozwoju tego miasta, powodzeniu miejscowych biznesów, dobrobycie mieszkańców na przełomach wieków decydował przede wszystkim ruch graniczny i wymiana handlowa, a przemyt miał nadal znaczny w nich udział. To było bardzo aktywne i przedsiębiorcze miasteczko.
Na pewno nie można na podstawie samych artykułów prasowych dokonywać wiążących ocen, jednak w powiązaniu z przedstawionymi wcześniej ustaleniami łódzkiego historyka pogląd, iż dawny Johannisburg tą „przemytniczą stolicą Prus Wschodnich” był, jest uprawniony.
zebrał i opracował
Andrzej Knyżewski
Andrzej Knyżewski
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez