Rowerem przez życie. Formy zazdrościć mogą nie tylko rówieśnicy

2021-10-24 08:00:00(ost. akt: 2021-10-24 05:33:47)
— Kolarstwo zawsze dawało mi satysfakcję i przyjemność. Pozwoliło poznać niemały kawałek kraju, zapewniło też solidną formę — mówi Jerzy Rajkiewicz

— Kolarstwo zawsze dawało mi satysfakcję i przyjemność. Pozwoliło poznać niemały kawałek kraju, zapewniło też solidną formę — mówi Jerzy Rajkiewicz

Autor zdjęcia: Kamil Kierzkowski

Jeżdżę nie tylko dlatego, że chcę. Po prostu NIE MOGĘ przestać — mówi Jerzy Rajkiewicz z Orzysza. 81-latek ma za sobą piękną karierę zawodniczą i pełny bagażnik kolarskich wspomnień. „Kręci” jednak dalej, przynajmniej kilka tys. km rocznie.
Z Jerzym Rajkiewiczem rozmawiał Kamil Kierzkowski.

— Niewiele było rowerów, gdy był pan dzieckiem. Byliście jednymi z tych szczęściarzy, którzy go mieli?

— Tak, choć był to służbowy rower ojca. Kupiony za specjalny talon, który tata otrzymał pracując po wojnie jako leśniczy. W tamtych czasach, jeśli nie rowerem, to jeździło się w okolicy najczęściej albo konno, albo… w ogóle. Czyli pieszo. Te kilometry miały jednak wtedy jakby inną długość. Przejście np. 15 km nie stanowiło problemu, było normą.

— Kiedy siadł pan po raz pierwszy na rowerze?

— Podczas wojennych realiów tata nabawił się rwy kulszowej. Pewnego razu, gdy położył się do szpitala, by ją nieco zaleczyć, mój starszy kolega namówił mnie, bym ów rower sobie „pożyczył”. Tadek nie miał swojego, ale już potrafił jeździć. Obiecał, że mnie nauczy. Miałem nieco ponad 6 lat, nie sięgałem nogami do pedałów, jeździłem więc „pod ramą”. Słowa jednak dotrzymał. Kurs się powiódł, potrzebowałem ledwie jednego dnia.

— Ekspresowe tempo.

To prawda, choć była później z tego niezła awantura. Gdy tata wrócił, okazało się, że – w wyniku tej mojej nauki – rower nie nadawał się do użytku. Rodzice musieli sprowadzić fachowca. Naprawa tania nie była. Po tej przygodzie przyszło mi na jakiś czas pożegnać się z jazdą. Ojciec kategorycznie zabronił mi wsiadać na swój rower.

— Z czasem zmiękł?

— Nie, ale po jakimś czasie złożył mi mój pierwszy, własny rower, tzw. „damkę”. Z dość podłych jakościowo części, ale tylko takie wtedy były dostępne. Pamiętam, że np. koła miałem jeszcze typowo poniemieckie. Siodełko natomiast stanowiły sprężyny i… naciągnięty na nie beret. Nie miał hamulców ani pedałów, same ośki. Był dla mnie jednak cenny jak najdroższy skarb. Dojeżdżałem nim m.in. do szkoły w Strzelnikach, później do Ogródka.

— Ile był wart?

— Trudno powiedzieć. Zwłaszcza, że złotówki mają dziś zupełnie inną wartość. Ale bimbru, który wydaje się bardziej ponadczasową walutą, trzeba byłoby dać wtedy za niego naprawdę dużo.

— Kiedy wskoczył pan na „wyższy poziom jazdy”?

— W szkole średniej. Uczęszczałem do LO w Ełku, tzw. Czerwoniaka. W 10. klasie siedziałem w ławce z kolegą, którego brat się ścigał. Opowiadał mi o wyścigach np. dookoła województwa. Działało to na moją wyobraźnię. Gdy kiedyś włóczyliśmy się po Ełku, dokładnie w 1957 roku, zauważyłem w sklepie wystawę z rowerami szosowymi. Zerwałem się z internatu i pojechałem od razu do domu, by poprosić tatę o pieniądze.

— Jaki efekt?

— Wbrew pozorom zgodził się dość szybko. Kupiliśmy najtańszy z wariantów, czeskiego Favorita. Nie oznacza to jednak, że był tani. Kosztował 2300 zł. By – zwłaszcza młodszym – uzmysłowić jaka to była kwota, dodam, że pobory zasadnicze ojca, jako leśnika, wynosiły wówczas 360 zł miesięcznie.

— Sprzęt już był. Do konkretniejszego ścigania potrzeba jednak znacznie więcej.

— Początkowo nie myślałem jeszcze o typowych treningach. Wszystko zaczęło się dość przypadkowo. Pewnego dnia mama poprosiła mnie, bym pojechał do Orzysza po chleb. Trasę do piekarni działającej koło „małego kościoła” pokonałem bardzo sprawnie. I to mimo problemów technicznych. W tamtych czasach normą były rowery z tzw. szytkami (dętka „wszyta” w oponę, przyklejana do obręczy). Kleiłem te opony wiele razy, aż zaczęły spadać. Przytwierdzałem ją więc... plastrami do ram. I „dzięki nim” zacząłem się ścigać.

— Jakim cudem?

— Po zakupie chleba zasuwałem z powrotem do domu. W okolicy Wierzbin minąłem się z kolarzem jadącym od strony Ełku. Zawrócił, po chwili dogonił mnie i zaczął jechać tuż za mną. Pochwalił, że jadę szybko i zapytał gdzie trenuję. Okazało się, że był to Jan Pietkiewicz. Ceniony kolarz, pierwszy rezerwowy naszej reprezentacji na Wyścig Pokoju. Na odchodne zaprosił mnie, bym wpadł kiedyś do Ełku, m.in. po tubkę „skorolepu”, którym miał nauczyć mnie fachowo kleić opony. Udzielił mi wielu ważnych wskazówek.

— Kiedy udało się sprawdzić je w praktyce?

— Pierwszym wyzwaniem kolarskim, w którym brałem udział, by wyścig organizowany z okazji 22 lipca. Trasa z Ełku do Klus, nawrót na górze i z powrotem. Łącznie ok. 40 km, meta usytuowana była przy nieistniejącym już Domu Rolnika. Był jeden wyróżniający się facet, siedziałem mu na kole i szybko uciekliśmy reszcie. W pewnym momencie poczułem jednak, że jedna noga „kręci” nie tak, jak powinna. Poluzował się jeden z klinów. Zanim go dobiłem, gość miał już taką przewagę, że musiałem zadowolić się srebrem.

— Srebro, Favorit… Woził pan koleżanki na ramie?

— Nie zdarzyło się (śmiech). Żonę przewiozłem, może raz lub dwa…

— Jakie dystanse pokonywał pan najczęściej?

— Najróżniejsze. Wielokrotnie „wykręcałem” po ok. 200 km. Często pokonywałem np. trasę Rostki Skomackie-Ełk-Białystok-Bielsk Podlaski-Hajnówka. Schodziło mi ok. 8,5 godziny. Szybciej niż gdybym wtedy jechał pociągiem. Przesadnie się jednak nie śpieszyłem. Zatrzymywałem się np. przy strumykach, by zmoczyć czapkę lub koszulkę, odwiedzałem kioski spożywcze, by kupić kanapki czy wlać do bidonu nieco oranżady. Czasem umawialiśmy się np. z bratem telefonicznie (już na emeryturze) na rowerowe spotkanie nad Biebrzą. Ja jechałem z Orzysza, on z Białegostoku. Mając rower, chęci i nieco wyobraźni można zdziałać naprawdę wiele.

— By nie było zbyt sielankowo, zapytam o drugą stronę medalu. Wypadki. Wiele ich było?

— Tak, choć treningi kolarskie obejmują także ćwiczenia z upadania. Szkoliliśmy to zwłaszcza zimą, jeżdżąc po śniegu. Dzięki temu ze zdecydowanej większości kraks wychodziłem względnie bez szwanku.

— Z większości, czyli nie ze wszystkich.

— Najbardziej we znaki dał mi się pod tym względem wyścig dookoła ówczesnego województwa białostockiego. Występowałem jako zawodnik klubu ZIM Ełk. Wyłożyłem się łącznie trzy razy…


81-latek reprezentował m.in. barwy ZIM Ełk i warszawskiej Woli (4. z lewej, podczas Małego Wyścigu Pokoju) fot. Kamil Kierzkowski

— Co pił pan przed startem?

— Właśnie nic (śmiech). Pierwszą wywrotkę zaliczyłem już na tzw. lotnym finiszu pierwszego z etapów, w Bielsku Podlaskim. 300 m do mety, upał, strażacy postanowili utworzyć widowiskową „fontannę”. Wszystko zgodnie z planem, tuż przed naszą rozpędzoną grupę wybiegł jednak… pies. Ktoś na czele go potrącił, przewrócił się, a reszta – jak domino – poszła w jego ślady. Otrzepaliśmy się szybko i dotarliśmy do mety. Do drugiego wypadku przyczynił się… ojciec jednego z rywali.

— W jaki sposób?

— Jadący tuż przede mną facet był naprawdę szybki, przewodziliśmy „grupie pościgowej” zbliżającej się do czołówki. Mijaliśmy Brańsk. Jak się okazało, jego rodzinne strony. Na polu zauważył pracującego ojca, machnęli sobie ręką i… się zaczęło. Technika jazdy była wówczas taka, że jeździło się na tzw. zakładkę. Moment nieuwagi i nieszczęście gotowe. Znów większa część grupy się wyłożyła. Skończyłoby się pewnie na kilku siniakach, gdyby nie późniejszy, trzeci incydent.

— Tzn?

— Kończyliśmy III etap, mieliśmy za sobą m.in. Zambrów i Łomżę, w zasięgu wzroku pojawiła się usytuowana w Grajewie meta. Każdy ostatnie siły zostawił na finisz. Lecieliśmy z górki, przy prędkości ok 60km/h. Wówczas, przy tamtym sprzęcie i stanie dróg, było to dużo. Niespodziewanie wyskoczył nam pewien gość, ewidentnie pijany.

— Efektów się domyślam.

— „Położył” praktycznie 2/3 jadącej grupy. Ze spodenek kolarskich, po jednej ze stron, została mi tylko… gumka. Wraz z materiałem zdarłem sobie praktycznie całą skórę na nodze, łokciach i łopatkach. Początkowo nie czułem bólu. Adrenalina kazała mi wskoczyć na rower, ktoś popchnął do przodu i dojechałem do mety. Szybko dopadli mnie jednak ratownicy z pogotowia. Noga puchła szybciej niż drożdże.

— Długo dochodził pan do siebie?

— Następnego dnia znów musiałem wsiąść na rower. Trener poprosił, bym przejechał w drużynie przynajmniej jeszcze jeden z podetapów (dawało to dużo zespołowi od strony punktowej). Dałem radę, więc pojawiły się prośby o „jeszcze jeden kawałek”, ale w Augustowie trafiłem na celownik lekarza, który kategorycznie wykluczył mnie z dalszej jazdy. Pozostała mi funkcja pomocy technicznej, w naszym klubowym samochodzie. I właśnie tym poczciwym żukiem wróciłem później do Ełku.

— Udało się ukryć tę kraksę przed rodziną?

— Częściowo. Słuchali w Radiu Białystok relacji, w której przekazano, że Rajkiewicz został wycofany po kraksie. Założyłem jednak długie dresy i, powolutku, dojechałem do domu rowerem. Gdy mnie zobaczyli, odetchnęli z ulgą, bo spodziewali się najgorszego. Po powitaniu poszedłem do jeziora się umyć (woda w studni była tylko do celów konsumpcyjnych). Ledwie się ochlapałem, przyszła mama, zobaczyła w jakim jestem stanie i… zemdlała.

— Ile trwało leczenie?

— Dość długo odchorowywałem ten wypadek. Pojawiły się czyraki na pachwinie i udach. Przez ból ledwo chodziłem. Temperatura, zaczęła zbierać się ropa… W pewnym momencie wpadłem na pomysł, by samemu się „zoperować” zdezynfekowaną w denaturacie brzytwą i igłą. Usunąłem wszystko, co było trzeba i – wbrew pozorom – bardzo szybko wszystko zaczęło się goić. Na tyle, że niewiele później wróciłem na rower.

— „Zawodowe” kraksy to jedno. A co z tymi na drogach? Kierowcy potrafią dać w kość.

— Gdy byłem młody, miałem przygodę np. wojskowym Lublinem. Jechałem za nim, wykorzystując tworzoną przez auto „lukę”, w której opór powietrza jest mniejszy. Nagle jednak kierowcy coś strzeliło do głowy i postanowił, może dla żartu, gwałtownie zahamować. Rower „wbił” się pod samochód, ja sam uderzyłem w jego tył. Później wielokrotnie miałem sytuacje, w których ratowałem się ucieczką np. do rowu. Nie zawsze jednak to się udawało. Kiedyś, jadąc z Giżycka (przy tzw. jeziorze Zielonym), estoński TIR „ściął” zakręt i zaczepił mnie wystającym kierunkowskazem. Jeżdżąc po drogach trzeba mieć nie tylko rozum i wyobraźnię, ale i dużo szczęścia.

— Który z sukcesów dał panu najwięcej szczęścia?

— Zwycięstw nie miałem zbyt wiele na koncie, poza np. mistrzostwami powiatu ełckiego. Głównie dlatego, że nigdy nie byłem sprinterem. Moim atutem była wytrzymałość. Wówczas, w tej części Polski, nie było imprez o naprawdę długich trasach. Południe, zachód, tam było więcej takich wyścigów. Na drugim czy trzecim miejscu bywałem jednak wielokrotnie. Starałem się siedzieć „na kole” najlepszych. Linię mety mijało się w efekcie z minimalną stratą, o pół roweru.

W większych imprezach, zwłaszcza wieloetapowych, np. na mistrzostwach Polski (licencji III) byłem ósmy. Tak samo w wyścigu dookoła województwa bydgoskiego. W tzw. Małym Wyścigu Pokoju (reprezentując warszawską Wolę) byłem dziesiąty. Mogło być wyżej, lecz znaczną część trasy jechałem z uszkodzoną przerzutką.

— Liczył pan kiedyś ile „wykręcił” łącznie kilometrów?

— Z tych, których liczyłem, wynika, że zbliżam się do 300 tys. km. Kiedyś prowadziłem kalendarz kieszonkowy, teraz wszystko w ułamku sekundy zlicza komputer. Nie liczę naturalnie np. dojazdów do pracy, a – jako nauczyciel – latami jeździłem rowerem do szkoły w Orzyszu.


Rodzinny rajd, pan Jerzy w trasie z wnukiem i synem (fot. Kamil Kierzkowski)

— Ma pan 81 lat. Ile przejechał pan w tym roku?

— Słabiutko, około 3 tys. po szosie i 1 tys. w domu, na rowerze stacjonarnym. W tym roku jeździłem dużo, ale… po lekarzach. Wszystkiego nie ułatwiają i realia związane z koronawirusem.

— Lata temu, poza byciem nauczycielem, był pan np. i Przewodniczącym Rady Miejskiej. Trudno było o czas na kolarstwo?

— Z typowo zawodniczym ściganiem musiałem pożegnać się właściwie już wcześniej. Po pierwszym roku pracy zawodowej jako nauczyciel. Trzeba było podjąć ważną decyzję, bo obu tych rzeczy – na wysokim poziomie – równolegle ciągnąć się nie dało. Na pierwszym miejscu postawiłem naukę. Kolarstwo musiało dostosować tempo do reszty.

— Co daje kolarstwo?

— Na pewno nie daje pieniędzy. To drogi sport, a zarobić na nim graniczy niemal z cudem. Niemniej kolarstwo zawsze dawało mi satysfakcję, przyjemność. Pozwoliło poznać niemały kawałek kraju, w „naszej” części polski zjeździłem rowerem praktycznie wszystkie miasta powiatowe. Zapewniło mi też solidną formę. Gdy przechodziłem gruntowne badania w Centralnej Poradni Sportowo-Lekarskiej w Warszawie, wielu lekarzy kiwało głową z uznaniem. Gdy „dmuchnąłem” podczas badania objętości płuc, to aż… zacięła się maszyna (śmiech).

— Solidna forma, zwłaszcza na tle rówieśników.

— Może i tak, tylko tych rówieśników coraz mniej… Z drugiej strony, od 25 lat borykam się z reumatoidalnym zapaleniem stawów. Ćwiczenia i jazda na rowerze to fundament mojej terapii. Jeżdżę więc nie tylko dlatego, że chcę. Po prostu NIE MOGĘ przestać. Czasem tylko serce bierze górę nad głową. Gdy fajnie się jedzie, dopisuje pogoda, to korci, by „przycisnąć” i dołożyć kilometrów. W „tajemnicy” przed żoną, bo później przez to „suszy mi głowę” (śmiech).

— Pan Jerzy poleciłby teraz kolarstwo małemu Jurkowi sprzed lat?

— Poleciłbym każdy sport. No, może poza „mordobiciem”. Najlepiej taki, w którym czułby się najlepiej. Martwi mnie to, co widzę obecnie. Dzieci i młodzież z oczami wetkniętymi w telefony. To do niczego dobrego nie doprowadzi. Do aktywności gorąco zachęcam więc nie tylko moich rówieśników, często przykutych do kanapy i telewizora. Ale i właśnie młodych. Bo pięknych chwil, które będą mogli po latach wspominać, nie doświadczą na Facebooku. Ruch to zdrowie. Należy go tylko dostosować do swoich możliwości i wieku.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski/MOSiR Orzysz


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5