Wojenna opowieść "Jaskółki"

2019-01-22 14:20:00(ost. akt: 2019-01-24 12:55:57)
Czesława Owczarczyk

Czesława Owczarczyk

Autor zdjęcia: Beata Smaka

Wojna odcisnęła piętno na jej życiu. Ze łzami w oczach ciągle wraca do dramatycznych wydarzeń. Bo nie da się o nich zapomnieć. Pani Czesława Owczarczyk była zaangażowana w działalność partyzancką. Choć wiele ryzykowała, niczego nie żałuje.
Pani Czesława Owczarczyk urodziła się 6 stycznia 1920 roku w Rakowie Nowym w powiecie kolneńskim. Gdy wybuchła II wojna światowa, miała 19 lat. — Doskonale pamiętam ten dzień. Byłam w domu z rodzicami i młodszym rodzeństwem. Nagle zaczęło grzmieć. Matka powiedziała, że idzie potężna burza. Zamknęła wszystkie drzwi i okna. Nikt z nas wówczas nie pomyślał o wojnie. Później okazało się, że to nie była burza, lecz lecące pociski — opowiada.

Jak wspomina pani Czesława, w Rakowie nie prowadzono regularnych walk: — Niemcy po prostu wkroczyli do naszej wsi. Chłopi jeździli na przymusowe prace, m.in. do kopania bunkrów. Do domu wracali tylko na noc. We wsi zostały same kobiety i dziewczęta. Na początku bardzo bałyśmy się Niemców. Posmoliłyśmy sobie twarze i modliłyśmy się, by za bardzo nas nie polubili. Ale na szczęście żadnej z nas nie stała się krzywda. Niemcy nie interesowali się nachalnie kobietami. Owszem przychodzili do domów, ale tylko rozmawiali. Czasem organizowali zabawy i zapraszali mnie. Ja zawsze odmawiałam. Nasi ojcowie, bracia walczyli o Polskę, a ja miałabym iść tańczyć? Nigdy w życiu!.

Pani porucznik, bo tak nazywają ją teraz przyjaciele ze związku żołnierzy Armii Krajowej, była i jest ogromną patriotką. Nie mogła znieść myśli, że Polska jest okupowana. I gdy pojawiła się okazja, by wesprzeć polskich partyzantów, nie wahała się ani chwili. — U nas we wsi wszyscy młodzi mężczyźni działali w partyzantce. Gdy było trzeba, biegli do lasu na akcję. Ja bardzo chciałam im pomagać. Ktoś wiedział, że jestem na to gotowa. I tak to się zaczęło. W Rakowie było dużo dziewcząt, jednak chłopcy im nie wierzyli. Mnie jednej zaufali. Byłam małomówna i to chyba dlatego. Nawet moi rodzice nie wiedzieli, że działam w partyzantce — mówi.

Pani Czesława zaczęła od kursu sanitariuszki: — Chodziłam pieszo do Kolna przez cały miesiąc. Towarzyszyła mi koleżanka z sąsiedniej wsi. Zajęcia odbywały się w szpitalu w gabinecie jednego z lekarzy. Wkradałyśmy się tam, gdy już nikogo nie było. Doktor uczył nas między innymi jak opatrywać rany i złamania. To był taki podstawowy kurs udzielania pierwszej pomocy. Wszystko musiałyśmy skrupulatnie notować, żeby później przygotować się na następną lekcję. Tak, jak w szkole. Po drodze bardzo ryzykowałyśmy. Strach pomyśleć co by się wydarzyło, gdyby ten zeszyt trafił w ręce żandarmów.
Młoda dziewczyna musiała też nauczyć się posługiwać bronią: — Chłopcy wzięli mnie do piwnicy i pokazali jak strzelać z rewolweru. To nie było dla mnie zbyt skomplikowane.

W 1943 roku przyszedł czas na poważną akcję. Pani Czesława, ps. Jaskółka, została łączniczką. Miała za zadanie przekazać poufne informacje partyzantowi z sąsiedniej wsi. — Kolega z Janowa przyniósł pewnego razu taką cieniutką karteczkę z bibuły. To właśnie na niej były zapisane wiadomości. Chłopcy wieczorem położyli się w kółku na podłodze, a pośrodku postawili lampkę. Długo dyskutowali, ale ja nie chciałam znać szczegółów. Miałam tylko jeden cel – przekazać informacje dalej. Kawałek kartki schowałam do buta z nadzieją, że nikt tam nie zajrzy. Musiałam iść pieszo około 2 kilometrów. Po drodze minęłam się z Niemcami. Strach był i to ogromny. Ale nie mogłam spanikować. W dodatku przysięgałam swoim chłopcom, że za nic w świecie nie oddam kartki żandarmom. Szłam sobie, taka panienka, starając się nie wzbudzać podejrzeń. Nie miałam przy sobie żadnej torebki ani tobołka. To było bardzo ważne, w przeciwnym wypadku Niemcy mogli mnie zatrzymać. Na szczęście wszystko się udało i bezpiecznie wróciłam do domu.

Kobieta przyznaje, że wówczas nie myślało się o konsekwencjach: — Człowiek tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy, jakie ryzyko podejmował. Przecież to wszystko mogło skończyć się tragicznie – mówi. Zawsze otwarcie deklarowałam, że jestem patriotką. Nigdy nie zapomnę pewnej rozmowy z radzieckim żołnierzem. Powiedział do mnie: „ty myślisz, że będzie Polska? Nie, bo polskich panów cholera wzięła! Księży też. Całą Polską!
Cicho, bo i mnie cholera weźmie – odparłam, a on zapytał się czy jestem patriotką. Tak – odpowiedziałam bez wahania. Trochę obawiałam się jego reakcji, ale on wykrzyknął „Cześć patriotom!”. Wtedy zrozumiałam, że on też kochał swój kraj i wiedział, że o swoje trzeba walczyć.

Pani Czesława zapewnia, że podczas wojny liczyła się dla niej tylko wolna Polska: — Bardzo dużo czasu poświęcaliśmy na rozmowy o naszym kraju. Marzyliśmy, żeby odzyskać naszą ojczyznę. Ja miałam tę satysfakcję, że mogłam pomagać partyzantom. Oni przeprowadzali swoje akcje w lasach. Tam też się szkolili. Przeszkadzali Niemcom. Niedaleko Pisza rozkręcili szyny i niemiecki pociąg wiozący amunicję się wykoleił. Potrafili też odbić więźniów, których transportowano do Łomży. Gdy wybuchło powstanie warszawskie czekali tylko na sygnał, by ruszyć w drogę. Nawet nie rozbierali się i nie ściągali butów. Byli cały czas w gotowości. A ja razem z nimi. Jednak nie otrzymaliśmy wtedy żadnego sygnału.

Nie brakowało też tragicznych wydarzeń. Grupa partyzantów zabiła w okopach jednego z Niemców. — Odwet był straszny. Żandarmi brali kogo popadnie. Nie ważne czy ktoś był winny, czy nie. Jednych bili na miejscu, drugich wywieźli. Z mojej wsi schwytali trzech mężczyzn. Tylko jeden wrócił do domu — mówi pani Czesława.

Mieszkanka Łysoń ze łzami w oczach wspomina swoich kolegów. Chłopcy z partyzantki byli dla niej prawdziwymi bohaterami. — Do dziś słyszę, jak mówią do mnie: „cześć nasza odważna dziewczyno!.”. To byli patrioci. Jednego z nich nawet poślubiłam. Niestety, byłam z nim tylko rok. W styczniu 1944 roku wzięłam ślub, a 11 listopada mój mąż został zabity. Aleksander pracował przy kopaniu bunkrów. Chciał iść do domu, bo byłam wysoko w ciąży. Niemcy nie pozwolili mu na to, więc zaczął uciekać... Kilkanaście dni po jego śmierci urodziłam syna. Takie miałam przeżycie.

Pani Czesława wyszła drugi raz za mąż. Ma czwórkę dzieci, ośmioro wnuków i trzynaścioro prawnuków. Mieszka obecnie w miejscowości Łysonie w gminie Pisz. Jest członkiem piskiego oddziału Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Najliczniejszej organizacji kombatanckiej w naszym regionie. Za zasługi dla Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej została uhonorowana Odznaką Honorową. W 2004 roku Prezydent RP mianował ją na stopień podporucznika Wojska Polskiego.

6 stycznia pani Czesława obchodziła 99. urodziny. Przyjechali do niej przyjaciele ze związku AK. Był tort, lampka szampana i ulubione pieśni patriotyczne. Nie zabrakło też wzruszających wspomnień. Bo pani porucznik ma bardzo dobrą pamięć i cieszy się świetną kondycją. — Nigdy nie sądziłam, że dożyję takiego wieku. Dziękuję Panu Bogu za każdy dzień. Niczego nie żałuję. Bez wahania jeszcze raz poszłabym walczyć za wolną Polskę. Kocham swoją ojczyznę. Polska cały czas się rozwija. Dlatego uważam, że dzisiejsze pokolenie powinno bardziej szanować starszych ludzi. Bo tak wiele nam zawdzięcza — dodaje.


2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B