Podróż nieistniejącym już szlakiem - cz.II
2025-10-04 13:30:00(ost. akt: 2025-10-04 13:31:17)
W sentymentalną podróż dawnym szlakiem piskich restauracji, knajp i budek z piwem zaprasza Andrzej Knyżewski. Artykuł przypomina „uroki i czar” piskiej gastronomii w latach PRL-u. Dziś publikujemy drugą część tego opracowania.
Pierwszą część artykułu opublikowaliśmy TUTAJ
W latach 1975-81 w „Myśliwskiej” zatrudnione było 32 osoby, w tym 10 kelnerek. Postawiono na bardzo dobrą obsługę i jakość usług. Restauracja miała kojarzyć się z puszczą i myślistwem, a więc w menu były dania z dziczyzny, która była dostarczana przez miejscowe koło łowieckie.
Do tego dochodziła oferta dań kuchni polskiej, w tym dań z ryb słodkowodnych oraz garmażerka bardzo dobrych wędlin i sałatek warzywnych. Jak wspomina pani Zakrzewska, specjalnością był lin w śmietanie, a w deserach mrożony sernik.
Przyznaje jednak obiektywnie, że „Jubileuszowa” miała również bardzo dobrą kuchnię - być może nawet lepszą niż w „Myśliwskiej” - w deserach jednak „Myśliwska” była bezkonkurencyjna.
W restauracyjnym bufecie obok trunków krajowych pojawiły się zagraniczne, a na półkach bufetu dumnie stały butelki Żywca i Okocimia, obok z Pepsi Colą i paczki papierosów Marlboro. Dla bardzo dużej części mieszkańców były to towary luksusowe i nieznane.
Do tego kelnerki w jednakowych strojach, miła obsługa, białe obrusy, zapach parzonej kawy i dobrego tytoniu. „Myśliwska”, jako jedna z nielicznych w regionie miała w tamtym czasie już ekspresy do parzenia kawy. Początkowo mieszkańcy przychodzili na wycieczki i z onieśmieleniem oglądali restauracyjny bufet i blichtr nowego przybytku.
Dancingi, „Srebrna Patelnia” i biesiady ówczesnej władzy
„Myśliwska” prowadziła również działalność rozrywkową. W sobotnie wieczory odbywały się dancingi. Nie były drogie, bilet kosztował 50 zł.
Przy sprzedaży biletów na dancing pracownik /starsza pani/ oceniała gości pod kątem odpowiedniego ubioru i kultury osobistej. Jeśli jej ocena była negatywna nie mieli szans na wejście.
Postawiono też na marketing, co w tamtych czasach było w Piszu zupełnym novum. W roku 1975 „Myśliwska” wygrała ogólnopolski konkurs organizowany przez redakcję czasopisma „Światowid”.
Trofeum była „Srebrna Patelnia”, która dumnie zawisła na restauracyjnej ścianie. Od tego momentu „Myśliwska” stała się znana w całej Polsce. Przyszedł prestiż i uznanie.
Kilka zdań warto też poświęcić tzw. sali bankietowej. Na górnym poziomie była wydzielona i zamknięta dla zwykłych konsumentów sala, w której biesiadowała ówczesna piska władza, komitet PZPR, szefostwo SB i Komendy MO oraz ich goście.
Był problem z dyskretnym wyjściem z tej sali. W przypadku nadmiernego spożycia i ogarniającej niemocy, chcąc ustrzec się kompromitującego rozgłosu, delikwenci byli wyprowadzani przez pomieszczenia zaplecza, czyli kuchnię.
Wspomnienie tych chwiejnych slalomów, upojonych sekretarzy i naczelników miasta wśród restauracyjnych garnków i patelni wywołuje do dzisiaj rozbawienie mojej rozmówczyni.
Kolejna i ostatnia już piska restauracja, istniejąca do dzisiaj „Hotelowa”, powstała przy końcu lat 70-tych. W zamyśle ówczesnej władzy miała przewyższyć klasą „Myśliwską”. Jednak nie zdołała dorównać legendzie swojej poprzedniczki.
Gromadziły się już ciemne chmury nad najbardziej „radosnym barakiem” jakim był PRL . W latach osiemdziesiątych przyszedł stan wojenny i kryzys. Z gierkowskiego blichtru nie pozostał żaden ślad.
Piskie restauracje stały się miejscami odrażającymi. To były mordownie, tak je określano. To wtedy nazwano szlak piskich restauracji trójkątem bermudzkim. Końcowe stadium i ich agonia było najlepszym obrazem i symbolem dawnego systemu i jego upadku.
Co się stało ze słynną platerowaną „Srebrną Patelnią”? Według ustaleń pani Zakrzewskiej, jej los był taki sam, jak restauracji. Skończyła swój żywot w czasie kiedy „Myśliwska” była już mordownią, w restauracyjnej kuchni, jako zwykły przedmiot użytkowy.
Tak zostały zapamiętane
Rozmówcy doskonale pamiętają atmosferę i klimat tych miejsc. Historia „Jubileuszowej” z racji, że była najstarsza, pamiętająca czasy pionierskie, siłą rzeczy posiadała najbardziej barwny koloryt. Wszyscy zgodnie postrzegają ją, że był to lokal dla chcących się napić. Tak było od początku.
W godzinach rannych zaglądali do niej ci, którzy szukali ukojenia po dniu poprzednim, a jak skończyła się pora obiadowa przybywali goście, którzy chcieli bankietować wieczorem.
Ruch w tygodniu był umiarkowanie ożywiony, za to w sobotni wieczór /soboty były pracujące/, po godzinie 15 tempo zapełniania się restauracyjnych stolików było błyskawiczne. Piosenka niezapomnianego Wiesława Gołasa „W Polskę idziemy drodzy panowie” doskonale oddaje stan ducha i emocji mężczyzn tamtej epoki.
Bywalcami „Jubilatki”, jak to się wtedy mówiło, była głównie „inteligencja pracująca”, czyli urzędnicy, nauczyciele, kadra administracyjna i techniczna piskich zakładów, milicjanci, itd. oraz prywatna inicjatywa. Lud i klasa robotnicza relaksowała się w budkach z piwem.
W tamtych czasach w knajpach szczególnie trzeba było uważać na to, co się mówi i do kogo, zwłaszcza na tematy polityczne. Jednak wraz z ilością wypitej wódki często zdarzało się, że biesiadnicy tracili kontrolę nad sobą. Jedni opowiadali historie prawdziwe, a inni puszczali wodze fantazji.
Jeden z rozmówców wspomina historię swojego sublokatora, dokwaterowanego do jednego z pokoi ich mieszkania, który chwalił się w „Jubilatce” swoimi wojennymi wyczynami oraz tym, że ma broń. Na drugi dzień, jeszcze nie zdążył wytrzeźwieć, całe ich mieszkanie łącznie ze wszystkimi domownikami przetrząsnęło UB, a „wojenny bohater” znalazł się na „dołku”. Oczywiście żadnej broni nie miał, a bohaterem wojennym, prawie kawalerem VM, stał się po kilku setkach przy knajpianym stoliku.
W epoce Gomułki tematów do knajpianych rozmów zdecydowanie przybyło. Zaczęto także przy wódce ubijać różne interesy. Ktoś chciał kupić dolary, złoto, inny nie mógł kupić potrzebnych materiałów budowlanych.
Mój rozmówca, przedstawiciel prywatnej branży budowlanej, któregoś z miłych wieczorów w „Jubilatce”, otrzymał kuszącą ofertę zakupu całej przyczepy desek podłogowych po bardzo atrakcyjnej cenie. Tego wieczoru wykazał się wręcz rewolucyjną czujnością. Przytomnie zapytał się czy jest faktura. Okazało się, że tym hurtownikiem od desek był funkcjonariusz MO. Ot, taka sobie prowokacja, jak mówi - jedna z wielu.
Jeśli jesteśmy przy ówczesnych stróżach prawa to byli oni częstymi gośćmi w „Jubilatce”. Inny rozmówca wspominał scenę, jak jeden z pijanych milicjantów, po cywilnemu, nie dając się wyprowadzić z zamykanego lokalu, wystrzelał z tetetki w sufit cały magazynek. Po nocy szukano gipsu i wapna żeby do rana po strzelaninie nie było śladu. Wszyscy nabrali wody w usta, tematu nie było.
Milicjanci i ubowcy przygody z bronią mieli różne. Zdarzało się, że po wytrzeźwieniu z obłędem w oczach konfidencjonalnie pytali się czy ktoś nie widział ich pistoletu.
W restauracji „Jubileuszowa” poza porą obiadową i dancingami, kobiet się raczej nie widywało, tym bardziej w „Trampie”. Co najwyżej żony poszukujące mężów. Bardzo częstym widokiem była małżonka wyprowadzająca pod ramię swoją zgubę z lokalu.
Po otwarciu „Myśliwskiej” duża część dotychczasowych bywalców przeniosła się do niej, jednak część jeszcze dość długi okres pozostała „Jubilatce” wierna. Straty konsumenckie zostały natychmiast uzupełnione. Piwo kuflowe jak magnes przyciągnęło nowe rzesze bywalców, ale to już była inna „Jubileuszowa”.
Ostatnia dekada PRL-u to już zupełna degeneracja i zatracenie. Mieszkańcy parafrazując, nazwali ją w tym okresie mianem „Jubla”. Współczesnemu pokoleniu trudno nawet sobie wyobrazić klimat tego przybytku w tamtym czasie.
W odległości 100-150 m od lokalu słychać było narastający brzęk, coś podobnego do brzęku roju pszczół lub gniazda os. Wraz ze zbliżaniem się do budynku, brzęk przeradzał się w harmider, by przejść w bezpośredniej bliskości w niesłychany tumult.
Temu wszystkiemu na ulicach sąsiadujących z „Jubilatką” towarzyszył ożywiony ruch pieszych. Po otwarciu drzwi, pierwszym wrażeniem był niesamowity wrzask i krzyk, a po chwili węch rejestrował specyficzny odór.
Wewnątrz papierosowego dymu było tyle, że drugi koniec sali był prawie niewidoczny. Okna niezależnie czy było gorąco, czy mróz musiały być otwarte. W tej niebieskiej mgle, przeciskając się przez ciżbę pijących szczęśliwców trzeba było dotrzeć do bufetu otoczonego szczelnym wianuszkiem spragnionych i podekscytowanych bywalców.
Dołączenie do tego wianuszka to nie była prosta sprawa. Najpierw należało zdobyć kufel. Szczęśliwcy, którzy go posiedli strzegli go, jak źrenicy w oku. Jeśli jesteśmy przy kuflach, czasami się zdarzało, że emocje w kolejce brały górę i kufel lądował na głowie innego kolejkowicza. Normalnej rozmowy tam nie dało się prowadzić, trzeba było krzyczeć żeby rozmówca usłyszał i zrozumiał co się do niego mówi.
Powiedzenie „uwaga na portfele” w tym miejscu to nie był żart. Wielu, po upojnych godzinach budziło się i z przerażeniem odkrywało, że nie ma portfela z wypłatą, dokumentów i zegarka.
Absurd gonił absurd.
Absurd gonił absurd.
W latach 80-tych był okres, że „Jubilatka” i „Tramp” na fali walki z alkoholizmem i paleniem papierosów zobowiązane zostały do wydzielenia sali bezalkoholowej, w której nie można było także palić. W „Jubileuszowej” sprawa była prosta, ale jak to zrobić w „Trampie” w którym była tylko jedna wielka sala? Rozwiązanie znaleziono, wydzielono kącik przegrodzony wielką metalową kratą. Bareja lepiej by nie wymyślił.
„Myśliwską” i jej klimaty moi wszyscy rozmówcy wspominali z wielką nostalgią. W porównaniu do „Jubileuszowej” to były dwa przeciwstawne światy, które dzieliła szerokość ulicy. Wchodząc do „Myśliwskiej”, w holu słyszany był zaledwie dyskretny odgłos prowadzonych przy stolikach rozmów oraz zapach parzonej kawy, pomieszanej z dymem dobrych papierosów, czasami fajki.
Wybierając się do „Myśliwskiej”, trzeba było również zadbać o odpowiedni ubiór. Tam nie można było pojawić się w roboczym drelichu. Cały ten anturaż sprawiał, że trzeba było zachowywać się stosownie. Wewnątrz rozmawiało się przyciszonym głosem. Towarzystwo jakie tam przychodziło, wiekowo było bardzo zróżnicowane, miało też różne potrzeby. Jedni traktowali „Myśliwską”, jako miejsce towarzyskich spotkań przy ciastku i kawie, zjedzenia posiłku, inni — wyłącznie jako miejsce napicia się wódki lub piwa w wesołym towarzystwie i kulturalnych warunkach.
Porą wieczorową atmosfera przy restauracyjnych stolikach ulegała radykalnej zmianie. Było wesoło, biesiadnicy tryskali humorem i fantazją, a ich rozmowy były zdecydowanie głośniejsze. Nikomu jednak ten wesoły nastrój nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie. Przy stolikach biesiadowali dyrektorzy zakładów, szkół, nauczyciele, urzędnicy i administracja, adwokaci, czasami trafili się sędziowie i prokuratorzy, milicjanci i żołnierze zawodowi oraz prywatna inicjatywa. Wielu z bardzo dużą regularnością i intensywnością tam bywało. Tak było do końca lat 70-tych.
Personel bardzo dbał o reputację zakładu. Nie było mowy o żadnej patologii. Jeśli ktoś nadużył, był najczęściej przez współbiesiadników dyskretnie, w odpowiednim momencie wyprowadzany lub wypraszany przez kelnerki. Jeśli perswazja słowna nie pomagała i sytuacja wymykała się spod kontroli, personel wzywał milicję, a biesiadnik był sprawnie wyprowadzony.
Czasami reakcja otoczenia była spóźniona i zdarzała się kompromitacja. Taki biesiadnik, zazwyczaj ze wstydu, na jakiś czas ograniczał intensywność wizyt w lokalu.
Dawni milicjanci wspominają przede wszystkim interwencje. Najbardziej zapadły im w pamięci te z „Jubilatki” i „Trampa”, które czasami kończyły się dla nich pourywanymi rękawami mundurów. Zdarzały się też bardzo poważne interwencje np. w sprawie pobicia ze skutkiem śmiertelnym majora L.W.P w „Myśliwskiej”. Awanturnicy dowożeni byli na dołek komendy milicji, określanej „na Buczka” - od nazwy ulicy. Z uwagi, że w Piszu nie było izby wytrzeźwień, dowożeni tam byli także osobnicy zamroczeni alkoholem np. leżący na chodniku lub ulicy.
Dołek to było kilka pomieszczeń piwnicznych, a jako miejsce do spania służyło podwyższenie zbite z desek, stąd mówiono, że przespał się na „dechach”. Jak brakowało miejsca na deskach, pensjonariusze leżeli pokotem na betonowej podłodze. Rano towarzystwo było wypuszczane, a w ślad za nimi szedł wniosek o ukaranie przed kolegium d/s wykroczeń.
Jest jeszcze jedno wspomnienie. Idąc szlakiem piskich restauracji, wraca pamięć o ludziach, których już nie ma. Przewijają się różne charakterystyczne postacie, barwne i wyraziste, o których do dzisiaj krążą anegdoty i wspomnienia, które stanowiły lokalny koloryt miasta.
Często były to osoby bardzo wartościowe, o dużym autorytecie w środowisku, lubiane, wrażliwe i obdarzone wieloma talentami. Cóż, Bachus wystawia też bardzo wysokie, tragiczne rachunki, wielu z nich przedwcześnie odeszło.
Nasza podróż do starego, nieistniejącego już Pisza dobiegła końca. Czy warto było tę podróż odbyć, czy uznać, że temat jest zbyt kontrowersyjny i lepiej nie przypominać historii piskich restauracji, knajp i budek z piwem?
Nasza podróż do starego, nieistniejącego już Pisza dobiegła końca. Czy warto było tę podróż odbyć, czy uznać, że temat jest zbyt kontrowersyjny i lepiej nie przypominać historii piskich restauracji, knajp i budek z piwem?
Myślę jednak, że warto. Ich historia pozwala współczesnemu pokoleniu lepiej zrozumieć tamtą rzeczywistość oraz ogromne zmiany obyczajowe i kulturowe jakie od tamtej pory zaszły.
Zebrał i opracował Andrzej Knyżewski
Zebrał i opracował Andrzej Knyżewski
Załączone do artykułu zdjęcia pochodzą ze zbiorów Andrzeja Knyżewskiego
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez