Mistrzowskie zapasy od kuchni. Czy nasz weteran podbije USA?

2018-04-20 15:34:32(ost. akt: 2018-04-20 17:07:30)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne/Mihail Medvedev

ROZMOWA\\\ — Trudno rozstać się z czymś, co robi się przez całe życie — mówi 62-letni Stanisław Kamiński. Zapaśnik z Nawiad zdobył niedawno złoto w Rosji, a już wylatuje do USA. Sukcesy sportowe przeplata dodatkowo triumfami... w kuchni.
— Nawiady. Niewielka wioska. Skąd w niej zapaśnik takiego kalibru?
— Tak po prawdzie to pochodzę z Sochaczewa. Tam się urodziłem. Na Mazurach osiadłem na stałe dopiero w 1992 roku. Nie byłem pierwszy, który na te piękne tereny trafił za sprawą... kobiety. Małżeństwo zmieniło moje życie, w tym - jak się okazało - także miejsce zamieszkania.

— Z zapasami związał się pan jednak znacznie wcześniej. Kiedy to się zaczęło?
— Gdy miałem 12 lat. W 1968 roku wystartowałem w turnieju dla początkujących, tzw. "Pierwszym Kroku Zapaśniczym"...

— Prawie pół wieku temu.
— W tym roku okrągły jubileusz, 50 lat. Ten czas zleciał bardzo szybko. Miałem chyba jednak smykałkę do zapasów, bo już w 1974 zdobyłem tytuł mistrza Polski juniorów młodszych, a następnie młodzieżowców. Kolejne 4 lata spędziłem w kadrze narodowej juniorów i seniorów, zdobywając m.in. 6. miejsce na mistrzostwach Europy juniorów oraz 4. na "Turnieju Przyjaźni" w Korei Północnej. Wielokrotnie dane mi było reprezentować biało-czerwone barwy za granicą.

— Z tego co wiem, swą pasją dość szybko udało się panu zarazić okolicznych mieszkańców.
— Po kilku przymiarkach, w 1999 roku udało nam się oficjalnie utworzyć z Grzegorzem Maksymowem klub sportowy Orlik Nawiady, w którym powołaliśmy sekcję zapaśniczą. Nie było to zadanie łatwe, bo choć miałem wszelkie uprawnienia już od czasów występów w reprezentacji, to i tak brakowało prawie wszystkiego. W tym trudnym czasie rękę wyciągnął do nas m.in. znany zawodnik i szkoleniowiec, Edward Szypulski z Kętrzyna. Obecnie trenujemy dużo dzieci i młodzieży, przyjeżdżają do nas również starsi. Mamy np. 48-letniego zawodnika z Pisza, który po latach zdecydował się u nas wznowić przygodę z zapasami.

— Wciąż, mimo 62 lat na karku, nie ma pan zamiaru ograniczać się wyłącznie do roli trenera. 7 kwietnia w Rosji zdobył pan złoto międzynarodowych mistrzostw weteranów.
— Trudno rozstać się z czymś, co robi się przez całe życie. W pewnym wieku trzeba sobie oczywiście zdać sprawę z pewnych ograniczeń. Nie ma się co oszukiwać. Sport w wersji typowo wyczynowej, olimpiady... To już jest poza zasięgiem. Jednak czy to zapasy, kolarstwo, ciężary, tenis... Gdy w kimś pasja wciąż nie gaśnie, to decyzja o przedłużeniu kariery przychodzi naturalnie. Tym bardziej, gdy wciąż są pewne sukcesy.

— Podpytałem nieco pana znajomych. Poza ostatnim rosyjskim triumfem ma pan ich na koncie wiele, wiele więcej.
— Tak, jestem wielokrotnym mistrzem Polski, 2-krotnym wicemistrzem świata i 6-krotnym brązowym medalistą mistrzostw świata. Troszkę się tego zebrało. Od 2010 roku regularnie startuję w mistrzostwach świata. W tym czasie każdorazowo wracałem z medalem.

— W Rosji pojawiło się 140 uczestników z 13 państw, m.in. z Chorwacji, Macedonii, Austrii... Co zapasy mają takiego w sobie, że weteranom wciąż chce się pokonywać tysiące kilometrów dla jednego turnieju?
— Głód rywalizacji nie gaśnie. Zmusza człowieka, by dalej trenował i traktował to poważnie. Choć mam mnóstwo innych zajęć, trenuję cały czas, 5 razy w tygodniu. Czasem są chwile zwątpienia, jednak, gdy startuje się w mistrzostwach, wszystko to znika. Wzięcie w nich udziału pozwala naładować baterie i dalej trzymać formę. Trudno zresztą o bardziej wszechstronny trening. Pracują wszystkie partie mięśniowe. Zapasy są idealną podstawą praktycznie do każdej dyscypliny. Nie bez przyczyny w amerykańskim collegu stanowią obowiązkowy element WF.

— Trudno było zdobyć rosyjskie złoto?
— Chyba nie powinienem tak mówić, ale w tym roku nie było aż tak mocnych przeciwników. W zeszłym roku miałem w finale zdecydowanie cięższą przeprawę z aktualnym mistrzem świata, Michaiłem Szermanowem. Wygrałem 6:2 na punkty, ale było bardzo ciężko. Teraz w Rosji wszystkie walki zakończyłem przed czasem.

— Walka z orłem na piersi to wciąż emocje czy już rutyna?

— Żadna rutyna, zdecydowanie. Gdy jadę na zawody, rozgrzewam się, znów znajduję się wśród rówieśników... Znana z wcześniejszych lat adrenalina powraca. Przeżywam te walki tak jak i wcześniej. Gdy się stoi na podium z orłem na piersi… Nie ma znaczenia czy masz 20, 50 czy 100 lat. W tych momentach czas i liczby w metryce się nie liczą.
Obrazek w tresci

— 22 kwietnia leci pan walczyć do Las Vegas. Będzie trudniej?
— Nie wiem, ale całkiem możliwe. Trudniej na pewno było się tam dostać. Nie udałoby się, gdybyśmy nie dostali oficjalnych zaproszeń od Amerykańskiej Federacji Wrestlingu...

— ...za oceanem wiedzą gdzie leżą Nawiady?
— (śmiech) Raczej nie, ale cała nasza piątka, którą lecimy, to medaliści mistrzostw świata. Zdzisław Brzozowski, Mirosław Wieczorkiewicz, Mariusz Wiśniewski, Janusz Lisiewski... Zdążyliśmy się już pokazać i nie jedziemy tam jako "chłopcy do bicia". Dzięki temu nie musieliśmy martwić się o wiele rzeczy, choć i tak łatwo nie było.

— Wiem, że na mistrzostwach weteranów trudno cokolwiek zarobić. Skąd bierzecie środki?
— Tak, niestety zawody weteranów nie są dotowane przez Polski Związek Zapaśniczy, jeździmy więc za własne pieniądze. Dlatego też gorąco chciałbym podziękować wszystkim sponsorom, którzy wspierają nie tylko mnie, ale i nasz klub. Miałem szczęście trafić na prawdziwych pasjonatów sportu, takich jak np. Krzysztof Popławski z Warszawy, Włodzimierz Komorowski z Nawiad, Marek Szabelski z Piecek czy Sabri Bekdas z Mrągowa. Dziękuję także włodarzom naszego powiatu i gminy, którzy również wiernie wspierają nas od wielu lat.

— Jak, technicznie, wyglądała będzie wasza podróż?
— 22 kwietnia, o 14:30 wylatujemy z Warszawy do Frankfurtu. Tam przesiadka i lecimy do San Francisco, a następnie do Las Vegas. Z lotniska odbiorą nas organizatorzy. 24-26 kwietnia będą rozgrywane mistrzostwa. Zostaniemy dzień dłużej, może uda nam się zobaczyć coś więcej niż tylko halę sportową. Później wracamy tą samą drogą.

— Kawał z pana chłopa, występuje pan w kategorii do 130 kg. Treningi to duże obciążenie dla organizmu?
— Względem rywali mam dużą niedowagę, ważę ok. 110 kg. Ale fakt, trenując w tym wieku trzeba szczególnie dbać o organizm. Organizatorzy mistrzostw jednak kładą na to duży akcent. Co pół roku musimy przechodzić specjalistyczne badania, w tym kardiologiczne. Musimy być naprawdę zdrowi, by móc walczyć.

— Rodzina nie stara się stopować pana wojowniczych zapędów?
— Nie, czuję z ich strony naprawdę duże wsparcie. Czasem tylko żona odrobinkę westchnie...

— Chyba ją rozumiem. Ciągle pana nie ma. To Rosja, to USA...
— Tak, a w końcu prowadzimy własną działalność. Gdy wyjeżdżam, wszystko spada na jej barki. Wiem, że to dla niej nie jest łatwe. Tym bardziej szczerze dziękuję jej za to, że przymyka oko na moją pasję i cieszy się z moich sukcesów.

— Wiem, że poza walką na macie realizuje się pan również w... kuchni. Komu udało się pana zagonić do garów?
— (śmiech) Sam się zagoniłem, wiele lat temu. Ukończyłem szkołę gastronomiczną, następnie uzyskałem dyplom mistrza kucharskiego. Od 1998 r. prowadzę wspólnie z żoną jadłodajnię "Staśkowa Chata" w Mojtynach, karmię ludzi i szkolę następców. Nim zostałem tam szefem kuchni, w przeszłości gotowałem m.in. w ambasadzie Wielkiej Brytanii, w Warszawie, w Zakopanem, również przez 2 lata w Niemczech... Mam w tym fachu trochę doświadczenia.

— Są jakieś elementy wspólne między kuchnią a zapasami?
— Raczej nic bezpośredniego. Może mam większą świadomość w kwestiach diety, dzięki czemu sam mogę sobie przygotować odpowiednio zbilansowane posiłki.
Obrazek w tresci

— Po wykonaniu zapaśniczego rzutu na worku ziemniaków puree pewnie zrobiłoby się samo...
— (śmiech) Tego nie próbowałem, mamy inne metody treningu. No i klienci nie byliby z tego raczej zadowoleni...

— Co jest pana daniem popisowym w kuchni, a co na macie?
— Na pewno sandacz zapiekany w kaszy gryczanej, w sosie śmietanowym z kurkami. Tym daniem wygrałem 2 lata temu konkurs na najlepszą potrawę na Warmii i Mazurach. Konkurs został zorganizowany przez stowarzyszenie Mazurskie Morze, a wyniki ogłoszono podczas dni Mikołajek. Cenię sobie ten tytuł, bo udział wzięło wielu fachowców, a w jury zasiadało wielu naprawdę świetnych kucharzy, jak np. Karol Okrasa. Natomiast akcją, którą najchętniej i najlepiej stosowałem na macie, były tzw. "rzuty z góry", "suples i biodro". Teraz nie wykonuję już ich tak często. Walczę bardziej z kontry. W starciu z moimi rówieśnikami przynosi to obecnie najlepszy efekt.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5