Justyna Franieczek pokonała przeciwności losu i została mistrzynią świata w lekkoatletyce
2021-10-27 14:29:46(ost. akt: 2021-10-27 14:42:07)
Po wypadku samochodowym Justyna Franieczek miała zostać do końca życia osobą niepełnosprawną. Nie pogodziła się jednak z diagnozą lekarzy i przez wiele lat walczyła o zdrowie. Dziś jest mistrzynią świata w lekkoatletyce, członkinią kadry narodowej oraz finalistką Igrzysk Paraolimpijskich w Tokio.
— Sportem zainteresowałaś się w podstawówce. Jak udało ci się przekuć tę pasję w sukces?
— Jako dziecko miałam spore problemy z nauką. W pewnym momencie odkryto u mnie niepełnosprawność intelektualną. Bardzo duże trudności sprawiało mi zapamiętywanie dat, matematyka oraz inne przedmioty. Zaczęłam więc szukać dziedziny, w której bym się odnalazła. Tak odkryłam dla siebie sport, w którym byłam naprawdę dobra. Ale nikt w podstawówce tego nie zauważał, nawet gdy wygrywałam w szkolnych zawodach. Później z kuzynką postanowiłyśmy, że chcemy iść na karate. Nasi rodzice się nie zgodzili. No gdzie dziewczyny na karate? Mama poradziła więc nam, żebyśmy poszły na bieganie. Zaczęłam więc trenować i bardzo mi się to spodobało. W sekcji miałam też lepsze towarzystwo, niż w szkole, gdzie czasem mi dokuczano, wyśmiewano się ze mnie. Na treningach tego nie było. W pewnym momencie zaczęłam brać udział w zawodach. Podczas mojego pierwszego startu ukończyłam bieg na 400 m z wynikiem 58:52. Wszyscy byli w szoku, bo nie potrafiłam ustawić nawet bloków startowych. Trenowałam bardziej bieg na średnie dystanse, niż sprint. Trenerzy zaczęli się o mnie bić. I tak to się zaczęło. Nieważne, gdzie wystartowałam, wygrywałam. Zakochałam się w tym sporcie.
— W pewnym momencie musiałaś jednak ze sportu zrezygnować...
— Tak. Gdy miałam osiemnaście lat zaczęły się problemy zdrowotne. Trudno było określić ich źródło. Raz bolał mnie brzuch, innym razem, po krótkiej przebieżce, dostawałam skurczy. Zdarzało się, że przez trzy tygodnie nie mogłam się normalnie załatwić. Zaczęłam więc chodzić po lekarzach. Przepisywali mi różne leki, ale zamiast lepiej, czułam się tylko gorzej. Już nawet nie pamiętam, w ilu szpitalach byłam. W końcu okazało się, że mam nowotwór. Ten guz bardzo szybko rósł. Na szczęście operacja się udała i wygrałam kolejną wielką bitwę. Od tamtej pory zmieniłam całkowicie dietę, zaczęłam zdrowiej się odżywiać.
— Niedługo potem los wystawił cię na kolejną próbę.
— Po operacji chciałam wrócić do trenowania. W 2011 roku przeżyłam bardzo ciężki wypadek samochodowy. Po wypadku miałam stwierdzone 30 proc. uszczerbku na zdrowiu przez lekarzy sądowych. W konsekwencji powrót do sportu zajął mi osiem lat. Miałam zniszczony cały organizm: uszkodzony bark, lewą nogę, kość krzyżową, całą pozszywaną twarz i wargę przeciętą na pół. Prawie trzy lata nie potrafiłam swobodnie się wypowiadać, sepleniłam, nikt mnie kompletnie nie rozumiał. Musiałam od nowa uczyć się mówić. To też był dla mnie cios. Ale dzięki tej sytuacji nauczyłam się nie przejmować opiniami innych na mój temat. Bo wówczas, gdy na przykład wchodziłam do sklepu, nie było osoby, która by się na mnie nie popatrzyła. Cała moja twarz była zniszczona. Dla niewiele ponaddwudziestoletniej dziewczyny to koszmar. Miałam też duże problemy z chodzeniem. „O bieganiu mogę zapomnieć” — tak powiedzieli mi lekarze. Nie chciałam się z tym pogodzić. Postanowiłam udowodnić, że da się wyjść z każdej opresji. Powoli stawiałam sobie cele i je realizowałam.
— Oprócz ograniczeń ruchowych dokuczały ci bóle?
— To był ból przez 24 godziny na dobę. Nieważne, czy siedziałam, czy leżałam, czy chodziłam. Bolało cały czas. Wtedy moim największym marzeniem było, żeby wreszcie przestało boleć. Nie mogłam podjąć żadnej pracy, bo ból nie opuszczał mnie nawet na minutę. Nie miałam pieniędzy. próbowałam w międzyczasie wrócić do sportu. Szłam na trening, ale nie mogłam nawet przebiec stu metrów. Mieszkałam wtedy naprzeciwko lasu. Więc po takich próbach leżałam w krzakach i płakałam. Nie z bólu, ale dlatego, że nie mogłam biegać. Było bardzo ciężko, ale starałam się podejść do tego z uśmiechem. Bo wiedziałam, że jeśli nie będę do tego podchodzić z uśmiechem, to wpadnę w jakąś głębszą depresję. Postawiłam przed sobą cel: udowodnię wszystkim, że da się wrócić. I nieważne, jak organizm byłby wyniszczony. Przeprowadziłam się wtedy do Warszawy. Przeszłam operacje. Skutki bywały różne. Próbowałam wrócić do sportu, niestety cały czas odnawiały się powypadkowe kontuzje. Ale i tak robiłam wszystko, żeby odbudować formę. Pewnego dnia zadecydował przypadek. Poznałam dr Jacka Jaroszewskiego, dziś lekarza pierwszej Reprezentacji Polski w piłce nożnej. Uratował mnie. Robił to za darmo i po godzinach pracy. Takich ludzi dzisiaj już nie ma. Dzięki terapii doktora osiągnęłam wszystko.
— Chciałaś dowieść, że potrafisz przezwyciężyć własną niepełnosprawność. Czy oprócz tego miałaś inne źródła motywacji?
— Sport po prostu był i jest moją miłością. Posiada swój smak. Nie pozna go nikt, kto nigdy nie trenował. Ten, kto trenował i poczuł to kiedyś, wie o czym mówię. Tego uczucia nie da się zastąpić niczym innym. Bardzo chciałam do tego wrócić i głównie to podtrzymywało mnie na duchu. Stąd uważam, że każdy z nas powinien mieć pasję. Warto też uprawiać sport, niekoniecznie wyczynowo. Ruch pobudza nas do życia, wytwarzają się endorfiny, zyskujemy więcej radości oraz zdrowia.
— Stopniowo odzyskiwałaś sprawność i wróciłaś do sportu. Czy przy okazji wyleczyłaś ból?
— Ból mam jakby do dzisiaj. Na szczęście nie jest on tak intensywny, jak wtedy. Najgorzej mam z kością krzyżowo-biodrową. Ale jak zaczyna mnie boleć, to wiem co trzeba zrobić, żeby uniknąć pogorszenia. Na pewnym etapie rehabilitacji przeprowadziłam się z Warszawy do Piły ze względu na dobre warunki treningowe z dala od miasta. Zaczęłam trenować pod okiem zespołu trenerskiego i trenera kadrowego. Zmontowałam zgrany zespół, sołtysa Skrzatusza, trenerów poszczególnych dyscyplin oraz rotacyjnie wybitnych specjalistów z Reprezentacji Polski w piłce nożnej, którzy robią wszystko co w ludzkiej mocy, żeby mnie ratować. Wróciłam do sportu dopiero w 2019 roku. Trenowałam tak mocno, że złamałam zmęczeniowo stopę w trzech miejscach. Ze złamaną nogą dobiegłam do Finału Mistrzostw Świata w Dubaju. Nikt o tym nie wiedział. Ból był ekstremalny, ale wytrzymałam. Poziom, na którym jestem, nie jest tym sprzed wypadku. Ale robię wszystko, żeby do tego poziomu wrócić, a potem podniosę się jeszcze wyżej. Mam wokół tych cudownych ludzi. Nie mogę ich zawieść.
— Po powrocie do sportu wywalczyłaś wiele sukcesów. Z których jesteś najbardziej dumna?
— Jestem dumna ze wszystkich sukcesów, bo każdy sukces coś za sobą niesie. Za każdą wygraną stoi wysiłek, który musiałam podjąć. Jak już wcześniej wspomniałam, odbudowanie formy zajęło mi osiem lat. Mistrzostwo Świata zdobyłam po dziesięciu latach. Dalej nie jestem w pełni sprawna. Dalej odzywają się stare kontuzje. Ból również czasem wraca, raz jest mocniejszy, raz lżejszy. Ale trzeba walczyć dalej i cieszyć się z sukcesów, nawet tych małych. Stanowią one motywację do dalszej pracy. Reprezentuję Polskę. To wielki zaszczyt i ogromna odpowiedzialność. To co inni nazywają niczym ja nazywam wszystkim.
— Obecnie bierzesz udział w zawodach krajowych. Jeździsz także za granicę.
— Tak. Pół roku po tym, jak wróciłam do trenowania, nabiegałam bardzo dobry czas. Dzięki temu zrobiłam kwalifikację, żeby pojechać do Dubaju. Poleciałam tam w połowie listopada 2019 roku. Właśnie wtedy odezwały się moje problemy ze stopą. Miałam taki ból, że nie mogłam nawet chodzić. W pewnym momencie siedziałam i po prostu się z tego śmiałam. Doszłam do siebie po wypadku, myślałam, że te przeciwności losu już się skończyły. A tu dalej los rzuca mi kłody pod nogi. Powiedziałam więc: no dobra, pobiegniemy z tym. Wzięłam trzy środki przeciwbólowe i biegłam. Dobiegłam do finału, zajęłam wtedy siódme miejsce ze stopą pękniętą w trzech miejscach. Przez pół roku miałam zakaz biegania. Na czerwiec 2020 roku zaplanowano igrzyska w Tokio. Zaczęłam się do nich przygotowywać. Przez pandemię przesunięto je na 2021 rok. Bardzo się z tego ucieszyłam, bo nigdy bym w nich nie wystartowała. W 2019 roku płakałam. Wiedziałam, że przez kontuzje nie pojadę to Tokio. Nie było wtedy jeszcze pandemii Covid 19. Szef Sztabu dr Kamil Całek powiedział żebym się nie martwiła i że może odwołają Igrzyska. Bardzo się pokłóciliśmy. Mówiłam, że opowiada głupoty i żeby lepiej nie pogarszał sytuacji. Igrzyska jednak odwołano, a ja nauczyłam się słuchać innych. Cud się zdarzył. Nabrałam szacunku do ludzi i życia. To co wydawałoby się absolutnie niemożliwe dokonało się. Pojechałam do Tokio rok później na igrzyska. Sen się spełnił i pobiegłam w najszybszym finale Igrzysk Paraolimpijskich w historii świata. Absolutny kosmos.
— Niedawno okazało się, że twoim jest twoim kibicem jest również sam Robert Lewandowski. Udało ci się poznać go osobiście. Jaki wspominasz tamto spotkanie?
— Gdy wznowiłam treningi, nakręciłam o tym filmik, który wrzuciłam do mediów społecznościowych. Podczas wyjazdów na zawody, np. do Tokio, również nagrywałam. Stałam się osobą bardziej medialną. Mam blisko 11 tysięcy osób wspierających mnie na moim fanpejdżu i ogromne zasięgi sięgające półtora miliona osób. Moje posty również zbierają po kilka tysięcy polubień. Prawdopodobnie w ten sposób najlepszy piłkarz świata zauważył moją historię. Zawsze wraz z Anną Lewandowską byli dla mnie inspiracją i wzorem. Robert wyciągnął do mnie rękę i zaprosił na spotkanie. Było to tak niesamowite, że całkowicie straciłam głos. Bardzo się denerwowałam. Nikt z takich osób nigdy nie powiedział mi, że to co robię jest ważne i nie złożył mi gratulacji. Byłam bardzo szczęśliwa. Robert powiedział, że porozmawia z Anią Lewandowską i postara się pomóc w realizacji mojego marzenia, aby poznać Anię. Nie umiem prowadzić profesjonalnej diety. To element, który również może być bardzo istotny, aby złamać barierę 58 sekund. Wierzę, że Anna pomoże mi to osiągnąć. Nigdy nie miałam ani dietetyków, ani fizjoterapeutów i odżywek. Nie mam nic. Nie poddaje się jednak. Wiem, że się uda. Mam tylko plan „A”- zwycięstwo .
— Co byś poradziła młodym dziewczynom, które utraciły zdrowie w wypadku i próbują walczyć o normalność?
— Trzeba mieć marzenia i o nie walczyć. Nie muszą to być wielkie marzenia. Ale powinna to być taka pasja, cel, który motywuje. Do tego celu trzeba iść małymi kroczkami, bo nie da się nagle przeskoczyć z niepełnosprawności do sprawności. Warto sobie stawiać małe cele i stopniowo je realizować. Ja tak samo miałam małe marzenia, później coraz większe, coraz większe. Z każdej, nawet najgorszej sytuacji, można wyjść. Żeby zdobyć pieniądze na sprzęt sprzedałam lodówkę i AGD. Przez pół roku nie miałam mieszkania. Spałam w biurze u znajomych na dmuchanym materacu. Nawet jeśli ktoś doznał nieodwracalnego uszczerbku na zdrowiu, np. stracił nogę, to dalej może się rozwijać. Czasami nawet bardziej niż przed wypadkiem. Takie osoby też mogą uprawiać sport i bardzo wiele na tym polu osiągnąć. Ja sama, dzięki udziale w igrzyskach paraolimpijskich, miałam okazję zwiedzić świat, poznać fantastycznych ludzi. Każdy z nich ma swoją historię, swoją osobistą tragedię, a mimo to emanuje ogromną energią i miłością.
Paweł Snopkow
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez