Maria Żodzik przypudrowała trupa?

2025-09-22 14:23:24(ost. akt: 2025-09-22 14:41:08)

Autor zdjęcia: PAP/Adam Warżawa

Gdy na początku obecnego stulecia Paweł Zarzeczny studził przedmundialową euforię, przywołując cytat z „Pulp Fiction”: „Panowie, jeszcze nie czas na lizanie się po fiutach”, to kadrowicze wraz z trenerem, niczym nadąsane nastolatki, obrazili się nań nie na żarty. Niestety, artykuł Zarzecznego okazał się profetyczny, bo nasze orły po dwóch przegranych meczach (0:2 z Koreą Południową i 0:4 z Portugalią) mogły zacząć pakować walizki. Wygrana z USA (3:1) nie miała już większego znaczenia i nie mogła zmienić oceny występu drużyny Jerzego Engela.
Dwadzieścia trzy lata później polscy lekkoatleci Azję również opuszczają na tarczy. A srebrny medal skoczkini wzwyż Marii Żodzik, która od 2024 roku ma polskie obywatelstwo, jest jak wspomniana wygrana rezerweiros z hamburgeiros w Daejeon. Nieznacznie ociepla medialny wizerunek, ale nie unieważnia sportowej porażki.

Kogo interesują skoki narciarskie w lecie?

Działaczom naturalnie spadł kamień z serca, albowiem wiele wskazywało na to, że powtórzy się historia z 1987 roku, gdy biało-czerwoni podczas globalnego championatu nie zdobyli ani jednego medalu. Dzięki sukcesowi Żodzik będzie jednak można zaklinać rzeczywistość i tkwić w samozadowoleniu, a po halowych zawodach, na których na pewno osiągniemy sukcesy, pleść androny o tym, że jesteśmy „lekkoatletycznym wunderteamem”. Problem w tym, że rywalizacja w hali to coś w rodzaju skoków narciarskich w lecie. Mówiąc nieco sarkastycznie, najlepszych na świecie hala niejednokrotnie interesuje mniej więcej tak, jak Marcina Gortata historia i tabliczka mnożenia.

Przykładem są tegoroczne mistrzostwa świata, gdzie polska sztafeta 4 x 400 m kobiet wystartowała tylko dlatego, że czołowe reprezentacje po prostu nie chciały jechać do Chin. Dość powiedzieć, że na starcie zobaczyliśmy zaledwie pięć sztafet, w tym biegaczki ze Sri Lanki.
W Nankinie wygrały Amerykanki (3:27,45), które wyprzedziły Polki (3:32,05) i Australijki (3:32,65).

W historii halowych mistrzostw świata, które odbywają się od 1987 roku, tylko raz wynik powyżej 3:32,00 dał medal. Zdarzyło się tak w 1993 roku. Wówczas jednak wystarczyło dobiec do mety. Dosłownie! Na starcie stanęły cztery sztafety (Jamajka, USA, Kanada, Rosja), ale tylko dwie zostały sklasyfikowane. Rosjanki i Kanadyjki zdyskwalifikowano (Rosjanki za doping), wskutek czego brązowego medalu nawet nie przyznano...

Kto ich zastąpi?

Optymiści powiedzą, że przecież nie jest tak źle, bo w sztafecie mieszanej 4 x 400 m do medalu zabrakło zaledwie 0,02 s. Tyle tylko, że gros reprezentacji potraktowało tę konkurencję z przymrużeniem oka i w odróżnieniu od nas nie wystawiło najmocniejszych składów. Gdyby Jamajka, Wielka Brytania czy RPA poważniej podeszły do miksta, to nie byłoby czego zbierać, a tak możemy się samookłamywać i dla lepszego samopoczucia dumnie napinać muskuły.
Świat odjeżdża nam nawet w konkurencjach, które dotąd zwykliśmy nazywać narodowymi. Weźmy np. rzut młotem. Paweł Fajdek, pięciokrotny mistrz świata w latach 2013-2022, w historii swoich startów na tej imprezie najdalej rzucił 81,98 m. W stolicy Japonii, by zdobyć brązowy medal, trzeba było posłać młot na odległość 82,69 m (zwycięzca konkursu rzucił 84,70 m).

Paweł Fajdek i nieobecny w Tokio Wojciech Nowicki w przyszłym roku skończą 37 lat i praktycznie w każdej chwilą mogą przejść na zasłużoną emeryturę. A co z następcami? Numer trzy wśród polskich młociarzy to obecnie Wojciech Wrotyński (29 lat), który w tym roku rzucił 76,17 m. Wrotyński do Japonii przyleciał, rzucił 69,33 m i zajął 36. miejsce na 36 zawodników.
Skądinąd w tym roku tylko pięciu polskich młociarzy przekroczyło 70 m (piąty wynik to 70,33 m). Nie ma zatem mowy o jakiejkolwiek ciągłości ani tym bardziej o wypracowanym systemie szkolenia. Rzucali Fajdek i Nowicki (wcześniej oczywiście Szymon Ziółkowski), a jak przestaną, to nasz młot może podzielić smutny los skoku o tyczce pań.

W pierwszej dekadzie XXI wieku na skoczniach brylowały Anna Rogowska i Monika Pyrek, ale po zakończeniu przez nie karier kobiecą tyczkę dopadł potężny kryzys (w tym roku żadnej Polki nie ma nawet w pierwszej setce najlepszych tyczkarek na świecie). Dość powiedzieć, że na tegorocznych mistrzostwach Polski złoty medal dał wynik 4,20 m, a do srebra wystarczyło 4,10 m. Wśród panów nie jest lepiej, bo powoli schodzący ze sceny 33-letni Piotr Lisek (w tym roku skoczył 5,73 m – 36. wynik na światowych listach) również zdaje się nie mieć następców. Numer dwa rodzimej tyczki to 34-letni Robert Sobera (w tym roku 5,63 m). Poza wymienionymi panami 5,50 m w 2025 roku skoczył jeszcze tylko jeden zawodnik.
Czterdziestoletnia Anita Włodarczyk, trzykrotna mistrzyni olimpijska, także nie będzie rzucać wiecznie. W Tokio towarzyszyły jej Ewa Różańska i Katarzyna Furmanek, które finał konkursu mogły jednak oglądać co najwyżej z trybun.

Równia pochyła

Symbolicznym obrazem upadku polskiej lekkoatletyki były tegoroczne mistrzostwa kraju, podczas których poziom wielu konkurencji, delikatnie mówiąc, nie przystawał do rangi imprezy. Na stadionie w Bydgoszczy świeciło pustkami, a nieliczni kibice przecierali oczy ze zdumienia, widząc, że złoty medal w skoku w dal daje wynik 7,32 m, w trójskoku 15,63 m, a w skoku wzwyż 2,19 m (by zdobyć brąz, wystarczyło skoczyć 2,08 m). Swoją drogą poziom lwiej części konkurencji ciężko komentować bez zgryźliwości. Odnotujmy więc tylko, że Józef Szmidt w 1960 roku (w Olsztynie) na żużlowej bieżni nieistniejącego już Stadionu Leśnego skoczył 17,03 m.

Jako że lekkoatletyka jest sportem wymiernym, to zajrzyjmy do tegorocznych tabel.
Wiecie, ilu Polaków w tym roku wynikowo plasuje się w pierwszej 10 na świecie? Otóż jest tylko jeden taki dżentelmen i nazywa się Paweł Fajdek (rzut młotem – 7. miejsce, 79,07 m). W przypadku pań w top 10 mamy dwie reprezentantki: Maria Żodzik (skok wzwyż – 3. miejsce ex aequo z czterema innymi zawodniczkami, 2,00 m), Natalia Bukowiecka (bieg na 400 m – 7. miejsce, 49,29 s). I to by było na tyle, jeżeli chodzi o światową czołówkę (w top 15 znalazły się jeszcze Anita Włodarczyk – 12. miejsce, chodziarka Katarzyna Zdziebło – 13. miejsce i płotkarka Pia Skrzyszowska – 14. miejsce). Wśród panów w czołowej 15 poza Fajdkiem nie ma ani jednego Polaka…
To kto miał w Tokio stanąć na podium?

Gwoli statystycznego obowiązku przypomnijmy, że podczas mistrzostw świata w Pekinie (2015) Polska zdobyła osiem medali. Tyle samo krążków przywieźliśmy z Londynu (2017). W Doha (2019) było nieco gorzej, ale sześć medali trudno było uznać za powód do wstydu. Zwiastunem tego, że idzie „wielka smuta”, były mistrzostwa w Eugene (2022), bo amerykańską ziemię opuszczaliśmy z czterema medalami. W Budapeszcie (2023) biało-czerwoni na podium stanęli dwa razy.

Wypada się cieszyć?

Bez owijania w bawełnę powiedzmy sobie, że łatwiej już nie będzie, bo w związku z technologicznymi zmianami poziom, zwłaszcza w biegach, począwszy od sprintu, a skończywszy na maratonie, po prostu wystrzelił w kosmos. 10,10 s Oliwiera Wdowika w biegu na 100 m jeszcze niedawno coś znaczyło, ale w tym sezonie to 118. wynik na świecie. Podobnie jest z biegiem na 800 m, w którym mamy relatywnie mocnych reprezentantów. Niestety, liczby mówią co innego. Tylko w tym roku poniżej 1:43 pobiegło 17 mężczyzn, poniżej 1:44 – 35, a poniżej 1:45 – ponad 100. Najlepszy z Polaków Patryk Sieradzki z do niedawna wydawałoby się imponującym wynikiem 1:44,16 zajmuje 44. miejsce.

Wielu kibiców podśmiewało się z naszych maratończyków w Tokio, którzy wbiegając na metę na odległych pozycjach (Aleksandra Brzezińska – 39. miejsce z wynikiem 2:39,46; Mateusz Kaczor – 50. miejsce z wynikiem 2:21,51), cieszyli się, jakby zdobyli medale albo przynajmniej pobili rekordy życiowe (na co w tokijskich warunkach nie było szans). Ale czy rzeczywiście był to występ poniżej oczekiwań? Wszak w ostatniej dekadzie żaden polski maratończyk i maratonka nie uzyskali wyniku, który na zakończenie sezonu pozwoliłby im zająć miejsce w top 50 światowego rankingu.
Z drugiej strony czy zawodowemu biegaczowi wypada ostentacyjnie radować się z tego, że ukończył bieg?

Wyrzut sumienia PZLA

– Trzeba skończyć z radziecką czy rosyjską szkołą treningu. To starodawne podejście, świat już tak nie trenuje. Te treningi, które stosują najlepsze grupy w Polsce, są ze wschodu – powiedziała rozgoryczona Alicja Konieczek, która odpadła w eliminacjach biegu na 3000 m z przeszkodami. Konieczek dodała, że „trenerów więc albo trzeba dokształcać, albo wejdzie nowe pokolenie szkoleniowców i wtedy się wybijemy”.

To z gruntu idealistyczne podejście, bo ci trenerzy najpierw muszą przebić się przez związkowy beton. Najbardziej pouczający jest casus Tomasza Lewandowskiego, jednego z najbardziej cenionych na świecie szkoleniowców, który pięć lat temu odchodził z PZLA w atmosferze skandalu. I nie wystarczył fakt, że w jego grupie trenowali medaliści światowych imprez: Marcin Lewandowski, Adam Kszczot, Patrycja Wyciszkiewicz i Angelika Cichocka.

„Nie widzę szans na współpracę z tymi ludźmi w PZLA, którzy potrafili mi powiedzieć: »Jesteś gównem, a nie trenerem«” – powiedział swego czasu Tomasz Lewandowski, który dziś odpowiada ze znakomitym skutkiem za biegi w Holandii, szkoląc m.in. Nielsa Larosa (1500 m – 3;29,20; 3000 m – 7:29,49), Stefana Nillessena (1500 m – 3:29.23) czy Diane van Es (rekordzistka Europy w biegu na 5 km – 14:39).

Z trenerem Lewandowskim współpracują najlepsi biegacze globu, m.in. Kenijczyk Timothy Cheruiyot (mistrz świata na 1500 m z 2019 roku). Twórca sukcesów Marcina Lewandowskiego de facto mógłby pracować w każdym zakątku na świecie, bo poważne federacje wiedzą, że opłaca im się korzystać z jego wiedzy i doświadczenia.
I co najważniejsze, ci, którzy doprowadzili do tego, że straciliśmy trenera Lewandowskiego, nigdy za to nie odpowiedzieli. To nie oni odeszli z PZLA, ale uznany trener. Kto na tym stracił?
Wiem oczywiście, że w związkowej centrali w ubiegłym roku nastąpiły zmiany, które zwiastują lepszą przyszłość, ale pożyjemy, zobaczymy.
Żeby jednak nie było tak pesymistycznie, to pamiętajmy, że na sporcie świat się nie kończy.

"Sport, każdy przyzna
To rozrywka, a nie »Bóg, Honor, Ojczyzna«"

Kazik Staszewski, „Nie chcę grać w reprezentacji”

Michał Mieszko Podolak

2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B