Polska prezydencja, czyli nieobecni nie mają racji...

2025-04-21 00:00:12(ost. akt: 2025-04-21 00:03:42)
Premier Donald Tusk

Premier Donald Tusk

Autor zdjęcia: PAP

Trwa półroczna prezydencja Polski w Unii Europejskiej – a jakby jej nie było. Nawet wczoraj jeden z pracowników Parlamentu Europejskiego z długim stażem – uwaga: wcale niebędący zwolennikiem Prawa i Sprawiedliwości! – zwrócił mi uwagę, że poprzednia prezydencja, czyli Węgrzy zorganizowali dużo więcej konferencji i imprez towarzyszących niż nasz kraj. To fakt. Happening sprowadzający się do wręczania eurobiurokratom pączków z okazji tłustego czwartku, jeden koncert i jedna konfa w europarlamencie to rozpaczliwy bilans pierwszych czterech miesięcy polskiej prezydencji (chyba że rząd wystrzeli z czymś w Brukseli w święta Wielkiejnocy, ale zostawmy te krotochwile).
Jak to się dzieje, że państwo mające blisko cztery razy więcej ludności niż Węgry nie jest w stanie przepracować 180 dni, które przypadają raz na kilkanaście lat?
Poprzednia prezydencja Rzeczypospolitej w UE miała miejsce też za rządów PO-PSL (wtedy w koalicji nie było lewicy – teraz jest) i też, niestety, była kompletnie niewykorzystana, jeśli chodzi o polskie interesy i polską rację stanu. Charakterystyczne jest to, że obie polskie prezydencje przypadły na rok wyborów: wtedy, przed czternastoma laty, były to wybory do parlamentu, teraz są to wybory Głowy Państwa. No i rząd skupia się właśnie na elekcji, a nie na obronie polskich interesów poprzez unijne struktury – co robi w gruncie rzeczy każde państwo członkowskie UE. Zarówno te największe, jak Niemcy, Francja czy Włochy, takie jak my, czyli Hiszpania, państwa duże, ale od nas mniejsze, jak Holandia i Rumunia, jak też europejskie średniaki, jak na przykład Czechy, czy maluchy, jak państwa bałtyckie. Wszyscy, ale nie my.

Budapeszt wiedział, czego chce podczas półrocznego kierowania Unią, nawet jeśli przebiegało ono w trudnych dla Madziarów warunkach, bo w sytuacji dużego sceptycyzmu w UE wobec rządu Victora Orbana i Fideszu.
Jak to jest, że Polska, jedyne państwo UE, które graniczy i z Rosją, i z Ukrainą, podczas swojej prezydencji oddaje organizację szczytów UE poświęconych sytuacji w Europie Wschodniej Francji?

Można by dyskutować, gdyby takie ekstraordynaryjne, nadzwyczajne szczyty omawiać miały sytuację w Afryce, gdzie, jak wiadomo Republika Francuska ma dawne kolonie i wciąż duże wpływy. Ale trudno pojąć sytuację, w której Emmanuel Macron, a nie Donald Tusk, zwołuje nieformalne spotkania największych państw UE czy też takie już w szerszym składzie, ale również poświęcone Ukrainie.
W piłce nożnej czy szerzej: w sportach zespołowych jest powiedzenie, że niewykorzystane okazje się mszczą. To prawda, tyle że po meczu za kilka dni, tydzień jest kolejny mecz. W przypadku Polski następna prezydencja może przypaść na 2038 albo 2039 rok, o ile wcześniej nie zadebiutują w tej roli nowe państwa członkowskie UE z Bałkanów Zachodnich (Czarnogóra, Macedonia Północna, Serbia, może Albania) lub dawnego obszaru Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (Mołdawia, Ukraina, Gruzja).

Do kolejnej prezydencji rząd może zmienić się parę razy – nie chodzi więc tutaj o taką czy inną koalicję, tylko o bezpowrotnie zaprzepaszczone szanse dla państwa polskiego na arenie międzynarodowej.

Ryszard Czarnecki

2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B