Niech tylko Dariusz Szpakowski nie dziękuje za walkę!

2024-06-22 07:32:08(ost. akt: 2024-06-22 08:47:24)

Autor zdjęcia: PAP/Leszek Szymański

Niby człowiek wiedział, że tak będzie, a jednak w głębi duszy naiwnie się łudził. Turniej na dobrą sprawę jeszcze się nie rozpoczął, a nasze orły już mogą pakować walizki. Teraz pozostaje czekać na wymierzenie kary przez Francuzów i wysłuchanie monologu Dariusza Szpakowskiego, który Robertowi Lewandowskiemu i spółce zapewne podziękuje za walkę… Tak jakby piłkarze robili łaskę, że wspaniałomyślnie raczą wyjść na boisko i się na nim nie położyć. Żenada – level hard.
U progu III RP Kazik Staszewski śpiewał, że nocą na dworcu w Kutnie „jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy”. Oglądając reprezentację Polski w piłce nożnej brudu na pewno nie widzimy, bo piłkarze generalnie o swój wygląd dbają niemalże jak o formę fizyczną, ale oczy jednak pękają.

Lata 90. ubiegłego stulecia zwykło postrzegać się jako najczarniejszy okres rodzimego futbolu w ostatnim półwieczu. Absencja na mistrzostwach świata i Europy ma być koronnym argumentem na to, że wówczas sięgnęliśmy piłkarskiego dna, z którego wydobywaliśmy się powoli, aczkolwiek sukcesywnie.

Wyjście z grupy dwa lata temu na katarskim Mundialu dość powszechnie uznano za niewielki, ale jednak, krok naprzód. Tyle tylko, że gdy podejdziemy do sprawy na chłodno, to zdamy sobie sprawę z faktu, że w XXI wieku nasza reprezentacja w piłkarskim świecie niezmiennie znaczy tyle samo, a może nawet mniej niż poszczególne „jedenastki” z obśmianych lat 90. Przyzwyczajeni do sukcesów w latach 70. i 80. od drużyny narodowej wymagaliśmy, że w ostatniej dekadzie XX wieku będziemy w stanie, jeżeli nawet nie pokonać, to przynajmniej nawiązać równorzędną walkę z Anglią, Holandią, Francją czy Włochami. Dziś poprzeczkę znacznie obniżyliśmy, uznając, że piłkarski Olimp to miejsce, o którym co najwyżej możemy pomarzyć.

”Ręka Boga” z San Marino

W czasach gdy naród ogarnęło szaleństwo kaset VHS, a na ekranach telewizorów królowała „Dynastia”, „McGyver” i „Miasteczko Twin Peaks”, dostanie się na EURO bądź Mundial stanowiło nie lada wyzwanie. W 1992 roku w walce o awans na ME dwukrotnie pokonaliśmy Turcję, dwukrotnie zremisowaliśmy z bardzo mocną wówczas Irlandią i przed ostatnią kolejką wciąż mieliśmy matematyczne szanse wyprzedzić w tabeli Anglików, z którymi wcześniej przegraliśmy 0:2. W Poznaniu do 77. minuty po golu Romana Szewczyka prowadziliśmy 1:0, ale niezawodny Gary Lineker wyrównał na 1:1 i na EURO, w którym wystąpiło osiem drużyn, pojechali dumni Synowie Albionu.

By dostać się na Mundial w 1994 roku, trzeba było zająć jedno z dwóch pierwszych miejsc w grupie, w której przyszło nam zagrać z Anglią, Holandią, Norwegią, Turcją i San Marino. Dziś, jak i trzy dekady wstecz, teoretycznie mission impossible. Eliminacje do finałowego turnieju w USA, to z jednej strony żenujący mecz z San Marino, w którym po „ręce Boga” Jana Furtoka wymęczyliśmy wstydliwe 1:0 oraz fatalna końcówka batalii o bilety do Stanów Zjednoczonych, gdzie przegrywaliśmy wszystko jak leci, a z drugiej epickie pojedynki z faworyzowanymi Anglikami i Holendrami. 2:2 z naszpikowanymi gwiazdami „pomarańczowymi” na ich terenie (po bramkach Marka Koźmińskiego i Wojciecha Kowalczyka prowadziliśmy 2:0!), jak również 1:1 z Anglią, pokazywało, że nie jesteśmy chłopcami do bicia (na 6 minut przed końcowym gwizdkiem było 1:0 dla Polski). Tamten mecz do historii przeszedł ze względu na dwa trudne do wytłumaczenia pudła Marka Leśniaka, po których wspomniany Dariusz Szpakowski krzyknął pamiętne: „Aj! Jezus Maria!”.

Striptiz w Bratysławie

„Football's coming home” śpiewali Anglicy w 1996 roku podczas EURO, które odbyło się w ojczyźnie piłki nożnej. Biało-czerwonym nie było dane zagrać w finałowym turnieju na wyspach, ale by tam trafić, wpierw musieliśmy okazać się lepsi od Francji bądź piekielnie wtenczas silnej Rumunii, którą dowodził „Maradona Karpat” – Gheorghe Hagi. „Polską grupę” uzupełniała Słowacja, Izrael i Azerbejdżan. Obiektywnie patrząc, graliśmy w kratkę, ale dzięki dwukrotnemu zremisowaniu z Francją (0:0 w Zabrzu i 1:1 w Paryżu) i rozgromieniu 5:0 Słowacji, na trzy kolejki przed końcem eliminacji wciąż liczyliśmy się w walce o awans. W pamięci kibiców pozostało przede wszystkim spotkanie z Francją na Parc des Princes, w którym na 3 minuty przed końcem regulaminowego czasu gry prowadziliśmy 1:0 (bramka Andrzeja Juskowiaka). Bohaterem starcia z „trójkolorowymi” okrzyknięto Andrzeja Woźniaka – „Księcia Paryża”, którego nie mogli pokonać Ginola, Dugarry, Zidane czy Bixente Lizarazu (Polak obronił jego rzut karny). Nasz goalkeeper skapitulował tylko raz, po tym jak Youri Djorkaeff precyzyjnie uderzył zza pola karnego. Kilka tygodni później w konfrontacji z Rumunią padł bezbramkowy remis i do Bratysławy udawaliśmy się z nastawieniem: „must win”.

Nad tym, co wydarzyło się w stolicy Słowacji, właściwie należałoby spuścić kurtynę milczenia, bo kompromitująco było nie tylko na płaszczyźnie sportowej. Czerwone kartki dla Romana Koseckiego i Piotra Świerczewskiego, którzy półnadzy schodzili z boiska, w obliczu pamiętnego 1:4 sprawiło, że Henryk Apostel już na pomeczowej konferencji prasowej powiedział: „Wiem co mam zrobić – podać się do dymisji”. W prasie mogliśmy za to przeczytać następujące tytuły: „(Biało)-Czerwoni ze wstydu”, „Blamaż w Bratysławie”, „Kosecki, Świerczewski, Apostel – hańba!!!, „Nagi instynkt” czy „Goły kapitan”. Na marginesie warto przypomnieć, że do „popisu” Koseckiego z 63. minuty było 1:1.
W eliminacjach do Mundialu we Francji (1998) polegliśmy z kretesem. Ale czy dzisiaj mając w grupie Anglików i Włochów, również mielibyśmy czego szukać? Bramka Marka Citko w przegranym 1:2 meczu na Wembley i 0:0 z Włochami u siebie, to było wszystko, na co wtedy było nas stać.

Wraz z objęciem przez Janusza Wójcika drużyny narodowej w 1997 roku wśród kibiców wróciła nadzieja na wyjście z piłkarskiej otchłani. „Wójt” eliminacje do EURO 2000 zaczął z wysokiego c, pokonując w Burgas 3:0, jak się pierwotnie wydawało mocnych Bułgarów. Dwie bramki Sylwestra Czereszewskiego i gol Tomasza Iwana postrzegano jako wielki sukces, ale prawda była zupełnie inna. Christo Stoiczkow i spółka po mistrzostwach świata we Francji byli melodią przeszłości. Nawiasem mówiąc, Bułgarzy wciąż nie mogą nawiązać do sukcesów z pierwszej połowy lat 90. W grupie oprócz czwartej ekipy z turnieju w USA mieliśmy jeszcze Szwedów, Luksemburg i starych dobrych znajomych – Anglików, z którymi zremisowaliśmy 0:0 w Warszawie i przegraliśmy 1:3 na Wembley. Jednakże dzięki dwukrotnemu pokonaniu Bułgarii i Luksemburga przed ostatnim meczem z pewną awansu Szwecją remis dawał nam grę w barażach – kosztem Anglików. Do 63. minuty wszystko szło zgodnie z planem, ale bramka Kenneta Andersona i Henrika Larssona w 90. minucie pogrzebała nasze szanse na wyjazd do Belgii i Holandii.

Laga i litość

W XX wieku w końcu „dopchaliśmy” się na piłkarskie salony, zaliczając bolesne wpadki na Mundialach w 2002, 2006 i 2018 roku. Euro 2008 i 2012 także nam nie wyszło. Jedynym naszym sukcesem jest 2016 rok, gdzie po rzutach karnych w ćwierćfinale zostaliśmy wyeliminowani przez późniejszych triumfatorów mistrzostw Europy – Portugalię. Ukształtowani przez porażki i rozczarowania przed Mundialem w Katarze oczekiwania mieliśmy raczej niewygórowane. Ot, woleliśmy się „mile rozczarować”. Kibice nie żądając od biało-czerwonych nic poza walką i emocjami, otrzymali skrzyżowanie zażenowania z osiągnięciem wątpliwego planu minimum.

Oglądając mecz Polska-Meksyk, dość powszechnie oceniony jako najsłabszy na Mundialu, nawet niespecjalnie wnikliwy obserwator mógł dostrzec, że gra w piłkę niespecjalnie nas interesowała. Osławiona „laga na Lewego” pokazywała zatrważający brak pomysłu i totalną bezradność. Na całe szczęście Meksyk postanowił dopasować się stylem do naszych orłów, dzięki czemu można było odtrąbić sukces.

Z Arabią Saudyjską także wyszliśmy z nastawieniem, by przede wszystkim nie stracić. Wprawdzie wygraliśmy 2:0, ale ten, kto oglądał to spotkanie wie, że Saudowie byli dla na równorzędnym rywalem, i tylko dzięki Wojciechowi Szczęsnemu i sędziemu, który już w pierwszej połowie powinien ukarać Casha czerwoną kartką, wygraliśmy ten mecz.

O spotkaniu z Argentyną nie ma nawet co pisać, bo w nim liczyliśmy tylko na to, że rywale nie będą chcieli nas upokorzyć. Jako zespół oczekiwaliśmy litości, którą otrzymaliśmy. – Jeszcze jeden gol i Polska odpada! Jakakolwiek bramka ich wyeliminuje – krzyczał trener Scaloni do Leo Messiego, który zrozumiał słowa selekcjonera i postanowił oszczędzić biało-czerwonych. Musieliśmy liczyć też na Meksyk, który do ostatniej minuty meczu, walczył o trzeciego gola, dającego mu awans. A wówczas obrońcy trenera Michniewicza nie mogliby wygłaszać peanów na jego cześć. Mówiąc wprost, byliśmy tylko statystami, znającymi swoje miejsce w szeregu. Nic więc dziwnego, iż pomimo awansu z grupy niesmak pozostał.

Z Francją chcieliśmy już tylko uniknąć blamażu, dlatego nawet w momencie, gdy przegrywaliśmy 0:3, komentatorzy przekonywali nas, że gramy wprost wspaniale. Żenująco było także po meczach, gdy trener Czesław Michniewicz obrażał się na dziennikarzy, że zadają mu niewygodne pytania. W tym kontekście warto pamiętać, że Jerzego Brzęczka zwolniono nie za wyniki, lecz za styl i brak perspektyw na przyszłość.

Wszystko zgodnie z planem?

Po Katarze było jeszcze gorzej. W eliminacjach do EURO 2024 miejsce w szeregu pokazali nam Albańczycy, Czesi i Mołdawianie. Ba, nawet półamatorzy z Wysp Owczych stanowili dla nas poważne wyzwanie (na Stadionie Narodowym w Warszawie do 73. minuty remisowaliśmy z nimi 0:0).
Bilet do Niemiec wywalczyliśmy sobie rzutem na taśmę, wygrywając nomem omen po rzutach karnych ze słabiutką Walią.
Na EURO jechaliśmy więc z wątpliwą nadzieją, którą nasze orły szybko w nas zabiły...

Michał Mieszko Podolak

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5