Byłam małą łączniczką z Armią Krajową

2021-03-21 16:00:00(ost. akt: 2021-03-19 21:38:36)

Autor zdjęcia: Zuzanna Leszczyńska

Stefania Kowalczyk urodziła się w 1939 roku w Bielinie. Obecnie jest mieszkanką Kozłowa w powiecie nidzickim. Obchodzony 1 marca Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych na nowo przywołał wspomnienia o wojnie i braciach służących w Armii Krajowej. Swoją historią zgodziła się podzielić z Czytelnikami ,,Naszej Gazety Nidzickiej".
Podczas wojny, moi rodzice ukrywali Żydów. Byłam wówczas dzieckiem, bardzo małym, bo urodziłam się w 1939 roku. Żydówka z dziećmi mieszkała u nas, a Żyda tatuś przechowywał za stodołą, w takim kopcu na ziemniaki. W nocy spał w oborze, a w dzień musiał tam się ukrywać. Na nazwisko miał Boim. Żydówka miała dwie córki, dziewczynki wyglądały jak bliźniaczki, były piękne, trochę starsze ode mnie, miały jakieś 11-12 lat.

Obok nas mieszkał sąsiad, który nas trzy razy skarżył do Niemców, że Żydów przechowujemy. Po tych skargach mieliśmy rewizje. Najbardziej przeżyłam jedną z nich, kiedy niespodziewanie krzyknęli, że Niemcy jadą. Kiedy więc krzyknęli, ta Żydówka już nie miała gdzie uciekać. Wskoczyła z dziewczynkami do piwnicy, gdzie były na jesieni wsypane ziemniaki. I pamiętam wszystkich nas ustawili przy kredensie, a Niemiec z długiej broni celował do ojca i krzyczał: ,,Gdzie Żyd?! Gdzie Żyd?!" I wszyscy żeśmy drżeli, żeby do tej piwnicy nie zajrzeli. Oblecieli po oborach, po domu, nie znaleźli nic. Odjechali. Rodzice zajrzeli do tej piwnicy i my, wszystkie dzieciaki, wsadzamy buzię, nie ma ich w tej piwnicy. Okazało się, że Żydówka tak zakopała te córki i siebie, że nie było śladu. W tych ziemniakach tak się zagrzebali, żeby ratować życie, tak cenne było.

Baliśmy się jak partyzanci do nas przychodzili, że sąsiad poskarży. Ale cwaniak, bał się. Wiedział, że jakby ich wydał, to by zginął, bo partyzanci by go na pewno zgładzili. Oni by znaleźli sposób na niego za zdradę. Tata wieczorem brał latarkę na naftę, ale nigdy nie zapalał. Smarował chleb masłem, brał butelkę mleka i tak przed 12 wieczorem wychodził. Jak pytałam, gdzie wychodzi to mówił, że idzie psy karmić. A tatuś Żydowi niósł kolację.

Sąsiad, szpieg, który nas tak skarżył, miał dwie córki. I ci Niemcy przyjeżdżali bryką i zabierali te panny do środka. Oni po boku siedzieli, mieli furmana i jeździły te córki na wycieczki. A mój brat starszy, już miał chyba 17 lat, powiedział mu wtedy: ,,jak tylko wojna się skończy to cię sukinsynu zabiję".
Po wojnie orzą obydwaj przez miedzę, sąsiad i brat. I brat do stawu na papierosa, a sąsiad myślał, że go idzie zabijać. Ukląkł i zaczął prosić: ,,Stasiu daruj mi, daruj mi". No i darował mu brat.

Ale wracając do wojny, latem Żydówka chciała od nas odejść, ale powiedziała, że zimą wróci. Poszła do lasu i w lesie stacjonowała z tymi dziewczynkami. Ja nosiłam im jeść, nosiłam im w garneczku, w koszu obiady i śniadania. Tak dwa razy dziennie chodziłam do nich. I Żydówka wychodziła z lasu albo z ukrycia w zbożu i odbierała jedzenie ode mnie. A siostra moja starsza zrobiła im takie kostiumiki z wełny. I te Żydówki były tak ładnie ubrane w te spódniczki i bluzeczki. I piękne, długie warkocze ta Żydówka im tak zaplatała.

Niestety, jednego razu był nalot na naszą wieś. Paliło się, było bombardowanie. A przed tym bombardowaniem przyszedł do nas chłopiec sąsiadów, był w moim wieku, miał 4-5 lat. I żeśmy się bawili oboje, u nas w domu. I jak to bombardowanie się skończyło, trzy domy się spaliły, tego chłopca przynieśli martwego do nas. Jego dom był już spalony. Matka uciekała z tym chłopcem na ręku i ktoś do nich strzelił, ona przeżyła, a dziecko było zabite. Przyszedł sąsiad i zrobił mu trumienkę. Bardzo płakałam, tak to przeżyłam.

Po nalocie ojciec przyszedł i tak do matki machnął ręką. Ja wtedy wiedziałam, że ta Żydówka już nie żyje. I strasznie płakałam, bo tych dziewczynek było mi tak szkoda. Jak już miałam nie nosić im jeść, wiedziałam dokładnie, że zginęli. A ten Żyd prawdopodobnie się uratował, bo jak wojna się tylko skończyła i myśmy jechali do cioci do Rząśnika to ze zboża wyszła Żydówka i mówi tak do tatusia, po nazwisku: ,,panie Borkowski, my wiemy, że pan nam pomagał, ale jakby mnie syn szukał, będzie miał dwa palce u nogi zrośnięte, niech pan mu powie, że my jedziemy za wodę, za wielką wodę". Wtedy oni się zbierali do Gdyni i statkiem płynęli do Ameryki. I prawdopodobnie ten Żyd uciekł i przeżył. Chociaż o nim później to żeśmy już nic nie wiedzieli.

II wojna się skończyła. W 1945 r. stałam przy bramie i widziałam Niemców, tych ,,królów świata". Przez naszą wioskę pędzili ich do Rosji. Czwórkami szli, a Rusek parę metrów od nich, z bronią. Głowy pookręcane, nogi bose pookręcane, ,,królowie świata szli". Boże, nie wiem ilu ich tam mogło dojść, bo uważam, że nie doszli wszyscy, nie było mowy, bo byli w okropnym stanie. Przypominałam sobie wtedy, jak podjechali tą bryką, jak byłam dzieckiem i stałam przy bramie, a oni do sąsiada po te panienki. No piękne te Niemcy, te szaty, mundury, konie, bryka.

Dwaj moi bracia cioteczni z Rząśnika, wsi oddalonej o 7 kilometrów od mojego Bielina, działali prężnie w Armii Krajowej. Mnie wyznaczono na łącznika. Przychodzili do nas różni chłopcy, nie tylko bracia, zakopywali się w sianie, w stodole, a mama gotowała im w nocy obiady. Jak przychodzili niosłam odnóżkę kwiatu. To był kamuflaż, na wypadek gdyby ktoś mnie zaczepił, miałam powiedzieć, że niosę cioci odnóżkę. Wśród żołnierzy było dwóch młodszych chłopców. Często bawiłam się z nimi aż do wieczora, po czym wracałam do domu. Chodziłam do nich raz w tygodniu, po drodze kupując im papierosy i czarne nici ze sklepu. W jednym sklepie kupowałam kilka paczek, a po kilku godzinach szłam do kolejnego, żeby nie było podejrzeń, że tak dużo kupuję. I te papierosy nosiłam im do lasu. Mój ojciec bardzo ich prosił: ,,chłopcy ujawnijcie się, to będziecie żyć". Na co jeden z tych moich braci odpowiedział: ,,wujku, myśmy przysięgali dla Polski i nigdy Polski nie oddamy".

Ciocia, mama moich braci ciotecznych, przynosiła im jedzenie. Szła z koszem 7 kilometrów polami, omijając drogi. Do naszego domu nigdy nie zachodziła, zawsze do stodoły, gdzie byli żołnierze, zostawiała im jedzenie, porozmawiała i odchodziła. Trwało to 2-3 lata.

Pewnego razu przyszło dwóch tych mniejszych chłopców. Jeden był rok młodszy ode mnie, drugi trzy lata młodszy. I przyszli się pożegnać. Chodziły bowiem słuchy, że ich wywiozą. Okazało się, że ciocia została przyłapana w lesie, jak szła z jedzeniem w koszu. Została zabrana. Pamiętam, że kiedy odprowadziłam tych chłopców za wioskę, pożegnałam się z nimi i strasznie płakałam: ,,Boże, ja już ich nigdy nie zobaczę". I rzeczywiście, nie zobaczyłam się już z nimi. Do dziś żyje młodszy z tych chłopców i dzwonimy do siebie.

Ciocię zabrali do więzienia. Najpierw do Pułtuska, później wywieźli ją do Warszawy i tam siedziała 8 miesięcy do sprawy. W tym samym czasie, kiedy zabrali ciocię, przyjechała ciężarówka. AK-owcy dostali 15 minut na zabranie swoich rzeczy i zostali wywiezieni do PGR-ów pod Słupsk. Dla nas był to koniec świata. Dawniej autobusy nie kursowały, mi jako dziecku w ogóle wydawało się, że zabrali ich bardzo daleko. Pamiętam, że bardzo rozpaczaliśmy, że więcej nie zobaczymy się już.

Po 8 miesiącach ciocię osądzili na 5 lat. Przewieźli ją do Grudziądza i w Grudziądzu siedziała 4 lata. Jak była w Warszawie nic nie wiedziała o swoich dzieciach, o tym co się z nimi dzieje. Młodszy z chłopców miał 5 lat, to było jeszcze małe dziecko, które zostało zabrane od matki. Po 4 latach ciocia dostała gruźlicy i już ją sami zwolnili, bo wiedzieli, że umrze. Po wyjściu z więzienia 2-3 miesiące pożyła z tymi dziećmi i zmarła.

Jeden z braci, Kazimierz, zginął w Długosiedle. Napadli ich i spalili ich w tym domku. Drugi z braci, Franciszek, pożył jeszcze trzy lata. Przebywał w miejscowości Jurgi koło Różana. W ich oddziale był ksiądz, który spowiadał żołnierzy i przyjaźnił się z nimi. Nie wiedzieli o tym, ale miał łączność z Urzędem Bezpieczeństwa. UB powiedziało księdzu, że zostawią go w spokoju, jak wprowadzi wtykę do oddziału. I ksiądz wprowadził szpiega. Powiedział żołnierzom, że to taki partyzant ze Śląska, że nie ma rodziny i sam jest. Oni go przyjęli i dłuższy czas z nimi był. Aż wreszcie ich wydał. Ich dowódcę Jana Kmiołka wysłali do Wyszkowa w objęcia ubowców.

Przyjechali ciężarówkami z bronią i otoczyli AK-owców. Gęsi dały im znać, że nadjeżdżają. Stworzenie prędzej wyczuwa jak człowiek. Żołnierze wyskoczyli z bronią, zaczęli rzucać granaty, ale już nie dali rady. Zginęli.

Poznałam jeszcze jednego dowódcę, nazywał się Albin Gąsiewski. Opowiadał, że był na przesłuchaniu u Niemców. I Niemcy przyprowadzili młodą dziewczynę w ciąży, posadzili obok niego. U Niemców była kucharka, Polka. Ta kucharka i jej mąż donosili Niemcom, byli szpiegami. Dlatego Niemcy ją zatrudnili. I kazali jej przeszukać tę dziewczynę w ciąży. Zgodziła się i znalazła gazetkę. Gąsiewski siedział obok i mówi, że bardzo ją prosił, żeby spaliła tę gazetkę. ,,Przecież pani gotuje, ma pani węgiel w kuchni, pani spali to, pani spali to" - prosił ją. A skąd. Wydała. Wyprowadzili ciężarną za barak i rozstrzelali.

Później pod płaszczykiem AK potworzyły się różne bandy, które napadały i kradły. Ale polski żołnierz absolutnie nigdy niczego by nie wziął bez pozwolenia. AK-owcy byli ambitni, a członkowie tych band to byli bandyci, a nie żołnierze.

Wysłuchała i spisała
Zuzanna Leszczyńska


W 2016 roku, po 65 latach, Biuro Poszukiwań i Identyfikacji IPN odnalazło szczątki Jana Kmiołka w kwaterze ,,Ł" Cmentarza Wojskowego na Powązkach w Warszawie. Notę identyfikacyjną odebrał w Pałacu Prezydenckim Jan Kmiołek, bratanek „Wira”, 1 lutego 2018 roku.


Na prośbę Stefanii Kowalczyk publikujemy teksty dwóch pieśni, jedną jest hymn żołnierzy Armii Krajowej pod dowództwem Jana Kmiołka, drugą śpiewał jej tata w dzieciństwie. Pieśni tych na próżno szukać w Internecie. Dlatego na nidzica.wm.pl publikujemy utwory w wykonaniu Stefanii Kowalczyk, na melodię którą zapamiętała w dzieciństwie.

I

,,W ciemnym lesie, w gęstych krzakach,
mała chatka tam stała,
a w tej chatce partyzantka,
komendę swoją miała.

Dąb wysoki liśćmi swymi
tę chateńkę okrywał,
młody żołnierz stał na warcie,
swe myśli rozpatrywał.

Myśli on o swoim domu
o najbliższej rodzinie,
myśli jego są zwrócone
ku najdroższej dziewczynie.

Czy ty żyjesz, ma kochana?
Czy ty jeszcze kochasz mnie?
Ja samotny pod tym dębem
ślę do ciebie myśli swe.

Jak Ojczyzna będzie wolna,
partyzantka skończy się,
przed ołtarzem mnie i ciebie
ksiądz ślubem połączy nas".




II

Po długiej niewoli
dwaj starsi żołnierze
wracali do ojców swej ziemi.
W rosyjskiej mieścinie
na nocnej kwaterze
zaleli się łzami rzewnymi.

Tam bowiem tłum ludzi,
rozmawiał zebrany
że Polska zginęła na wieki,
że z laurów obdarta
zakuta w kajdany,
a wódz jej w krainie dalekiej.

Słuchając tej wieści
zwracają swe oczy
ku polskiej, kochanej Ojczyźnie
rzekł pierwszy kolega
ból srogi pierś toczy
i dawne otwarły się blizny.

A drugi mu na to:
jam z tobą, mój bracie
lat kilka przepędził w niewoli
i chciałbym już umrzeć
lecz któż mi w mej chacie
rodzinę pocieszy w niedoli.

Ja czuję, że umrę,
spuściznę mą całą
weź sobie mój bracie, weź sobie
i zanieś kulami porwane me ciało
do Polski i złóż je tam w grobie.

A wstęgę czerwoną
krzyż legion zdobyty
na martwe złóż proszę cię łono
w zastygłe daj ręce karabin nabity
i przypasz mą szablę skrwawioną.

Ja leżeć tam będę
do boju gotowy
w tym grobie ponurym, milczącym
aż zagrzmi huk armat wokoło gromowy
i tętent konnicy pędzącej.

Aż wódz sam do boju
przybędzie w sto koni
na czele szeregu swojego
ja z grobu powstanę z orężem w swej dłoni
i umrę raz drugi dla niego.

Wtem nagle konwulsje
żołnierza porwały,
bo w strasznym cierpieniu on konał,
wyprężył swe ręce ku swemu koledze
,,pożegnaj mą żonę"
i skonał.


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5