Nasza rozmowa: na emeryturze zaczęłam malować obrazy na płótnie

2020-03-08 16:00:00(ost. akt: 2020-03-07 15:59:32)
Na urodzinach u pani Eugenii bawiło się 45 osób

Na urodzinach u pani Eugenii bawiło się 45 osób

Autor zdjęcia: Zuzanna Leszczyńska

Eugenia Wilbrandt 1 marca skończyła 100 lat. Na urodzinach u jubilatki bawiło się 45 osób. W rozmowie z nami wspomina rodzinne Radomno, czasy międzywojenne, wybuch II wojny światowej, ślub pod koniec okupacji.
Eugenia Wilbrandt z domu Dąbrowska urodziła się 29 lutego 1920 roku w Poznaniu. — W akcie urodzenia wpisano mi jednak datę 1 marca 1920. Tak się kiedyś robiło. Urzędnicy zlitowali się nade mną, jak mówili: żeby dziewczyna nie musiała obchodzić urodzin co 4 lata — wspomina pani Eugenia.

Rodzice pani Eugenii, Marta i Władysław Dąbrowscy całe życie prowadzili gospodarstwo w Radomnie (powiat nowomiejski). Posiadali własny sklep spożywczy, restaurację, bar.

— W Radomnie znajduje się piękny duży kościół w centrum wsi, jezioro, jest naprawdę urokliwie. Przyjeżdżały do nas wycieczki z Lubawy, Nowego Miasta. W naszej restauracji odbywały się zjazdy powiatowe, była nawet kręgielnia. Sala była duża, taka na 100 osób. Ludzie lubili się bawić. Pamiętam zabawy, wieczorki taneczne, zebrania różnych stowarzyszeń, np. Związku Strzeleckiego, Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Polskiej czy Stowarzyszenia Powstańców i Wojaków, którego mój tata był prezesem. Członkowie stowarzyszenia walczyli o Polskę, chcieli wygnać Niemców z naszej ziemi — wspomina pani Eugenia.

W okresie międzywojennym siostra pani Eugenii wyszła za mąż i zamieszkała w Wolnym Mieście Gdańsku. Było to wówczas niezależne miasto- państwo, które zamieszkiwali i Polacy i Niemcy.

— Niestety, Niemcy mieli wtedy górę nad Polakami. Mieli większość w radzie i chociaż obowiązywała międzynarodowa umowa, to dało się odczuć, że to oni rozdają karty. Siostra bała się sama chodzić po mieście, gdyż dochodziło do częstych pobić Polaków, dlatego uprosiła mamę, żebym do niej przyjechała — wspomina pani Eugenia.


Siostra pani Eugenii wraz z mężem mieszkała na II piętrze gmachu Poczty Polskiej. Na parterze znajdowała się wówczas poczta, a na I piętrze mieściła się dyrekcja. — Poczta była cała polska. To denerwowało Niemców. Codziennie grupa 20-30 hitlerowców chodziła pod budynkiem i śpiewała. Przed wojną trwała walka ukryta. Niemcy dokuczali Polakom, chcieli ich wygonić z Gdańska — mówi pani Eugenia.

Kobieta przyjechała "na gościniec" do siostry, by ta nie musiała chodzić sama po zakupy. — Hitlerowcy obserwowali całą dyrekcję, zaczepiali głównie pojedyncze osoby, napadali na Polaków, bili, zwłaszcza chłopców — zaznacza 100-latka. Pani Eugenia miała jednak szczęście.

Mając 16 lat, pracowała jako kasjerka w luksusowym sklepie z artykułami biurowymi na ul. Świętojańskiej w Gdyni. — To była bardzo dobra praca. Szefostwo mnie lubiło, na zakupy przychodziła do nas elita, majorowie, porucznikowie, ja siedziałam za ladą z kryształowego szkła jak laleczka, pięknie ubrana, w wyprasowanych sukienkach — wspomina pani Eugenia. W przedsiębiorstwie pani Eugenia przepracowała kilka lat, do wybuchu II wojny światowej.

Mąż siostry - Bernard Majewski był obrońcą Poczty Polskiej w Gdańsku. W momencie ataku Niemców, znajdował się w budynku poczty. Niemcy zabili część pracowników poczty, a resztę pocztowców, w tym Bernarda Majewskiego rozstrzelali prawdopodobnie 5 października 1939 roku.

— Sklep przejęli Niemcy, nie chciałam u nich pracować, dlatego podziękowałam za współpracę. To miała być wojna błyskawiczna. Mówiono: ,,będzie trwać tydzień i przegnają szwabów". Dlatego wróciłam do rodziców. Myślałam, że zaraz wojna się skończy i wrócę do moich byłych pracodawców — zaznacza pani Eugenia.

W 1939 roku zaczęły się "wywózki" na roboty przymusowe. — Bardzo się baliśmy. Myśleliśmy, że wiozą nas do lagrów. Wywozili wszystkich: dziewczęta, chłopców, gospodarze zostawali sami, nie będąc w stanie poradzić sobie z gospodarstwem — wspomina pani Eugenia.

Kobieta trafiła jednak do dobrej rodziny. — Pracowałam uczciwie, jak najlepiej umiałam. Ludzie, u których mieszkałam wiedzieli, że pochodzę z dobrego domu, że moi rodzice mają sklep, restaurację i traktowali mnie dobrze. Mówili do mnie: ,,Meine liebe Kind", co oznacza ,,moje kochane dziecko".

Ludzie, u których pracowałam mieli duży majątek i lubili mnie. Czasami, jak z obiadu zostawało trochę dobrego mięsa to nawet pozwalali mi zjeść. Cieszyłam się, że trafiłam akurat do takich Niemców, którzy mają trochę serca. Oprócz mnie, pracowało u nich jeszcze 10 Polaków. Dla nas gotowano osobno. Ale mi się płakać chciało. Przypominałam sobie, jak siedziałam za ladą sklepu, jak laleczka, a teraz muszę być tutaj — wspomina ze smutkiem pani Eugenia.

Po jakimś czasie, ojciec pani Eugenii pojechał do Arbeitsamt. Był to ówczesny niemiecki urząd pracy. Prosił, żeby sprowadzić Eugenię do domu, bo nie radzą sobie sami w przedsiębiorstwie.

— Wówczas pozwolono jeszcze moim rodzicom mieć sklep. Później Polaków wyrzucano z gospodarki — wspomina kobieta. Pod koniec okupacji pani Eugenia wyszła za mąż. — Mąż po gimnazjum skończył kolejową szkołę techniczną o specjalności reperacja pociągów. Początkowo pracował jako robotnik, ale z czasem poznali się na jego umiejętnościach i otrzymał tytuł mechanika. Codziennie jeździł z Rakowic do Iławy, przez Radomno. Był kolegą moich braci, dlatego często zatrzymywał się w Radomnie, żeby ze mną porozmawiać. Na początku to była taka miłość na odległość. Zaczęła zawiązywać się między nami więź, a ślub wzięliśmy pod koniec okupacji, kiedy Niemcy pozwolili Polakom się żenić — wspomina pani Eugenia.

Małżonkowie zamieszkali w Nowym Mieście Lubawskim. Pani Eugenia pisała biegle na maszynie, dlatego została zatrudniona jako maszynistka w firmie dekarskiej. Początkowo mieli dom po Niemcach, jednak straszono ich, że będą musieli go oddać, dlatego zamieszkali w Iławie w trzypokojowym mieszkaniu kolejowym. Małżeństwo doczekało się dwojga dzieci: córki Urszuli i syna Tadeusza, 6 wnuków, 8 prawnuków. Pani Eugenia w Iławie mieszkała do 2007 roku.

— W tym roku zmarł mój syn. Utopił się na skutek zawału. Po tym wydarzeniu uznałam, że nie chcę już tam dłużej mieszkać. Przyjechałam do Nidzicy na zaproszenie córki i jej męża — mówi pani Eugenia. Jak zapewnia, w Nidzicy żyje jej się dobrze, głównie dlatego, że rodzina jest blisko. Będąc na emeryturze, pani Eugenia zaczęła malować obrazy na płótnie. Znajdują się one w domach dzieci i wszystkich wnuków.

Tradycyjnie zapytaliśmy też 100- latkę, jaki jest jej przepis na długowieczność. — Przede wszystkim nie przejadać się. Ważny jest też regularny ruch. Latem spaceruję, a jak jest brzydka pogoda, chodzę po domu. Dzieci rodziłam w domu, a w szpitalu leżałam tylko raz w życiu. Używki tak- ale w rozsądnych ilościach — śmieje się pani Eugenia.

1 marca pani Eugenia uroczyście świętowała swoje 100. urodziny. Na urodzinach jubilatki bawiło się 45 osób. — Wśród gości był na krótką chwilę ks. Andrzej Midura, który osobiście przywiózł mi ,,z okazji 100. rocznicy urodzin pasterskie błogosławieństwo" od abp. Józefa Górzyńskiego- metropolity warmińskiego.

Uroczystość prowadził i grał na instrumentach wnuczek Marcin Bąkowski, natomiast pierwszy taniec zatańczył ze mną mój zięć. Potem ruszyłam w tany z moimi prawnuczkami i niestety przewróciłam się i skręciłam kostkę —wspomina dzień swoich 100. urodzin pani Eugenia.

W poniedziałek 2 marca, z życzeniami u pani Eugenii zjawili się Jacek Kosmala- burmistrz Nidzicy, Małgorzata Jabłonka- kierownik Urzędu Stanu Cywilnego w Nidzicy oraz przedstawicielka Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Działdowie.
zl

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5