Kartki z napisami „ból to ściema” brzmiały jak najlepszy żart świata
2019-07-16 13:00:00(ost. akt: 2019-07-17 09:09:52)
Na drzewach kartki z napisami „ból to ściema”, „jeszcze tylko kilka metrów” brzmiały jak najlepszy żart świata.
Na geografii nie przysypiałem. Mało tego, mogę nawet powiedzieć, że ją lubiłem – nawet legendarne zajęcia u profesora D. w nidzickim LO (mam nadzieję, że go jeszcze pamiętacie). Ale jakoś nie wiązałem w głowie Trójmiasta z wysokimi wzniesieniami.
Gdzieś na początku tego roku zacząłem planować starty. Maraton Juranda do kalendarza wpisał się z automatu – to pozycja obowiązkowa. Ale w głowie była myśl, by po roku przerwy (spowodowanym złą organizacją Biegu Przemytnika 2018) wrócić do biegu ultra.
Szukałem biegu, który połączy w sobie kilka elementów. Po pierwsze – będzie blisko. Po drugie – będzie możliwość noclegu w jakimś znajomym miejscu (najlepiej rodzinnym), by móc wybrać się tam z rodziną (trener Albert mimo młodego wieku jest wymagający). Po trzecie – musi być w tym biegu coś, co mnie urzeknie. I tu pojawił się TriCity Trail.
Kilka minut po 4, rześki niedzielny poranek. Dojeżdżam do punktu startu po dwóch godzinach snu - reisefieber oraz gorączkowe sprawdzanie czy wszystko mam gotowe zrobiły swoje. Widzę podobnych sobie szykujących się do startu. 4:30 ruszamy.
Przewyższenie rzędu 1800 metrów na trasie o długości 81 kilometrów było wyzwaniem, z którego chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę. Wydawało mi się, że nasze Złote Góry to spore wzniesienie z wymagającym podbiegiem. A tu już pierwszy podbieg okazał się dłuższy, bardziej stromy, a przede wszystkim błotnisty.
Nie dobierałem specjalnie obuwia do tego biegu – jako amator zapaleniec wziąłem buty, w których czułem się najlepiej. I to było widać – kilka razy się poślizgnąłem i raz udało się nie upaść, ale po chwili już zaliczałem błotne SPA. Potykałem się o korzenie, za co bardzo wdzięczne były moje duże palce u stóp. A na mniej więcej dwudziestym kilometrze potknąłem się i upadłem wprost na kolano. Taka to przygoda z poznawaniem części ciała.
Chwilę przed biegiem miła pani ogłosiła, że między 4. a 12. kilometrem wczoraj odbywały się zawody rowerowe, a po nich organizatorzy sprawdzali trasę na quadach co zaowocowało sporym błotem. I w ten sposób od początku miałem mokre nogi i nie spełniłem wymagań porucznika Dana z Forresta Gumpa, który mówił, że najważniejsze to mieć suche skarpety. Na szczęście buty biegowe wysychają szybko. No chyba, że, tak jak w niedzielę, trafiają co jakiś czas na kolejne źródło wody.
Sam bieg był cholernie ciężki. Znacie Złote Góry – taką mam przynajmniej nadzieję. I podbiegi tam to pikuś w porównaniu z tymi z Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Mało tego – organizatorzy postarali się, by maksymalnie uprzykrzyć biegaczom życie. Biegnę pod górkę szutrową ścieżką. Już jest ciężko, bo ślisko i każdy krok musi być ostrożny. Co wymyślają organizatorzy? Skręćmy w prawo lub w lewo, przecież pod tę górkę można wbiec jeszcze bardziej stromą drogą. I do tego trawiastą! Ot numeranci i żartownisie. I tak przez większość dystansu.
Jedna z górek była tak wymagająca, że między drzewami rozwieszono liny – bez ich pomocy nie wyobrażam sobie wejścia na nią. Odpuszczono nam dopiero na około 10 kilometrów przed metą – nie było już podbiegów.
Choć i tak po kilku naprzemiennych wspinaczkach i schodzeniu doszedłem do wniosku, że wolę wchodzić niż schodzić. Podczas wchodzenia nogi bolały mniej, a śliska, mokra ścieżka w dół rodziła możliwość dużego upadku. I tak krok za krokiem. Niby blisko morza, a góry. I tak od punktu żywieniowego do kolejnego punktu. A z tych, jak zapewne domyśla się sporo z Was, korzystałem do woli – bo lubię jeść. Punkty były świetnie zaopatrzone – woda, izotonik, cola do picia. Na jednym z punktów można było dodatkowo nawodnić się piwem 0%. A na ostatnim czekała niespodzianka większego kalibru, choć o niej nie będę się rozwodził – co dzieje się na punkcie zostaje na punkcie.
Do tego jedzenie jakie tylko może być potrzebne biegaczowi. Były banany, arbuzy, kabanosy, kanapki, żelki. Full wypas. Na którymś postoju przypadkowo połączyłem po sobie arbuza i kabanosa. I było to smaczne! A może była to tylko projekcja zmęczonego umysłu. Muszę to sprawdzić w bardziej komfortowych warunkach.
Obsługa punktów sprawna i pomocna. Pomoc medyczna nieoceniona – nikt mi tak nie zakleił sutków jak sympatyczne panie Joannitki.
No i w końcu meta. Już spory czas przed metą uprawiałem bardziej marszobieg niż bieg, ale na ostatnim kilometrze wykrzesałem ostatki sił do truchtu. Na drzewach kartki z napisami „ból to ściema”, „jeszcze tylko kilka metrów” brzmiały jak najlepszy żart świata.
No i w końcu meta. Już spory czas przed metą uprawiałem bardziej marszobieg niż bieg, ale na ostatnim kilometrze wykrzesałem ostatki sił do truchtu. Na drzewach kartki z napisami „ból to ściema”, „jeszcze tylko kilka metrów” brzmiały jak najlepszy żart świata.
11 godzin i 42 minuty zmagań – tyle zajęło mi przebiegnięcie/przemaszerowanie 81 kilometrów. I tylko śmiałem się w sobie kiedy naiwny myślałem przed biegiem, że jestem w stanie biec w tempie 6 minut/km. Za marzenia na szczęście nikt nie karze. Zwycięzca, znany nam sąsiad ze Szczytna, Rafał Kot - Góral z Mazur dystans ten pokonał w niespełna 7 godzin, drugiego na mecie wyprzedzając o prawie godzinę. Jest to dla mnie wyczyn nie do pojęcia. A na zdjęciach z biegu Rafał wygląda na człowieka, który po prostu ruszył na przebieżkę. Jestem pełen podziwu i chylę czoła.
Organizacja była wzorowa. O punktach żywieniowych pisałem wyżej. Trasa oznakowana tak, że nie było szans na pomyłkę. Wyraźne szarfy co 100-150 metrów. Do tego w punktach newralgicznych wyraźne czerwone tabliczki z ostrzeżeniem i kierunkiem dalszego biegu. A jakby ktoś tego nie zauważył to byli w wielu miejscach też wolontariusze, którzy drogę wskazywali.
Zwłaszcza jedna z wolontariuszek zapadła mi w pamięć. Było to gdzieś koło 30 km. Biegnę i widzę rozentuzjazmowaną na mój widok kobietę z pomponami (tymi do kibicowania, bez skojarzeń!), która woła jak to dobrze, że mnie widzi i, że już niedaleko do mety (żartownisia!). Ale gdy zbliżałem się do niej powiedziała, że zaprasza teraz w prawo na kolejny stromy podbieg. I w ten sposób całe miłe wrażenie prysło.
W drodze ukułem sobie trzy teorie, które mogły być genezą takiej trudnej trasy. Wszystkie opierały się na idei, że to co doświadczamy w szkole, w latach młodości ma odzwierciedlenie w naszym późniejszym życiu. Doszedłem do wniosku, że twórcy trasy w szkole musieli być w jednej z trzech grup:
1. Byli szkolnymi łobuzami-osiłkami, którzy uwielbiali ot tak znęcać się nad słabszymi. I zostało im to po dziś dzień.
2. Byli tymi gnębionymi, którzy postanowili sobie w końcu odbić wszystkie te złe czasy szkolne.
3. Byli tymi najlepszymi uczniami w klasie – na pewno ich pamiętacie – to ci, którzy mają palec podniesiony do góry jeszcze zanim nauczyciel zada pytanie. I tą trasą postanowili dać kolejny popis swojej wiedzy.
2. Byli tymi gnębionymi, którzy postanowili sobie w końcu odbić wszystkie te złe czasy szkolne.
3. Byli tymi najlepszymi uczniami w klasie – na pewno ich pamiętacie – to ci, którzy mają palec podniesiony do góry jeszcze zanim nauczyciel zada pytanie. I tą trasą postanowili dać kolejny popis swojej wiedzy.
W którejkolwiek z grup by nie byli – zawody wyszły im genialnie. Organizacja, zaplecze, obsługa. Do niczego nie mogę się przyczepić. I na pewno wrócę tam. Pewnie za rok, aby sprawdzić czy wszystko jest jak przed rokiem.
I mógłbym tak pisać i pisać jeszcze długo, bo refleksji jest co niemiara. Nogi po czterech dniach już prawie nie bolą, a duma pozostaje. Jestem totalnym amatorem, bez sponsorów, robiącym wszystko na swój koszt. I jakoś to idzie. Napisałbym, że polecam biegi ultra każdemu. Ale w sumie nie polecam każdemu, bo to nie dla każdego. Trzeba być gotowym na kilka/kilkanaście godzin w trasie. Nie ma też biegów ultra po asfalcie – tu trzeba się ubrudzić, złapać kleszcza. Jednak kiedy złapiesz bakcyla to już Cię nie opuści.
Trzeba więc być ostrożnym, w co się wchodzi. Ale jeśli w to wejdziesz to spotkasz ciekawych ludzi i będziesz mieć masę przygód i wspomnień. I wiem, że biegi ultra to jest moja ścieżka. Nie wiem dokąd mnie ona zaprowadzi – chcę przesuwać swoje granice, biegać więcej i lepiej. Możliwości jest wiele i na pewno się nie poddam. Zapewne nigdy nie będę miał masażystów na zawołanie, sztabu ludzi pracujących abym miał komfort biegu czy sponsorów podsyłających buty specjalnie na bieg. Ale zawsze będę miał uśmiech i entuzjazm do biegania. I tego nikt i nic mi nie zabierze.
Marcin Skibniewski
Foto Piotr Oleszak, Karolina Krawczyk
Foto Piotr Oleszak, Karolina Krawczyk
fot. Karolina Krawczyk
fot. Piotr Oleszak
Czytaj e-wydanie ">kliknij
Problem z założeniem profilu? Potrzebujesz porady, jak napisać tekst? Napisz do mnie. Pomogę: Igor Hrywna
Pochwal się tym, co robisz. Pochwal innych. Napisz, co Cię denerwuje. Po prostu stwórz swoją stronę na naszym serwisie. To bardzo proste. Swoją stronę założysz klikając " Tutaj ". Szczegółowe informacje o tym czym jest profil i jak go stworzyć: Podziel się informacją:
Problem z założeniem profilu? Potrzebujesz porady, jak napisać tekst? Napisz do mnie. Pomogę: Igor Hrywna
Ten tekst napisał dziennikarz obywatelski. Więcej tekstów tego autora przeczytacie państwo na jego profilu: NidzicaBiega
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez