Zbierała doświadczenia, by móc pisać
2025-01-07 19:00:00(ost. akt: 2024-12-31 10:24:28)
Mika Modrzyńska - magister lingwistyki stosowanej, od sześciu lat pełnoetatowa podróżniczka, autorka książek. Rocznik 94. Pracowała m. in. jako operator rollercoasterów w USA i systemów VR w Nowej Zelandii. Laureatka licznych konkursów literackich, wielokrotnie publikowała opowiadania w antologiach i magazynie Nowa Fantastyka.
Czy zbrodnie faktycznie mogą być komfortowe, a czytanie o trupach sympatyczne? Autorka, która pochodzi z Rybna w powiecie działdowskim, szturmem podbija rynek wydawniczy. Rozmawiamy z Miką Modrzyńską, autorką m.in. „Poradnika grzebania kotów”.
— Sam pani życiorys mógłby być inspiracją do powstania powieści. Podróże, studia za granicą, nietypowe zajęcia. Nie boi się pani wyzwań?
— Moje podróże i zdobywanie kolejnych doświadczeń wiązały się z tym, że zawsze chciałam pisać. Doświadczenie, które zdobywa się w życiu sprawia, że w pisaniu stajemy się bardziej autentyczni i wiarygodni. Kiedy autor czerpie z własnych przeżyć, emocji, i obserwacji, tekst nabiera mocy i staje się bardziej przekonujący – czytelnik czuje, że to jest prawdziwe.
Cenne są również te codzienne, drobne doświadczenia – rozmowy, relacje, obserwacja świata i innych ludzi. To, jak je przeżywamy i przetwarzamy, jest kluczem do wartościowego pisania. Tworzenie wymaga zarówno otwartości na świat, jak i refleksji nad tym, co się nam przydarza. Przepustką do świata były też moje studia z lingwistyki stosowanej. Dzięki znajomości języków obcych łatwiej było mi zdobywać stypendia zagraniczne - studiowałam w Niemczech i Portugalii. Kiedy zaczęłam jeździć, to okazało się, że jednak wcale nie jest tak trudno. Dostałam swoją pierwszą pracę w Stanach Zjednoczonych, potem w Nowej Zelandii. Kierowało mną jedno pragnienie: chciałam zbierać doświadczenia, by potem móc pisać.
— Moje podróże i zdobywanie kolejnych doświadczeń wiązały się z tym, że zawsze chciałam pisać. Doświadczenie, które zdobywa się w życiu sprawia, że w pisaniu stajemy się bardziej autentyczni i wiarygodni. Kiedy autor czerpie z własnych przeżyć, emocji, i obserwacji, tekst nabiera mocy i staje się bardziej przekonujący – czytelnik czuje, że to jest prawdziwe.
Cenne są również te codzienne, drobne doświadczenia – rozmowy, relacje, obserwacja świata i innych ludzi. To, jak je przeżywamy i przetwarzamy, jest kluczem do wartościowego pisania. Tworzenie wymaga zarówno otwartości na świat, jak i refleksji nad tym, co się nam przydarza. Przepustką do świata były też moje studia z lingwistyki stosowanej. Dzięki znajomości języków obcych łatwiej było mi zdobywać stypendia zagraniczne - studiowałam w Niemczech i Portugalii. Kiedy zaczęłam jeździć, to okazało się, że jednak wcale nie jest tak trudno. Dostałam swoją pierwszą pracę w Stanach Zjednoczonych, potem w Nowej Zelandii. Kierowało mną jedno pragnienie: chciałam zbierać doświadczenia, by potem móc pisać.
— Pracowała pani m.in. jako operator rollercoasterów w Stanach Zjednoczonych czy kierownik centrum wirtualnej rzeczywistości w Nowej Zelandii. To też fascynujące.
— Teraz piszę, że byłam operatorem, bo kiedy mówię, że byłam kierowcą rollercoasterów, ludzie wyobrażają sobie, że siedziałam w kabinie z przodu za kierownicą. To wygląda trochę inaczej, bo rollercoastery uruchamia się zdalnie guzikiem po sprawdzeniu, czy wszyscy pasażerowie są zabezpieczeni. W Nowej Zelandii miałam kilka zajęć. Najpierw znalazłam się tam turystycznie. To był początek 2020 roku. Wybuchła pandemia, a ja utknęłam, bo mój bilet powrotny anulowano. Myślałam, że będzie to kilka miesięcy, więc zatrudniłam się jako niania, żeby to przeczekać. Potem jeszcze pracowałam przy zbiorach kiwi, aż w końcu otrzymałam posadę w centrum wirtualnej rzeczywistości. Przepracowałam w nim dwa lata, pnąc się po stopniach kariery. Zaczynałam jako sekretarka, a skończyłam jako kierownik. To był cudowny zbieg okoliczności.
— Teraz piszę, że byłam operatorem, bo kiedy mówię, że byłam kierowcą rollercoasterów, ludzie wyobrażają sobie, że siedziałam w kabinie z przodu za kierownicą. To wygląda trochę inaczej, bo rollercoastery uruchamia się zdalnie guzikiem po sprawdzeniu, czy wszyscy pasażerowie są zabezpieczeni. W Nowej Zelandii miałam kilka zajęć. Najpierw znalazłam się tam turystycznie. To był początek 2020 roku. Wybuchła pandemia, a ja utknęłam, bo mój bilet powrotny anulowano. Myślałam, że będzie to kilka miesięcy, więc zatrudniłam się jako niania, żeby to przeczekać. Potem jeszcze pracowałam przy zbiorach kiwi, aż w końcu otrzymałam posadę w centrum wirtualnej rzeczywistości. Przepracowałam w nim dwa lata, pnąc się po stopniach kariery. Zaczynałam jako sekretarka, a skończyłam jako kierownik. To był cudowny zbieg okoliczności.
— To była prawdziwa szkoła życia.
— Tak, zwłaszcza na początku towarzyszył mi strach, bo przecież nie mogłam wrócić do Europy i nie było wiadomo, kiedy skończą się obostrzenia. Tak, wtedy się bałam.
— Tak, zwłaszcza na początku towarzyszył mi strach, bo przecież nie mogłam wrócić do Europy i nie było wiadomo, kiedy skończą się obostrzenia. Tak, wtedy się bałam.
— Tam zaczęły powstawać pani powieści?
— Można powiedzieć, że pisałam od zawsze. Przez wiele lat pisałam opowiadania, cały czas pracując nad warsztatem. Już w Nowej Zelandii poznałam brytyjską autorkę, która wyjeżdżała w egzotyczne miejsca, tam spędzała miesiąc, by po powrocie spisywać te doświadczenia, wplatając fikcyjny wątek miłosny. Te jej powieści robiły furorę. Dziś jest autorką kilku bestsellerów. Wtedy nagle mnie olśniło i w myśli powiedziałam: „potrzymaj mi piwo, ja też tak potrafię” (śmiech). Kiedy przyszła pandemia, było dużo czasu, zaczęłam pisać romans o Polce w Nowej Zelandii. I w ten sposób zadebiutowałam powieścią „Styczniowa letnia noc”. Znalazłam wydawcę po dwóch dniach od rozesłania propozycji. Miałam też szczęście do wydawcy, bo był on jednym z największych w Polsce.
— Można powiedzieć, że pisałam od zawsze. Przez wiele lat pisałam opowiadania, cały czas pracując nad warsztatem. Już w Nowej Zelandii poznałam brytyjską autorkę, która wyjeżdżała w egzotyczne miejsca, tam spędzała miesiąc, by po powrocie spisywać te doświadczenia, wplatając fikcyjny wątek miłosny. Te jej powieści robiły furorę. Dziś jest autorką kilku bestsellerów. Wtedy nagle mnie olśniło i w myśli powiedziałam: „potrzymaj mi piwo, ja też tak potrafię” (śmiech). Kiedy przyszła pandemia, było dużo czasu, zaczęłam pisać romans o Polce w Nowej Zelandii. I w ten sposób zadebiutowałam powieścią „Styczniowa letnia noc”. Znalazłam wydawcę po dwóch dniach od rozesłania propozycji. Miałam też szczęście do wydawcy, bo był on jednym z największych w Polsce.
— Bardzo zaintrygował mnie tytuł najnowszej powieści, przyznaję, że dość nietypowy. Jak powstał „Poradnik grzebania kotów”, które wydało Wydawnictwo Zysk i Spółka?
— Tytuł był początkowo żartem wpisanym roboczo, bo w trakcie pisania nie mogłam wymyślić żadnego tytułu. I bez większych oczekiwań rozesłałam czytelnikom, by to oni ocenili, czy nadaje się, czy też nie. Byłam zaskoczona, bo wzbudził duży entuzjazm w gronie znajomych i pierwszych czytelników, postanowiłam wpleść go w fabułę i uczynić z grzebania kotów okazję dla Stefanii, bohaterki, do przemyślenia całego swojego życia. Mnie wtedy interesowały materiały true crime i uznałam, że za ich pomocą będę w stanie stworzyć kryminał maksymalnie przekonujący i realistyczny – bo oparty na faktach.
— Tytuł był początkowo żartem wpisanym roboczo, bo w trakcie pisania nie mogłam wymyślić żadnego tytułu. I bez większych oczekiwań rozesłałam czytelnikom, by to oni ocenili, czy nadaje się, czy też nie. Byłam zaskoczona, bo wzbudził duży entuzjazm w gronie znajomych i pierwszych czytelników, postanowiłam wpleść go w fabułę i uczynić z grzebania kotów okazję dla Stefanii, bohaterki, do przemyślenia całego swojego życia. Mnie wtedy interesowały materiały true crime i uznałam, że za ich pomocą będę w stanie stworzyć kryminał maksymalnie przekonujący i realistyczny – bo oparty na faktach.
— Akcję tej powieści umieściła pani z kolei w rodzinnych stronach.
— Tak, rzeczywiście. Pochodzę z Rybna, które mieści się niedaleko Działdowa. Brzózka z „Poradnika grzebania kotów” jest inspirowana moją rodzinną miejscowością na Mazurach i miała już swój literacki debiut w powieści „Welesówna”. Dzięki temu, że wychowałam się w tych stronach, mogłam przedstawić to miejsce w bardzo realistyczny sposób, bo opierałam się na swoim doświadczeniu. To małe, zamknięte społeczności, w których na przybyszów wcale nie czeka sielanka, gdzie szczęśliwi rolnicy rano przynoszą świeże jajka. Tutaj toczy się zwykłe życie, ze wszelkimi jego minusami i plusami. Moim zdaniem wciąż brakuje nam takich powieści, więc idealnie wpasowałam się w niszę.
— Tak, rzeczywiście. Pochodzę z Rybna, które mieści się niedaleko Działdowa. Brzózka z „Poradnika grzebania kotów” jest inspirowana moją rodzinną miejscowością na Mazurach i miała już swój literacki debiut w powieści „Welesówna”. Dzięki temu, że wychowałam się w tych stronach, mogłam przedstawić to miejsce w bardzo realistyczny sposób, bo opierałam się na swoim doświadczeniu. To małe, zamknięte społeczności, w których na przybyszów wcale nie czeka sielanka, gdzie szczęśliwi rolnicy rano przynoszą świeże jajka. Tutaj toczy się zwykłe życie, ze wszelkimi jego minusami i plusami. Moim zdaniem wciąż brakuje nam takich powieści, więc idealnie wpasowałam się w niszę.
— Pani tworzy też m.in. cozy mystery. To nowy i szybko zyskujący popularność gatunek w Polsce. Czy zbrodnie faktycznie mogą być komfortowe, a czytanie o trupach sympatyczne?
— Tak, to gatunek, który pojawił się kilka lat temu. Czytelnicy mieli już przesyt historii przesadnie brutalnych fikcyjnych zbrodni, w których bohaterami byli bezwzględni i sadystyczni mordercy, czasem aż groteskowi, bo mieli szokować. Mieli już dość takich historii i tak powstały kryminały cozy mystery, w których nie leje się krew, które są przeznaczone dla osób, które nie lubią się bać. Nie jest to takie nowe, bo przecież w podobnym nurcie są kryminały Joanny Chmielewskiej.
— Tak, to gatunek, który pojawił się kilka lat temu. Czytelnicy mieli już przesyt historii przesadnie brutalnych fikcyjnych zbrodni, w których bohaterami byli bezwzględni i sadystyczni mordercy, czasem aż groteskowi, bo mieli szokować. Mieli już dość takich historii i tak powstały kryminały cozy mystery, w których nie leje się krew, które są przeznaczone dla osób, które nie lubią się bać. Nie jest to takie nowe, bo przecież w podobnym nurcie są kryminały Joanny Chmielewskiej.
— Pisanie zawładnęło panią całkowicie.
— Tak i ciężko pracuję nad tym, by się rozwijało. Dziś bycie autorem jest bardzo angażujące. Od pisarza wymaga się nie tylko pisania, ale też aktywności w mediach społecznościowych. Dużo też zmienił TikTok, który robi wspaniałą robotę przy promocji książek. To wszystko wymaga czasu, ale czego nie robi się dla najważniejszej pasji w życiu.
Katarzyna Janków-Mazurkiewicz
— Tak i ciężko pracuję nad tym, by się rozwijało. Dziś bycie autorem jest bardzo angażujące. Od pisarza wymaga się nie tylko pisania, ale też aktywności w mediach społecznościowych. Dużo też zmienił TikTok, który robi wspaniałą robotę przy promocji książek. To wszystko wymaga czasu, ale czego nie robi się dla najważniejszej pasji w życiu.
Katarzyna Janków-Mazurkiewicz
Mika Modrzyńska - magister lingwistyki stosowanej, od sześciu lat pełnoetatowa podróżniczka. Rocznik 94. Pracowała m. in. jako operator rollercoasterów w USA i systemów VR w Nowej Zelandii. Autorka czterech powieści, laureatka licznych konkursów literackich, wielokrotnie publikowała opowiadania w antologiach i magazynie Nowa Fantastyka.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez