Problemy z milicją. Wilczy bilet. Legenda Jerzego Sikory [WYWIAD]

2020-11-10 11:24:28(ost. akt: 2020-11-10 11:42:53)
Lata płyną, a miłość do rakiet nie słabnie. Jerzy Sikora to prawdziwa legenda tenisa (nie tylko stołowego) na Warmii i Mazurach

Lata płyną, a miłość do rakiet nie słabnie. Jerzy Sikora to prawdziwa legenda tenisa (nie tylko stołowego) na Warmii i Mazurach

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

ROZMOWA|| Oddałem tenisowi większość życia — mówi Jerzy Sikora, legenda tego sportu na Warmii i Mazurach. Z 83-letnim mistrzem "rakiety" rozmawiamy m.in. o przebojach z milicją, jajecznicy z jaj pawia oraz złocie wywalczonym w barwach... Gazety Olsztyńskiej.
— Wchodzi pan w swój 83. rok życia. Ile z tych lat poświęcił pan tenisowi?
— Większą część. Treningi rozpocząłem chwilę po wojnie. Miałem ok. 8 lat. Moim pierwszym klubem był LZS Siemierz, później wyjechałem do Lublina na studia weterynaryjne. Całkiem dobrze szło mi łączenie ping ponga i futbolu. Jako tenisista grałem najpierw w II-ligowym AZS, a później już w I lidze. Piłkarskie marzenia realizowałem z kolei w miejscowej Lubliniance.

— Popytałem nieco wśród pana znajomych. Większość mówi: "Sikora to charakterny gość".

— (śmiech) Mam już swoje lata, ale myślę, że jest w tym trochę prawdy. Jak to się mówi, "z niejednego pieca chleb jadłem".

— W czasach studenckich miał pan przeboje z milicją. W ich wyniku uczelnia wystawiła panu "wilczy bilet". O co dokładnie poszło?
— W dniu, w którym Lublinianka zdobyła mistrzostwo województwa, całą ekipą wybraliśmy się do restauracji, by uczcić sukces. Trochę popiliśmy. Jeden z kolegów najwyraźniej nieco przesadził, bo postanowił chwycić roznoszącą potrawy kelnerkę za (ekhem!) tylną część ciała. Było to kompletnie niepotrzebne. Tace z talerzami poleciały na ziemię, kierownik od razu wezwał milicję. A my, jak te durnie, zamiast uciec, to siedzieliśmy tam dalej. Mundurowi nie słuchali tłumaczeń, zwinęli nas wszystkich. Po ok. 3 latach studiowania weterynarii przyszło mi spakować się i wyjechać do Wrocławia. Grałem tam w I-ligowej Burzy, a lokalni działacze mieli mi pomóc w odwieszeniu "wilczego biletu".

— Nie zdołali.

— Albo nie zdążyli. Podczas organizowanych w Krakowie akademickich mistrzostw Polski, podszedł do mnie Zbigniew Jabłonowski. W późniejszych latach profesor UWM, wtedy solidny zawodnik. Powiedział, że słyszał o moich kłopotach. "Przyjeżdżaj do Olsztyna. Jeśli będziesz grał dla nas, to znajdziemy rozwiązanie". Zgodziłem się. Był rok 1961. Kilka lat później wywalczyliśmy Ekstraklasę, utrzymaliśmy się w niej 2 lata. Do czasu, aż "rozjechał" nam się skład: a to część do Warszawy, a to do Białegostoku...

— A pana studia?
— Udało się wrócić. Jedynym problemem było to, że na olsztyńskiej uczelni nie mieli weterynarii. Poszedłem więc na zootechnikę. Między innymi dlatego, by "uciec" przed wojskiem.

— Gdyby nie (ekhem!) walory tamtej kelnerki, to nie byłoby pana na Warmii i Mazurach?
— Być może (śmiech). Teraz mile już wspominam tamte kłopoty. Zwłaszcza rozstanie z weterynarią. Ok. 90 procent moich ówczesnych kolegów z weterynarii już nie żyje. Znaczną część dopadły choroby odzwierzęce, których wówczas można było się nabawić w warunkach pracy, które miały miejsce w części PGR. Wiedza zdobyta w Lublinie uzupełniła jednak tę, którą nabyłem w Olsztynie. Wszystko to sprawiło, że byłem wartościowszym pracownikiem m.in. w inspekcji rolno-spożywczej. Niewykluczone jednak, że trafiłbym tu i bez tej przygody z milicją. Właśnie tutaj było najwięcej PGR, tutaj trafiało najwięcej weterynarzy z Polski.

— Ostatecznie urządził się pan w Kiersztanowie. Skąd taki ruch?
— Tak po prawdzie to mieszkanie w Olsztynie wciąż mam. Wracam tam podczas naprawdę ostrych zim. W Kiersztanowie mogłem wziąć się poważniej za agroturystykę. Miłość do zwierząt była we mnie od zawsze. Koniki, kózki... Takie nasze "małe zoo". Pochodzę z regionów znanych z hodowli gołębi. Nie mogło więc i ich zabraknąć. Poza nimi hoduję dużo innego ptactwa: bażanty, kury ozdobne, pawie...

— Jeśli nie zadam tego pytania teraz, to pewnie nie zadam go nigdy w życiu. Da się zrobić jajecznicę z jaj pawia? Czy też po ich spożyciu samemu można takowego "pawia" puścić?
— Oczywiście, że można zrobić (śmiech). W końcu to ptak. Choć zdecydowanie lepiej jajecznicę robić ze strusich, bo można się najeść jednym. Preferuję jednak te bardziej "tradycyjne", czyli jaja przepiórek i kurze.

— Na pana koncie widnieje mnóstwo triumfów. Który satysfakcjonuje najbardziej?
— Zwycięstwo z Zygfrydem Woźnicą. Świetny tenisista. Pamiętam, że w niedzielę wywalczył tytuł mistrza Polski, a kilka dni później, w środę, pojechaliśmy jako Olsztyn na mecz ligowy właśnie do Katowic. Pokonałem go przed jego własną publicznością, na "jego" stole. To była niemała sensacja w tenisowym świecie.

— Trzy miesiące później doszło do rewanżu.
— Tak, przyjechali do nas, a publiczności było tyle, co chyba nigdy wcześniej. Duża w tym rola prasy, która rozpisywała się o naszym rewanżu. Byli pewni, że znów wygram. Zygfryd odrobił jednak lekcję, nie udało mi się znów utrzeć mu nosa.

— Ile łącznie tytułów ma pan na swym koncie?
— Musiałbym chyba długo wertować swoje archiwa (śmiech). Trochę tego było. Samych mistrzostw województwa (z deblami i mixtami) zdobyłem ok. 10. Zwycięstw na innych turniejach wojewódzkich też było przynajmniej kilkadziesiąt. Jednym z ciekawszych było też złoto na "resortowych" mistrzostwach Polski organizowanych przez Ministra Przemysłu Spożywczego i Skupu. Jako 60-latek z "brzuszkiem" pokonałem wtedy wielu zdecydowanie młodszych rywali, którzy wcześniej pewnie nawet nie spodziewali się po mnie poważnego zagrożenia.

— Odnotował pan też triumf szczególny dla nas. W barwach... Gazety Olsztyńskiej.
— Tak, w latach siedemdziesiątych, gdy szykowaliście się do mistrzostw Polski dziennikarzy w Lublinie, zostałem trenerem Waszej redakcji. Ciebie nie było jeszcze na świecie, panie kolego, ale pamiętam dobrze tę ekipę: Andrzej Bałtroczyk, Roman Sensmęcki, Stanisław Protakiewicz i Wojciech Zachalski. Blisko dwumiesięczne treningi przyniosły efekty. I drużynowo, i w deblu Gazeta Olsztyńska była bezkonkurencyjna. Ponadto Andrzej Bałtroczyk zajął 2. miejsce w singlu.

— Pan zdobył złoto w zmaganiach trenerów.
— Tak, ale trzeba szczerze zaznaczyć, że poziom rywali nie należał do najwyższych. Dla kogoś, kto grał w lidze, był to spacerek.

— Grywa pan dalej?
— Oczywiście, że tak. Ostatnio oczywiście znacznie mniej, ze względu na to całe zamieszanie z wirusem. Gdy jednak sytuacja się uspokoi, to wrócę do gry. Nie tylko w tenisa stołowego, ale i ziemnego, którym zajmuję się blisko pół wieku.

— Jak idzie na ogół gra z młodszymi? Bo starszych pewnie trudno już zaprosić do stołu.
— Mam stół u siebie. Zapraszam, chętnie rozegram kilka dodatkowych partyjek. A i Ty się sprawdzisz. Zobaczysz czy jesteś w stanie pokonać dziadka ważącego 110 kg, z endoprotezą w biodrze (śmiech).

— Poczekam, aż będę miał większe szanse. Co powie pan na mecz po pana 90. urodzinach?
— Niech będzie. Do tej pory jednak nie trafił się na moim stole nikt, kto by mnie rozłożył w pełni na łopatki. Choć z każdym rokiem coraz trudniej oszukiwać wiek. Czas pracuje na Twoją korzyść.

— Rodzina nie truje głowy, by odpuścił pan sport? W tym wieku z kontuzjami walczy się znacznie trudniej.
— Nie. Chyba już wszyscy się przyzwyczaili, że to nie ma sensu (śmiech). Oddałem tym dyscyplinom większość życia. Trudno byłoby odwrócić się na pięcie i o nich zapomnieć. Zresztą... Przecież gram już czysto rekreacyjnie, dla zabawy.

— Czuje się pan spełniony jako tenisista?
— Myślę, że tak. Zwłaszcza dlatego, że przez te wszystkie lata udawało mi się godzić ze sobą rodzinę, pracę, studia, sport... I to sport na przyzwoitym poziomie, bo swego czasu byłem notowany jako drugi w Polsce specjalista od obronnego stylu gry. Życie sportowca, poza kontuzjami, korzystnie wpłynęło także na mój organizm. Papierosów nie paliłem nigdy, a alkohol piłem bardzo rzadko, a i to symbolicznie, towarzysko. Tenis ukształtował mój charakter. Sprawił, że jestem tym, kim jestem.



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5