Serwis przy stole, meczowa przy ołtarzu. Miłosny mikst [WYWIAD]

2020-05-29 09:41:05(ost. akt: 2020-05-29 09:48:34)
Poznali się na turnieju ogólnopolskim, później zaczęli podbijać wspólnie resztę świata

Poznali się na turnieju ogólnopolskim, później zaczęli podbijać wspólnie resztę świata

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

ROZMOWA || Marta Gołota-Dyjas i jej mąż, Jakub. On — filar reprezentacji Polski w tenisie stołowym, olimpijczyk. Ona — mrągowianka, jedna z najlepszych polskich tenisistek ostatnich lat, znana z występów w Bundeslidze. Wspólnie, rakietka w rakietkę, wskakiwali na podium mistrzostw świata w mikście. Połączyła ich wielka miłość. Nie tylko do tenisa, ale i do siebie, a także... synka, który ledwie chwilę temu pojawił się na świecie.
— Pytanie kluczowe. Kiedy termin porodu?
— Przypada na połowę maja, więc w praktyce synek może zechcieć przyjść na świat w każdej chwili. Razem z mężem cierpliwie na niego czekamy (aktualizacja: synek przyszedł na świat w nocy z 18 na 19 maja, o 2:49 — przyp. K.K.)

— Czyli muszę się śpieszyć. Obecne, wirusowe realia dorzucają na barki dodatkowych zmartwień?
— Zaczęłam się stresować dopiero miesiąc temu. Mój mąż natomiast, dla odmiany, od tego czasu bardzo się uspokoił. Ta sytuacja z wirusem jest bardzo niepokojąca. Długo zastanawialiśmy się gdzie ostatecznie chcemy urodzić nasze dziecko. Wcześniej wszystko było ustalone i zaplanowane w Niemczech, ale po mistrzostwach Polski "utknęliśmy" w Gdańsku i... nie wiedzieliśmy co dalej.

— W obu państwach sytuacja rozwija się zupełnie inaczej.
— Dokładnie. Gdy w Polsce wirus dopiero zaczynał się rozprzestrzeniać, w Niemczech było już kilkadziesiąt tysięcy przypadków zarażenia koronawirusem. Mało komfortowa wizja, zwłaszcza w 8. miesiącu ciąży. W podjęciu decyzji o powrocie za granicę zadecydowała rozmowa z naszą położną z Niemiec. Uspokoiła nas informacją, że — choć przypadków zarażenia jest u nich więcej — to szpitale są świetnie przygotowane na tę sytuację. Kobiety mają prywatne sale do dyspozycji i swojej, i dziecka. Przy porodzie może być także mąż, na czym bardzo nam zależy. Chcemy powitać nasze dziecko na świecie razem, więc przyjechaliśmy do Ochsenhausen

— Przejdźmy do ping ponga. A w zasadzie tenisa stołowego. Bo to nie to samo, prawda?
— Tak, kluczowa różnica jest w systemie grania oraz w sprzęcie. Ping pong dopiero od niedawna zaczął być bardziej popularny jako osobna dyscyplina. Zaczęto organizować mistrzostwa poszczególnych krajów oraz mistrzostw świata. W tej "wersji" seta gra się do 15 punktów. Rakietki są dla wszystkich takie same, a zawodnicy dodatkowo się nimi wymieniają po każdym secie.

— Synek będzie tenisistą? Nie mógłby wymarzyć sobie chyba lepszych trenerów niż TACY rodzice.

— Na pewno będziemy chcieli mu pokazać wszystkie możliwe formy aktywnego spędzania czasu. Zabierzemy go oczywiście i na salę tenisową. Czym ostatecznie się zainteresuje? To będzie jego wybór. Wiem jednak, że jeśli wybrałby tenis stołowy, to musielibyśmy z mężem opracować wspólny plan działania, by... nie było o to w domu kłótni. Czasem nasze opinie na temat technicznych detali w grze odrobinę się różnią. Wynika to m.in. z samych różnic w tenisie stołowym mężczyzn i kobiet. Obawiam się, że w tym układzie — by "postawić na swoim" — przyjdzie mi czekać na córeczkę (śmiech).

— Jakie były twoje początki w tej dyscyplinie? Kiedy dotarło do ciebie, że idzie ci lepiej niż innym?
— Zaczęłam grać bardzo szybko. W Wieku 6-7 lat chodziłam na zajęcia malarskie do MDK w Mrągowie, gdzie znajdowała się właśnie sala do tenisa. Mój tata pasjonował się tym sportem, więc od razu mnie na nią przyprowadził. Początkowo trenowałam kilka razy w tygodniu, próbowaliśmy zdobywać rekordy w odbiciach piłeczki na stole. Motywował mnie zawsze słowami: "idziemy dziś pobić kolejny rekord?".

Obrazek w tresci

Ich synek, Mikołaj, pojawił się na świecie niewiele po zakończeniu wywiadu, fot. archiwum prywatne

— Wiem, że postępy przychodziły bardzo szybko.
— Po kilku miesiącach miałam już treningi z cenionym Tadeuszem Mierzejewskim. Ponoć już wtedy wiedział, że tenis jest dla mnie. Poświęcił mi bardzo dużo czasu i jestem mu za to bardzo wdzięczna. W II klasie podstawówki, zamiast na plac zabaw z rówieśnikami, leciałam do niego na indywidualny trening. Gdy lekcji było za dużo, to wstawałam o 5:30, by zdążyć na trening o 6 rano, przed rozpoczęciem szkoły. Wszystko po to, by móc zrobić 2 treningi dziennie.

— Skąd tyle zapału w kilkulatce?
— Aż teraz sama się sobie trochę dziwię. Chyba jakoś podświadomie wiedziałam, że bez ciężkiej pracy nie będzie wyników. A efekty przyszły szybko. Najpierw byłam najlepsza w swoich kategoriach wiekowych w województwie, a później także i w Polsce.

— Jak wyglądała twoja dalsza, zawodnicza już droga?
— W wieku 13 lat wyjechałam 500 km do Głównego Ośrodka Szkolenia Młodzieży w tenisie stołowym w Krakowie. Kosztowało mnie to wiele wyrzeczeń. Oznaczało to także rozłąkę z rodziną, ale wszyscy wiedzieliśmy, że — jeśli chcę się rozwijać — muszę trenować z lepszymi ode mnie. Miałam indywidualny tok nauczania. Przez pierwsze 2 lata w gimnazjum chodziłam na wybrane, podstawowe lekcje indywidualne z nauczycielem. Wszystko po to, by dalej trenować 2 razy dziennie, po kilka godzin. Byłam najmłodszą zawodniczką w ośrodku, wszyscy się mną opiekowali. A i tak był to chyba najtrudniejszy okres w moim życiu, bo wówczas tata nieoczekiwanie zachorował i zmarł. Wszystkie obowiązki musiała wziąć na siebie mama.

— Ciężkie brzemię.
— I to jak. Bardzo mnie wtedy wspierała. Cieszę się, że pozwoliła mi, bym realizowała swoje marzenia. Dzięki temu trafiłam do pierwszego (po Mrągowii Mrągowo) klubu w Krakowie, w którym zaczęłam swoją kilkuletnią przygodę z Ekstraklasą kobiet. Później grałam jeszcze w Częstochowie oraz Wrocławiu. Po maturze zdecydowałam się na wyjazd do Niemiec i grę w Bundeslidze. Byłam jedną z niewielu Polek, które miały okazję grać w niej kilka ładnych lat. To w końcu najlepsza liga w Europie.

— W międzyczasie występowałaś w kadrze Polski. Pamiętasz pierwszy mecz?
— Szczerze? Nie (śmiech). Trzeba byłoby poprosić o pomoc p. Tadeusza, który w tamtym czasie znał chyba wszystkie moje mecze i wyniki.

Obrazek w tresci

Marta i Jakub, jeden z najlepszych mikstów świata, fot. archiwum prywatne

— Ile łącznie trofeów wywalczyłaś w karierze?
— Nie mam pojęcia. Wygrywałam turnieje ogólnopolskie, mistrzostwa Polski, plebiscyty sportowe... Trzeba byłoby także podliczyć i wszystkie medale zdobyte w kat. żak, kadet, młodzik, junior etc. Dużo się tego nazbierało.

— To inaczej. Z którego jesteś najbardziej dumna?
— Chyba z pierwszego medalu mistrzostw Europy kadetek. Mało kto w nas wierzył, a tu — nieoczekiwanie — znalazłyśmy się w finale debla.

— Wróćmy do debiutu w Ekstraklasie. 14 lat, nie za wcześnie?

— Od samego początku byłam rzucana na bardzo głęboką wodę. Trenerzy stawiali mi bardzo duże wymagania sportowe. Oczywiście się im nie dziwię, bo to ja byłam wtedy najlepszą z młodych zawodniczek. Trochę jednak mnie to przygniatało. Oczekiwania trenerów, sponsorów, władz klubu... Nie zdawałam sobie sprawy z tego jak duże jest to obciążenie psychiczne. Chciałam po prostu jak najwięcej grać.

— Nie brakowało ci wsparcia na miejscu?

— W Krakowie było bardzo dużo trenerów, wymieniali się często. Z jednej strony był to plus, bo od każdego uczyłam się czegoś innego. Brakowało mi jednak takiego trenera, który by mnie "poprowadził" przez młodzieżową karierę.

— W pewnym momencie wyjechałaś trenować do Niemiec. Skończyły się powołania do kadry Polski. Czemu?
— Ówczesny trener kadry był przekonany, że trzeba trenować w kraju. Ja tymczasem marzyłam po prostu o najlepszym treningu, który był dostępny właśnie w Niemczech. Decyzja o odsunięciu mnie od kadry narodowej, po kilkunastu latach gry w niej, bardzo mnie zaskoczyła. Zostałam zostawiona sama sobie. Żałuję, że tak się stało. Jechałam tam stawać się lepsza, a nie na wakacje. Wtedy trenerzy tego nie rozumieli, więc po kilku latach walki o kadrę seniorską ostatecznie odpuściłam. Byłam już zmęczona udowadnianiem wszystkim, że tenis to całe moje życie. Teraz panuje już na szczęście inne podejście, zawodnicy mogą trenować tam, gdzie mają najlepsze efekty.

— Zaczęłaś trenować z kadrą Niemiec. Nie bałaś się, że — podobnie jak mistrzowi Dariuszowi Michalczewskiemu — niektórzy zaczną zarzucać ci rzekomy "brak polskości"?
— Nie, absolutnie. Możliwość treningu z najlepszymi zawodniczkami Europy była dla mnie ogromnym wyróżnieniem. Szybko zdobyłam zaufanie ówczesnego trenera niemieckiej kadry. Na obozy wybierał zawsze 5 najlepszych "swoich" tenisistek i mnie. Czołowe nazwiska tej dyscypliny w Europie przychodziły do mnie z prośbą o wspólny trening. Czułam się... aż nie da się tego opisać. To było wręcz nierealne. Utwierdziło mnie to w tym, że decyzja o wyjeździe była słuszna.

— Jakie kraje udało ci się zwiedzić dzięki tej dyscyplinie?
— W kilkunastoletniej karierze odwiedziłam prawie wszystkie kontynenty, brakuje mi tylko Ameryki Północnej. Tenis stołowy pozwolił mi zwiedzić mnóstwo wspaniałych miejsc. Zobaczyć jak żyją ludzie w zakątkach świata, o których wcześniej praktycznie nie miałam pojęcia.

— Pomijając zbliżający się poród, podjęliście decyzję o powrocie do Polski na stałe. Skąd taki krok?
— Długo o tym myśleliśmy. Nie była to łatwa decyzja, ale mamy nadzieję, że okaże się słuszna. Chcieliśmy być blisko rodziny. Szczególnie teraz, gdy się ona powiększy. Innym z priorytetów jest kariera mojego męża, Jakuba (filar kadry Polski, olimpijczyk — przyp. K.K.). Obecnie najlepsze warunki do spełniania się zawodowego będzie miał właśnie w Polsce. Dla mnie natomiast najlepszym miejscem jest to przy jego boku.

— Jak się poznaliście? Przy stole tenisowym?
— Tak, na turnieju ogólnopolskim. Nikt wówczas nie wróżył nam wspólnej przyszłości. Początki związku nie były proste. Kuba był wtedy młodym zawodnikiem, który powinien koncentrować się tylko na sporcie. Trenerzy uważali, że związek ze starszą o 7 lat dziewczyną może zaszkodzić jego karierze zawodowej. Ponoć miałam "odciągać go od treningów". A było wręcz przeciwnie, bo cały czas motywowałam i zachęcałam go do ciężkiej pracy. Wiedziałam jak wielki ma talent i chciałam, by go wykorzystał możliwie najlepiej. Trudności na naszej drodze było niemało, ale udało nam się stworzyć wspaniały związek. Oparty na zaufaniu i, przede wszystkim, wielkiej miłości.

— Oświadczyny miały akcenty tenisowe?

— Odbyły się w Australii, gdzie polecieliśmy na turniej z cyklu World-Tour. Grał Kuba, który przyleciał prosto z Azji (najpierw 2-tygodniowy obóz w Chinach, później turniej w Korei). Ja do niego doleciałam i występowałam w roli kibica-trenera. Po mistrzostwach zrobiliśmy sobie 2-tygodniowe wakacje w Melbourne. Kuba wynajął helikopter i... oświadczył mi się nad Great Ocean Road. Miał szczęście, że w ogóle wsiadłam do helikoptera, bo bardzo boję się latać.

Obrazek w tresci

Ich zaręczyny i ślub miały wiele akcentów tenisowych, fot. archiwum prywatne

— A jak było ze ślubem?
— Świadkami byli nasi wieloletni przyjaciele, znani tenisiści stołowi: Daniel Górak i Natalia Partyka, która właśnie w dniu naszego ślubu świętowała swoje 30. urodziny.

— Gracie czasem z mężem o to kto robi obiad albo zmywa naczynia?

— Raczej rzadko się zakładamy. Powiedzmy, że nie lubię, gdy mąż przegrywa (śmiech).

— Grywaliście razem w mikstach. Stereotypowo żona potrafi "suszyć głowę" mężowi o cokolwiek. Nie bał się nigdy "wojny domowej" np. za zepsutą piłkę meczową?
— Wiesz... podtrzymam ten stereotyp (śmiech). Przyznaję się bez bicia, że zdarzało mi się robić jakąś "małą aferę" za zagranie bądź zachowanie przy stole tenisowym. Najbardziej utkwiła mi w pamięci sytuacja, gdy graliśmy o strefę medalową na mistrzostwach Polski. Przy stanie 2:0 i 9:9 dla nas, Kuba nagle... przestał grać. Patrzę zdezorientowana, a on pokazuje mi, że na trybunach siedzi pan Piotr Bałtroczyk (śmiech). Pomyślałam sobie wtedy: "my tu gramy o medal, a on zamiast skupić się na wygraniu kolejnych dwóch akcji rozgląda się po hali". Byłam na niego wściekła. Ale miał szczęście, bo ostatecznie wygraliśmy te dwie piłki.

— Ukończyłaś kilka kierunków studiów. Skąd aż taki pęd do wiedzy?
— Pierwsze studia, jakie ukończyłam, to magisterka na kierunku "Menadżer sportu oraz nauczyciel WF" na AWF we Wrocławiu. Następnie ukończyłam studia 3-semestralne podyplomowe na kierunku "Wychowanie przedszkolne oraz wczesnoszkolne" w Gdańsku. Wtedy myślałam, że tyle kontaktów z uczelnią mi już wystarczy. Gdy przeprowadziłam się do męża, do Niemiec, zaczęłam uczyć się podstaw j. niemieckiego w szkole prywatnej. Grałam wprawdzie już kilka lat w Niemczech, ale nie lubię robić rzeczy "po łebkach". Ukończyłam 2-letnią szkołę z poziomem C1. Postanowiłam pójść za ciosem i zrobiłam kolejne studia podyplomowe: 3-semestralne w Warszawie, z metodyki nauczania języków obcych (spec. j. niemiecki i j. angielski). Zawsze miałam duże ambicje. Jeśli już czegoś się podejmuję, to muszę osiągnąć swój cel. Teraz jednak najwyższy czas, by zwolnić tempo. Czas, by skupić się tylko i wyłącznie na moich chłopakach.



Czytaj e-wydanie


Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Codzienne e-wydanie Gazety Olsztyńskiej, a w czwartek i piątek z tygodnikiem lokalnym tylko 2,46 zł.

Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl


W piątkowym(29 maja) wydaniu m.in.


Dziki spacer po ZatorzuPochwała dzika
My, Polacy generalnie zwierzęta kochamy, tyle że jakoś tak wybiórczo. Karpia na Wigilię mordujemy bez skrupułów. Nasz sposób na dzikie krowy — to wybić je do nogi. I mamy problem z dzikiem. A może jednak dzik z człowiekiem?

Sąsiad, na którego można liczyć
Dobrych informacji nigdy za wiele, a już szczególnie, kiedy mamy pandemię. Tym większe brawa dla tych, którzy w tym trudnym czasie, pamiętają o innych, spiesząc z konkretną pomocą, realnym wsparciem. A gdy jeszcze robią to od lat, tym brawa większe.

Olsztyński dworzec potrzebuje zgody
Czy jest zgoda co do kształtu Zintegrowanego Centrum Komunikacyjnego (ZCK) w Olsztynie? Czy wreszcie powstanie obiekt na miarę oczekiwań obecnych czasów, obiecywany przez prywatnego dewelopera i PKP SA mieszkańcom i władzom Olsztyna? No i wreszcie kiedy?



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5