Od Knopflera wciąż możemy się dużo nauczyć [ROZMOWA]

2019-04-27 16:00:00(ost. akt: 2019-04-27 13:10:01)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne A. Waluka

Bywa tak, że nie jesteśmy świadomi rangi i dokonań artystycznych wykonawców i gości, którzy występują na różnorodnych scenach mrągowskich. Tak było z Andrzejem Walukiem, z którym przeprowadziłam rozmowę po występie w klubie Ceglana. Myślałam, że mam przed sobą frontmana zespołu Solid Rock, który gra muzykę kultowej grupy Dire Straits. Okazało się, że za jego postacią kryje się coś więcej...
Andrzej Waluk - na co dzień pracuje w Domu Kultury w Olsztynku. Jako instruktor, przede wszystkim zajmuje się sprawami muzycznymi i filmowymi. Współpracuje przy redagowaniu lokalnego biuletynu ALBO. Podsiada wykształcenie muzyczne. Grał głównie w zespołach rockowych. Między innymi w formacji Fighter, Misya, Yeti. Obecnie można go usłyszeć podczas koncertów Solid Rock. Jest również filmowcem - stereografem. W 2006 roku jego film „Gdynia – cała naprzód” zaprezentowano podczas uroczystego otwarcia XXXI Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Nieco później, na festiwalu filmów trójwymiarowych w Kalifornii, otrzymał honorowe wyróżnienie, za ten sam film. Został dostrzeżony przez środowiska twórcze w Olsztynie i przyznano mu tytuł Talentu Roku 2007. Otrzymał również nagrodę „Master of Cinemagic” na VI Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Cinemagic (2011). To nie są jedyne jego osiągnięcia. Andrzej Waluk pracował przy wielu projektach 3D, między innymi: „Latająca Maszyna” Martina Clappa i Adama Wyrwasa, „1920 Bitwa Warszawska” Jerzego Hoffmana, „Die Vermessung der Welt” i wielu innych.

— Świat filmu 3D, jest zarówno twoją pracą i pasją, jak to się rozwijało?
— Wszystko zaczęło się od fotografii stereoskopowej. Pamiętam, że jeździłem z kolegami do kina „Oka” w Domu Przyjaźni Polsko – Radzieckiej w Warszawie. Tam można było oglądać trzy filmy 3D: „Zabawa zwierząt”, „Parada atrakcji”, „Jeździec na złotym koniu”. To było wówczas jedyne w Polsce kino trójwymiarowe. Pod koniec lat 90-tych zrezygnowałem z grania na gitarze i zacząłem rozwijać tę pasję. Pierwszy film 3D, przy pomocy specjalnego rigu, nakręciłem w 2002 roku. Do roku 2007 miałem już za sobą pierwsze nagrody. Wziąłem udział w wyprawie „Żaglowozem Przez Pustynię Gobi 2008”. Dokumentowałem ją w 3 D. Po powrocie nawiązał ze mną współpracę wykładowca, dokumentalista ze szkoły filmowej w Łodzi Michał Bukojemski. Współpracowałem z nim przy tworzeniu jednego z pierwszych artykułów o filmach 3D w „Film & TV Kamera”. Nakręcaliśmy również wspólnie dokument w 3D o getcie w Łodzi „Likwidacja 08.1944”.

— Co było dalej?
— Potem podjąłem pracę przy polsko - angielskiej produkcji „The Flying Machine” z okazji Roku Szopenowskiego. Współpracowałem z Break Thru Films (oskarowy „Piotruś i wilk”, „Loving Vincent”). Wówczas miałem przywilej tworzyć z nieżyjącym już, wybitnym operatorem Krzysztofem Ptakiem („300 mil do nieba”, „Edi”, „Dom zły”, „Papusza”). Na planie tego filmu poznałem Sławomira Idziaka („Helikopter w ogniu”, „Trzy kolory: Niebieski”, „Harry Potter”). Nagrywałem z nim „Bitwę Warszawską”.

— Za sprawą jakiej produkcji zostałeś doceniony w niemieckim świecie filmu?
— Ze Sławomirem Idziakiem zrobiłem, między innymi, „Rachubę świata” (Die Vermessung der welt). Nagrywaliśmy ten film w Niemczech, Polsce, Austrii, Ameryce Południowej. To była duża produkcja, nominowana do tytułu: „Niemiecki film roku”. Po jego premierze, gdy był już wyświetlany w Europie, wydarzyło się coś szczególnego dla mnie. Napisał do mnie Alexandr Melkumov i powiedział mi, że jest to jeden z najlepszych filmów światowych pod względem stereoskopii. W dalszej naszej rozmowie, wyszło, że on był jednym z twórców kultowych rosyjskich filmów „Zabawa zwierząt”, „Parada atrakcji”. Tak mi się zamknęło koło stereoskopii, wróciłem do moich początków.

Obrazek w tresci

— Twoje doświadczenia z filmem to wielka przygoda, prawda?
— Tak, i ta przygoda trwa cały czas. Gdy technologia 3D była modna, prowadziłem wykłady o stereoskopii, głównie podczas warsztatów Film Spring Open Sławomira Idziaka w Krakowie. Tam przyjeżdżają największe sławy związane z filmem. W gronie gości mamy laureatów oskarów. Klika razy prowadziłem też zajęcia w łódzkiej filmówce. W tej chwili jestem opiekunem technicznym plenerów „Film Spring Open” i kilka razy w roku pracuję w CINEBUSIE. Jest to mobilne centrum filmowe, którego matką chrzestną jest Natalie Portman.

— Kiedy zaczęła się Twoja pasja związana z zespołem Dire Straits i Markiem Knopflerem?
— W 1985 roku ukazała się płyta „Brothers im arms”, zafascynował mnie utwór „Money for nothing” i Mark Knopfler. Nie miałem zielonego pojęcia jak grać ten utwór. Oczywiście dźwięki można było odtworzyć. Dla mnie, te dźwięki były okryte czymś magicznym. Nurtowało mnie przez cały czas pytanie: jak zrobić to dobrze? Zresztą to pytanie towarzyszy mi do tej pory. Muzykę tego zespołu albo się lubi, albo nie. Należę do tej grupy osób, które ją kochają. Moja pasja tak się rozwijała, że po koncercie w Mediolanie w 1993 roku z ostatniej trasy Dire Straits zerwałem plakat i przywiozłem go do Olsztynka. Początkowo próbowałem i grałem sam, ćwiczyłem. W 2014 roku zdecydowałem, że tą pasję również muszę domknąć. Zaprosiłem kolegów do zespołu i tak powstał Solid Rock. Najpierw długo siedzieliśmy w piwnicy i graliśmy, trwało to z rok, zanim zagraliśmy pierwszy koncert.

— Jak to jest być grupą grającą same covery zespołu o światowej sławie?
— Na pewno to wymaga ciężkiej pracy od całego zespołu. W odbiorze na scenie bywa różnie. Spotykamy czasem fanatyków Marka Knopflera, którzy uważają go za świętość, której nie wolno kalać. W większości spotykamy się jednak z miłośnikami tej muzyki. Oni cieszą się, że mogą ją usłyszeć na żywo. Na koncercie dodajemy też trochę dźwięków od siebie, jednak, gdy ćwiczymy próbujemy robić to dokładnie. Ja mam umysł zbieracza, i staram się zebrać te dźwięki do końca. Przesłuchałem wszystkie wydawnictwa, również te rejestrowane przez fanów, podczas koncertów.

Obrazek w tresci

— Biorąc pod uwagę wielość dźwięków w stylistyce Dire Straits, nie jest to łatwe zadanie?
— Nie. Sam Mark nie grał za każdym razem tak samo. Zwieńczeniem trasy koncertowej Love Over Gold, były koncerty w 1983 roku w londyńskim Hammersmith Odeon. Wydano je na płycie „Dier Straist Alhemy Live”. Sama trasa koncertowa trwała wiele miesięcy. Fani zarejestrowali inne koncerty na kasetach magnetofonowych. Dziś możemy je odszukać w Internecie. Jest to źródło, skarbnica nowych dźwięków granych przez Marka Knopflera. Wciąż jeszcze dużo możemy się od niego nauczyć.

— Czy można mówić o możliwości rozwoju zespołu, gdy gra się czyjś materiał?
— Tak. Ludzie na przykład przez lata uczą się grać Szopena, to się nie kończy. Można coś dodać od siebie, własną interpretację, ale te wszystkie nuty, które tam są, muszą być zagrane. Nasz rozwój polega na tym, że staramy się aby baza dźwiękowa zbliżała się do oryginału. Granie Marka Knopflera z okresu Dire Straits, to jest wydobywanie bardzo wielu dźwięków. Ktoś kiedyś powiedział, że gdy się słucha koncertu Dire Straits, to odnosi się wrażenie, że przez dwie godziny jest grana jedna solówka. Zapamiętać wszystkie te niuanse, to jest niezwykle trudne.

— Co planujecie w przyszłości, oprócz koncertów?
— Jest jeszcze kilka dużych utworów, których nie gramy, a do których się przymierzamy, np. Private Invastigations. To oznacza, że jeszcze jedną gitarę będę musiał mieć na scenie. Dziś zabieram cztery. Jednak, to jest ostatni utwór, z tych największych. Gdy się dąży do doskonałości można to robić w nieskończoność.

— Czy nie myśleliście o tym by nagrać płytę z muzyką Dire Straits?
— Są już płyty Dire Straits, my tego lepiej nie zrobimy.

— Przez szacunek dla Marka Knopflera?
— Tak, przez szacunek dla mistrza.

— Porozmawiajmy chwilę o Twojej rodzinie?
— Mam żonę i dwoje dzieci, córkę i syna. Choć mam możliwość, z racji działalności filmowej, mieszkać w dużymi mieście, wolę jednak wracać do Olsztynka. Chcę jak najwięcej czasu spędzać w domu. Choć czasem nie jest łatwo, zwłaszcza gdy produkcja trwa wiele miesięcy. Przy „Latającej maszynie” pracowałem od poniedziałku do piątku. Trwało to prawie rok. To oznaczało dla nas, że byłem w domu od piątku do poniedziałku, czyli cztery dni w tygodniu.

— Twoje pasje to film, muzyka, rodzina, czy masz coś jeszcze w zapasie?
— Boję się, że kupię sobie teleskop...

— Jak byś siebie określił? Kim jest Andrzej Waluk?
— Jestem kolekcjonerem. Kiedyś zbierałem komiksy i pamiętam, że brakowało mi jednego odcinka z Klosem, dużo poświęciłem i zdobyłem go. Tak samo jest z moimi pasjami. Zdobywam, dążę do pozbierania wszystkich elementów, które się na nie składają. Jak się za coś biorę to staram się to robić do samego końca.

Dziękuję za rozmowę
Agnieszka Beata Pacek


2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B