Breakout wciąż żyje w sercach fanów [ROZMOWA]

2019-03-31 17:00:00(ost. akt: 2019-03-31 19:11:52)
Projekt Piotr Nalepa Breakout Tour miał zagrać kilka koncertów, a gra dwunasty rok

Projekt Piotr Nalepa Breakout Tour miał zagrać kilka koncertów, a gra dwunasty rok

Autor zdjęcia: Marek Szymański

Pamiętacie Breakout? Kto nie pamięta. Twórczość Tadeusza Nalepy i Miry Kubasińskiej przetrwała próbę czasu dzięki genialnym utworom, wiernym fanom, ale też za sprawą zespołu Piotr Nalepa Breakout Tour, który tworzy ich syn – Piotr.
Okazja do spotkania z Piotrem i towarzyszącymi mu muzykami nadarzyła sięa w marcu, kiedy to zespół Piotr Nalepa Breakout Tour dał wspaniały koncert w mrągowskim klubie Ceglana. Po występie przyszedł czas na podpisywanie niekiedy mocno już wysłużonych płyt. Potem przyszła też pora na rozmowę, której zapis przedstawiamy.

— Możesz powiedzieć, że bluesa odziedziczyłeś po rodzicach?
— Geny na pewno są bardzo ważne, natomiast nie nazywałbym tego aż tak górnolotnie. Tak się złożyło, że jestem dzieckiem artystów i przejąłem od nich pewne talenty. Przez wiele lat występowałem z ojcem. Jego muzyka jest na tyle ważna, dla mnie i wielu słuchaczy, że zająłem się jej graniem. Sprawia mi to wielką przyjemność.

— To nie jest naturalna kolej rzeczy, ale w twoim przypadku wszystko „chwyciło”.
— To nie jest naturalna kolej rzeczy? (śmiech)

— Różnie bywa...
— To prawda. Z własnego doświadczenia wiem, że nie jest łatwo być dzieckiem znanych osób. Mam paru kolegów, którzy są w podobnej sytuacji. Pewne rzeczy dostajemy za darmo, ale z drugiej strony w wielu sytuacjach nie jest wcale tak łatwo.
Trudno to jednoznacznie ocenić. Czasami dzieci uciekają od tego co robili rodzice, a czasem idą tą samą drogą.

— Ale tobie sprawia to radość, widać to na scenie.
— To także dzięki temu, że ludzie wciąż chcą słuchać tej muzyki, twórczości moich rodziców. Tak naprawdę na początku ten zespół miał zagrać tylko krótka trasę. Wcześniej graliśmy już te numery na festiwalu poświęconym moim rodzicom (Breakout Festiwal, odbywał się w Rzeszowie w 2007 roku), gdzie byliśmy zespołem akompaniującym. To po nim pojawił się pomysł na kilka koncertów. Naprawdę nie zdawałem sobie sprawy, że to przetrwa tyle lat. W tej chwili gramy już dwunasty rok, a mimo to granie wciąż daje satysfakcję nam i słuchaczom.

— Były jakieś obawy?
— Wiadomo, obawy były – syn sławnego ojca, w dodatku gra jego utwory. Natomiast po pierwszych koncertach okazało się, że muzyka Breakout nadal jest ważna dla ludzi, którzy jej słuchają. Widziałeś przecież nasze koncerty, one pokazują jak publiczność reaguje na tę muzykę. Dlatego to robię.

— Macie jakieś plany... wydawnicze? Czy jednak skupiacie się wyłącznie na koncertach?
— Jestem zdania, że jeśli o Breakout chodzi, wszystko co najlepsze zostało już nagrane. Nie jestem skłonny do wydawania tych samych utworów w odświeżonych wersjach, dlatego skupiam się na działalności koncertowej. Natomiast od pewnego czasu gramy z orkiestrami symfonicznymi – przy okazji zapraszam, jak będziemy w pobliżu – i brzmi to bardzo pięknie. Prawdopodobnie będziemy pracować, by zostawić z tego jakąś pamiątkę, bo to są już jednak odmienne aranże. To zupełnie inne podejście do muzyki zespołu Breakout.

— Wokalnie wspiera was na scenie Żaneta Lubera, która w jakimś sensie zastępuje za mikrofonem twoją mamę...
— Generalnie to jest tak, że w tym zestawie muzyków, z którymi gram, czujemy się ze sobą dobrze. Gdybyśmy tego tak nie czuli, dawno byśmy przestali grać. Nie próbujemy naśladować brzmienia Breakoutu. Ani Żaneta nie zastępuje mojej mamy, ani ja czy Robert (Lubera, gitarzysta — dop. red.) nie zastępujemy ojca. Gramy te utwory tak jak lubimy. Gramy to tak jak czujemy. Żaneta też to czuje, pewnie dlatego współpracujemy ze sobą już tyle czasu.

— Jeśli chodzi o Żanetę, czasem kradnie wam publiczność.
— Żaneta to znakomita artystka. Tak naprawdę, gdyby nie jej udział, to nie byłoby tego projektu. A co do publiczności, to mamy do niej szczęście – fantastycznie się gra dla świadomych, słuchających ludzi. To dla każdego muzyka jest bardzo istotne.

Obrazek w tresci

Kiedy Piotr jest skupiony na grze, scenę „kradnie” Żaneta (fot. M. Szymański)

— Na koncertach uśmiechasz się, widać to zadowolenie, ale mam wrażenie, że jednak wolisz stać tak trochę z boku.
— Niektórzy mają większe parcie, inni mniejsze – ja jestem raczej wycofany, typ introwertyka. Zostawiam scenę innym. Robert doskonale prowadzi koncert, łapie świetny kontakt z publicznością, rozmawia z nią, a ja raczej skupiam się na graniu. Czasami się uśmiecham, czasami nie, miewam zamyśloną minę – nie potrafię ukryć pewnych emocji. Potem po koncercie czasem słyszę „pan był jakiś taki smutny”. Nie smutny, tylko skupiony. Taką mam osobowość i nie zamierzam udawać kogoś innego. Gram na gitarze, czuwam nad całością, natomiast z racji chociażby tego, że nie śpiewam, nie jestem frontmanem.

— Kiedy ktoś z publiczności zamachał podczas koncertu starymi winylami widziałem wzruszenie...
— Ludzie przynoszą płyty, zdjęcia i swoje wspomnienia, które są dla nich ważne. Często po koncertach wysłuchuję ciekawych opowieści. To są prawdziwe emocje. Zresztą chyba nie tylko moje, bo pozostali muzycy odbierają niektóre rzeczy bardzo podobnie, pomimo że część z nich to przecież młodzi ludzie i nie mieli styczności z moimi rodzicami.

— Wspomniałeś o koncertach z udziałem orkiestr symfonicznych. Jak bardzo te formy się od siebie różnią?
— To jest zupełnie inna sytuacja. Inaczej jest w klubie małym, inaczej w dużym. Koncert w filharmonii też powoduje inny nastrój, większe skupienie, ludzie siedzą w fotelach – chociaż na naszych koncertach zawsze gdy kończymy, marynarki i tak fruwają w górze. Pomimo, że przecież w filharmonii nie podaje się alkoholu (śmiech).

— Twoja córka będzie kontynuowała muzyczną drogę?
— Myślę, że nie. Poszła swoją drogą, a ja na siłę nie starałem się jej zachęcać do muzykowania. Ma talent muzyczny, natomiast rozwija się w zupełnie innym kierunku.

— Wywołałeś pytanie, czy jako dziecko byłeś zachęcany czy zmuszany przez rodziców do grania. Jako mały chłopiec pojawiłeś się na okładce jednej z płyt Breakoutu...
— Wtedy zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Po prostu poszedłem z ojcem na spacer, a ktoś nam zrobił zdjęcie. Nigdy nie traktowałem tego w specjalny sposób. Jeśli chodzi o muzykę też nie było nacisków. Moi rodzice do niczego mnie nie zmuszali, to wyszło u mnie naturalnie. W domu zawsze były instrumenty i siłą rzeczy w którymś momencie zainteresowałem się muzyką. Najpierw słuchałem, potem sam zacząłem grać. Miałem inne plany na życie, ale zawsze kończyło się to tym, że to muzyka wygrywała.

— W pewnym sensie można pokusić się o porównanie ciebie i Sebastiana Riedla, też „syna sławnego ojca”. Chociaż jednak Sebastian dał się poznać jako lider Cree i to budowanie własnej kariery poszło mu nieco inaczej.
— Nie każdy musi czuć się liderem, nie każdy nawet chce nim być (śmiech). Rozumiem, że chodzi ci o to, że jestem dorosłym człowiekiem, a ciągle gram muzykę swojego ojca? A to jest tak, że naprawdę zżyłem się z tym materiałem i w pewnym momencie zacząłem go nawet traktować trochę jak swój własny. To jest kawał dobrej muzyki, wiele ludzkich wspomnień, dlaczego więc nie miałbym tego robić?

Marek Szymański
m.szymanski@gazetaolsztynska.pl


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5