Nie żyje generał Mirosław Hermaszewski
2022-12-12 20:51:01(ost. akt: 2022-12-12 21:32:42)
Nie żyje generał Mirosław Hermaszewski, jedyny Polak, który był w kosmosie. Miał 81 lat. Informację o śmierci kosmonauty przekazał w imieniu rodziny europoseł Ryszard Czarnecki.
Moje marzenia sięgały dwudziestu tysięcy metrów, tam, gdzie mógł dolecieć mój samolot. A tu raptem pojawiło się coś takiego — mówił w rozmowie z Gazetą Olsztyńską pierwszy i jedyny Polak, który był w kosmosie. Oto wywiad, którego udzielił nam przed pięcioma laty gen. Mirosław Hermaszewski:
— Okazanego zaufania nie zawiodę — powiedział pan przed startem w kosmos. To było 27 czerwca 1978 roku. Dawno, ale pewnie emocje są wciąż żywe?
— Tego nie da się wymazać z pamięci. To było wyjątkowe przeżycie, na które pracowałem bardzo ciężko, półtora roku. Oczywiście kandydat musiał odpowiadać też pewnym warunkom. Byłem już wtedy bardzo doświadczonym pilotem. I kiedy otworzyła się przed mną ta szansa, bardzo chciałem z niej skorzystać. To było coś, o czym ja w życiu nie marzyłem. Nigdy nie marzyłem o locie w kosmos. Moje marzenia sięgały dwudziestu tysięcy metrów, tam, gdzie mógł dolecieć mój samolot. A tu raptem pojawiło się coś takiego. Wtedy oddawałem wszystkie moje siły, cały intelekt, żeby zdobyć tę nową wiedzę, bo ta jest absolutnie inna od wiedzy lotniczej. To jest wszystko bardzo skomplikowane, choćby dynamika lotu kosmicznego. W załodze z Piotrem Klimukiem pełniłem rolę inżyniera pokładowego, a więc musiałem opanować dotąd nieznane mi dziedziny nauki: astronomię, właśnie dynamikę lotu kosmicznego, medycynę kosmiczną, elektronikę, cuda niewidy. Tego było naprawdę bardzo dużo, ale to mnie pochłaniało. Każdego dnia czekałem, kiedy będzie następna lekcja, bo się czegoś nowego dowiem.
— My o majorze Mirosławie Hermaszewskim, dowódcy 11. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego z Wrocławia, dowiedzieliśmy dopiero po waszym starcie. Dlaczego władze utrzymywały to w tajemnicy, bo przecież o tym, że Polak poleci w kosmos, też usłyszeliśmy dopiero w marcu 1978 roku?
— To przecież nie ode mnie zależało. Taki mieliśmy system, wschodni, że tak powiem. W Związku Radzieckim takie rzeczy utrzymywano w tajemnicy, nie wiem dlaczego. Kiedy poleciał pierwszy Sputnik, dowiedzieliśmy się o tym po stracie, gdy poleciał Gagarin, usłyszeliśmy o tym dopiero po lądowaniu. Kiedy prezydent Kennedy się wkurzył i powiedział: „Ameryko, dwa razy ci producenci ziemniaków nas upokorzyli, to ja wam obiecuję, że jeszcze w tym pięcioleciu człowiek poleci na Księżyc. I to będzie Amerykanin”. I prasa cały czas informowała o przygotowaniach do podboju Księżyca. Był taki magazyn „Ameryka”, można go było kupić w empiku. I były tam zdjęcia Apollo 11, kandydatów do lotu na Księżyc: Armstronga, Collinsa czy Aldrina. A tu zawsze była cisza. Teraz to oczywiście się zmieniło.
— Został pan wybrany z dużej grupy pilotów, tak więc wcale nie było pewne, że to pan poleci. Co zdecydowało, że wybór padł na pana, a nie np. na płk. Zenona Jankowskiego, bo to wy dwaj ostatecznie przeszliście przez to sito selekcji?
— Wiele razy zadawali mi to pytanie. Odpowiadałem: no wie pan, wybrali mnie, ale ten był fajny, tamten wspaniały. A później dziennikarze mówili, że właściwie to Hermaszewski nie wie, dlaczego jego wybrali. To ja panu odpowiadam: wybrali najlepszego. Miałem najlepsze wyniki psychologiczne i oczywiście bylem bardzo dobry w pokonywaniu przeciążeń.
— Panie generale, nim ten najlepszy sięgnął gwiazd, musiał przejść odpowiednie przygotowania. A te zajęły prawie dwa lata. Na czym polegały?
— Od pierwszego dnia pobytu w Gwiezdnym Miasteczku (centrum szkolenia kosmonautów pod Moskwą – red.) trzeba było przygotowywać układ sercowo-naczyniowy do pracy w warunkach nieważkości, układ błędnikowy i oczywiście były przygotowania psychologiczne. Nie ma mowy, żeby w kosmos poleciał człowiek, który nie ma motywacji. Tej motywacji nie da się zaszczepić, można ją wzmocnić, ale ona musi tkwić tu, w sercu. Ja chciałem, żeby misja się ziściła i oczywiście była bezpieczna. Moim marzeniem było lotnictwo, ale jak pojawiła się szansa lotu w kosmos, zacząłem bardzo marzyć, żeby polecieć.
Kiedy już stałem na stopniach rakiety, już wchodziłem do niej, przez głowę przeszła myśl: Miruś, czy to jest twoje marzenie, czy może to jest twoja próżność? To na jednej szali, a na drugiej — żona, dzieci, rodzina. Masz prawo ryzykować? Bo to jest ryzyko. Pomyślałem sobie, że tyle razy w lotnictwie miałem okazję sobie potłuc głowę i jakoś się udało. To teraz Opatrzność też nie pozwoli, żeby przytrafiło mi się coś złego.
— Jak wygląda życie na stacji kosmicznej, co jest największym wyzwaniem dla astronautów?
— Tam wszystko jest inne. A największym wyzwaniem jest trzymać siebie w ryzach w tych pierwszych dwóch, trzech dniach, żeby nie zachłysnąć się nieważkością, przejść ten okres adaptacji, przystosowania się do warunków nieważkości. Mimo że teoretycznie wiesz, jak to będzie, to każdy przeżywa to inaczej. I jak już się człowiek zaadaptuje, to można hasać.
— Jak wygląda Ziemia z kosmosu?
— Wszyscy mówią, że jest płaska. Błękitno-biała do tego.
— Osiem dni w kosmosie, to niby niewiele, ale za życia przeszedł pan do historii, jak Neil Armstrong, który jako pierwszy postawił stopę na Księżycu.
— No wie pan, ja się z Armstrongiem nie umawiałem.
— Ale znał go pan...
— Tak. Armstrong i Aldrin wylądowali 20 lipca 1969 roku na Księżycu, a 21 lipca Armstrong wyszedł na powierzchnię Księżyca, wypowiadając te piękne słowa: To mały krok człowieka, ale wielki skok ludzkości. 21 lipca 2010 roku urodził mi się wnuk. Ma na imię Staś, a na drugie imię Neil. Tak zdecydowała córka. Dostałem piękny list od Armstronga z gratulacjami z okazji narodzin wnuka.
— Stał się pan legendą za życia. Pana twarz pojawiła się na monetach, na znaczkach. I przestał pan być Mirosławem Hermaszewskim, a stał się pierwszym Polakiem w kosmosie.
— I to mnie bardzo krępowało. Byłem dorosłym człowiekiem, majorem, dowódcą pułku, gdy spadła na mnie ta popularność. A tu raptem kamery, wywiady. Jakoś sobie radzę z tą popularnością, ale teraz nie jest tak jak kiedyś, ale zawsze ktoś poprosi o autograf, o zdjęcie.
— Pan był prymusem w szkole orląt w Dęblinie? Zawsze pan chciał latać?
— Zawsze? Nie, ale już w wieku 6-7 lat urodziło się takie ptaszysko w głowie, zaczęło mi to kiełkować.
— Leciałem samolotem. Rakietą nigdy nie polecę. Da się to latanie jakoś porównać?
— Nie, to nieporównywalne. Latałem na wielu samolotach, bo na Mirage, SU-27, MiG-29. Jest to przeżycie, dostaje się kopa, ale ile samolot spala na minutę? Maksymalnie 300 litrów, a moja rakieta paliła półtorej tony na sekundę. To jest różnica.
— Co jest bardziej niebezpieczne: start rakiety, czy już samo lądowanie?
— Lądowanie.
— Lot pożegnalny odbył pan 5 października 2005 roku na pokładzie myśliwca MiG-29UB. Nie brakuje panu tego, tej adrenaliny?
— Brakuje. To jest taki wentyl bezpieczeństwa. To mi się śni. Jednak latam, na lekkich samolotach, na szybowcach. I gdzie się nie pojawię na lotnisku, zaraz mi proponują lot, a ja bezczelnie korzystam z tego. Ostatnio byłem w Giżycku na Air Show Mazury. Latałem na Jaku 18. Piękny samolot.
— W powietrzu za sterami spędził pan ponad dwa tysiące godzin. W kosmosie był pan — tylko albo aż — osiem dni. To jest pan pilotem czy kosmonautą, a może astronautą?
— W nomenklaturze wschodniej mówi się o kosmonautach. Amerykanie nazywają się astronautami. Jednak patrząc na znaczenie etymologiczne słów, to kto jest astronauta? To ten, kto wędruje do gwiazd. A gdzież tam do gwiazd! Kosmonauta to ten, który jest w kosmosie i chyba bardziej adekwatnym określeniem jest kosmonauta.
— O Neilu Armstrongu będą mówić do końca świata — powiedział pan w reakcji na wieść o śmierci amerykańskiego astronauty. A jak pan myśli: o Hermaszewskim będą mówić?
— W Polsce tak, raz mniej, raz więcej, ale będzie się mówić zawsze.
— Mówił pan o tych dwóch szalach, o ryzyku, jakim jest lot w kosmos, ale widocznie miał pan coś do zrobienia, skoro cudem ocalał z rzezi wołyńskiej w 1943 roku?
— I to, że poleciałem w kosmos, to może tak miało być, może to jest ukłon w stosunku do tych tysięcy Wołyniaków, którzy przeżyli tam koszmar. Moment takiej satysfakcji. Zobaczcie, z takiej biednej wioski, gdzie wymordowali 182 osoby, gdzie leżałem w śniegu całą noc, nie zamarzłem, to że mnie ojciec znalazł. Jakbym na to nie patrzył, to coś w tym jest. I wydaje mi się, że tę swoją misję wypełniłem dobrze. I tak, jak powiedziałem, zaufania nie zawiodę i czuję, że nie zawiodłem.
— Zgodzi się pan generał z kosmosu zejść trochę na ziemię, porozmawiać o wojsku, o polityce?
— Poproszę następne pytanie.
— To będzie już ostatnie. Nie marzył pan, żeby być na Księżycu, polecieć na Marsa?
— Wie pan, ja tak wiele osiągnąłem. To tak, jak w życiu, masz coś dobrego, to jedz małą łyżeczką, żeby to trwało. Nie staraj się jeść dużo, bo można się zadławić.
Andrzej Mielnicki
Gen bryg. Mirosław Hermaszewski urodził się na Wołyniu. Absolwent dęblińskiej Szkoły Orląt. W 1976 roku został zakwalifikowany do lotu kosmicznego w ramach międzynarodowego programu Interkosmos, utworzonego przez ZSRR. 27 czerwca 1978 roku wraz radzieckim kosmonautą Piotrem Klimukiem odbył lot na statku Sojuz 30, który połączył się z zespołem orbitalnym Salut 6. W czasie 8-dniowej misji 126 razy okrążył Ziemię.
— Okazanego zaufania nie zawiodę — powiedział pan przed startem w kosmos. To było 27 czerwca 1978 roku. Dawno, ale pewnie emocje są wciąż żywe?
— Tego nie da się wymazać z pamięci. To było wyjątkowe przeżycie, na które pracowałem bardzo ciężko, półtora roku. Oczywiście kandydat musiał odpowiadać też pewnym warunkom. Byłem już wtedy bardzo doświadczonym pilotem. I kiedy otworzyła się przed mną ta szansa, bardzo chciałem z niej skorzystać. To było coś, o czym ja w życiu nie marzyłem. Nigdy nie marzyłem o locie w kosmos. Moje marzenia sięgały dwudziestu tysięcy metrów, tam, gdzie mógł dolecieć mój samolot. A tu raptem pojawiło się coś takiego. Wtedy oddawałem wszystkie moje siły, cały intelekt, żeby zdobyć tę nową wiedzę, bo ta jest absolutnie inna od wiedzy lotniczej. To jest wszystko bardzo skomplikowane, choćby dynamika lotu kosmicznego. W załodze z Piotrem Klimukiem pełniłem rolę inżyniera pokładowego, a więc musiałem opanować dotąd nieznane mi dziedziny nauki: astronomię, właśnie dynamikę lotu kosmicznego, medycynę kosmiczną, elektronikę, cuda niewidy. Tego było naprawdę bardzo dużo, ale to mnie pochłaniało. Każdego dnia czekałem, kiedy będzie następna lekcja, bo się czegoś nowego dowiem.
— My o majorze Mirosławie Hermaszewskim, dowódcy 11. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego z Wrocławia, dowiedzieliśmy dopiero po waszym starcie. Dlaczego władze utrzymywały to w tajemnicy, bo przecież o tym, że Polak poleci w kosmos, też usłyszeliśmy dopiero w marcu 1978 roku?
— To przecież nie ode mnie zależało. Taki mieliśmy system, wschodni, że tak powiem. W Związku Radzieckim takie rzeczy utrzymywano w tajemnicy, nie wiem dlaczego. Kiedy poleciał pierwszy Sputnik, dowiedzieliśmy się o tym po stracie, gdy poleciał Gagarin, usłyszeliśmy o tym dopiero po lądowaniu. Kiedy prezydent Kennedy się wkurzył i powiedział: „Ameryko, dwa razy ci producenci ziemniaków nas upokorzyli, to ja wam obiecuję, że jeszcze w tym pięcioleciu człowiek poleci na Księżyc. I to będzie Amerykanin”. I prasa cały czas informowała o przygotowaniach do podboju Księżyca. Był taki magazyn „Ameryka”, można go było kupić w empiku. I były tam zdjęcia Apollo 11, kandydatów do lotu na Księżyc: Armstronga, Collinsa czy Aldrina. A tu zawsze była cisza. Teraz to oczywiście się zmieniło.
— Został pan wybrany z dużej grupy pilotów, tak więc wcale nie było pewne, że to pan poleci. Co zdecydowało, że wybór padł na pana, a nie np. na płk. Zenona Jankowskiego, bo to wy dwaj ostatecznie przeszliście przez to sito selekcji?
— Wiele razy zadawali mi to pytanie. Odpowiadałem: no wie pan, wybrali mnie, ale ten był fajny, tamten wspaniały. A później dziennikarze mówili, że właściwie to Hermaszewski nie wie, dlaczego jego wybrali. To ja panu odpowiadam: wybrali najlepszego. Miałem najlepsze wyniki psychologiczne i oczywiście bylem bardzo dobry w pokonywaniu przeciążeń.
— Panie generale, nim ten najlepszy sięgnął gwiazd, musiał przejść odpowiednie przygotowania. A te zajęły prawie dwa lata. Na czym polegały?
— Od pierwszego dnia pobytu w Gwiezdnym Miasteczku (centrum szkolenia kosmonautów pod Moskwą – red.) trzeba było przygotowywać układ sercowo-naczyniowy do pracy w warunkach nieważkości, układ błędnikowy i oczywiście były przygotowania psychologiczne. Nie ma mowy, żeby w kosmos poleciał człowiek, który nie ma motywacji. Tej motywacji nie da się zaszczepić, można ją wzmocnić, ale ona musi tkwić tu, w sercu. Ja chciałem, żeby misja się ziściła i oczywiście była bezpieczna. Moim marzeniem było lotnictwo, ale jak pojawiła się szansa lotu w kosmos, zacząłem bardzo marzyć, żeby polecieć.
Kiedy już stałem na stopniach rakiety, już wchodziłem do niej, przez głowę przeszła myśl: Miruś, czy to jest twoje marzenie, czy może to jest twoja próżność? To na jednej szali, a na drugiej — żona, dzieci, rodzina. Masz prawo ryzykować? Bo to jest ryzyko. Pomyślałem sobie, że tyle razy w lotnictwie miałem okazję sobie potłuc głowę i jakoś się udało. To teraz Opatrzność też nie pozwoli, żeby przytrafiło mi się coś złego.
— Jak wygląda życie na stacji kosmicznej, co jest największym wyzwaniem dla astronautów?
— Tam wszystko jest inne. A największym wyzwaniem jest trzymać siebie w ryzach w tych pierwszych dwóch, trzech dniach, żeby nie zachłysnąć się nieważkością, przejść ten okres adaptacji, przystosowania się do warunków nieważkości. Mimo że teoretycznie wiesz, jak to będzie, to każdy przeżywa to inaczej. I jak już się człowiek zaadaptuje, to można hasać.
— Jak wygląda Ziemia z kosmosu?
— Wszyscy mówią, że jest płaska. Błękitno-biała do tego.
— Osiem dni w kosmosie, to niby niewiele, ale za życia przeszedł pan do historii, jak Neil Armstrong, który jako pierwszy postawił stopę na Księżycu.
— No wie pan, ja się z Armstrongiem nie umawiałem.
— Ale znał go pan...
— Tak. Armstrong i Aldrin wylądowali 20 lipca 1969 roku na Księżycu, a 21 lipca Armstrong wyszedł na powierzchnię Księżyca, wypowiadając te piękne słowa: To mały krok człowieka, ale wielki skok ludzkości. 21 lipca 2010 roku urodził mi się wnuk. Ma na imię Staś, a na drugie imię Neil. Tak zdecydowała córka. Dostałem piękny list od Armstronga z gratulacjami z okazji narodzin wnuka.
— Stał się pan legendą za życia. Pana twarz pojawiła się na monetach, na znaczkach. I przestał pan być Mirosławem Hermaszewskim, a stał się pierwszym Polakiem w kosmosie.
— I to mnie bardzo krępowało. Byłem dorosłym człowiekiem, majorem, dowódcą pułku, gdy spadła na mnie ta popularność. A tu raptem kamery, wywiady. Jakoś sobie radzę z tą popularnością, ale teraz nie jest tak jak kiedyś, ale zawsze ktoś poprosi o autograf, o zdjęcie.
— Pan był prymusem w szkole orląt w Dęblinie? Zawsze pan chciał latać?
— Zawsze? Nie, ale już w wieku 6-7 lat urodziło się takie ptaszysko w głowie, zaczęło mi to kiełkować.
— Leciałem samolotem. Rakietą nigdy nie polecę. Da się to latanie jakoś porównać?
— Nie, to nieporównywalne. Latałem na wielu samolotach, bo na Mirage, SU-27, MiG-29. Jest to przeżycie, dostaje się kopa, ale ile samolot spala na minutę? Maksymalnie 300 litrów, a moja rakieta paliła półtorej tony na sekundę. To jest różnica.
— Co jest bardziej niebezpieczne: start rakiety, czy już samo lądowanie?
— Lądowanie.
— Lot pożegnalny odbył pan 5 października 2005 roku na pokładzie myśliwca MiG-29UB. Nie brakuje panu tego, tej adrenaliny?
— Brakuje. To jest taki wentyl bezpieczeństwa. To mi się śni. Jednak latam, na lekkich samolotach, na szybowcach. I gdzie się nie pojawię na lotnisku, zaraz mi proponują lot, a ja bezczelnie korzystam z tego. Ostatnio byłem w Giżycku na Air Show Mazury. Latałem na Jaku 18. Piękny samolot.
— W powietrzu za sterami spędził pan ponad dwa tysiące godzin. W kosmosie był pan — tylko albo aż — osiem dni. To jest pan pilotem czy kosmonautą, a może astronautą?
— W nomenklaturze wschodniej mówi się o kosmonautach. Amerykanie nazywają się astronautami. Jednak patrząc na znaczenie etymologiczne słów, to kto jest astronauta? To ten, kto wędruje do gwiazd. A gdzież tam do gwiazd! Kosmonauta to ten, który jest w kosmosie i chyba bardziej adekwatnym określeniem jest kosmonauta.
— O Neilu Armstrongu będą mówić do końca świata — powiedział pan w reakcji na wieść o śmierci amerykańskiego astronauty. A jak pan myśli: o Hermaszewskim będą mówić?
— W Polsce tak, raz mniej, raz więcej, ale będzie się mówić zawsze.
— Mówił pan o tych dwóch szalach, o ryzyku, jakim jest lot w kosmos, ale widocznie miał pan coś do zrobienia, skoro cudem ocalał z rzezi wołyńskiej w 1943 roku?
— I to, że poleciałem w kosmos, to może tak miało być, może to jest ukłon w stosunku do tych tysięcy Wołyniaków, którzy przeżyli tam koszmar. Moment takiej satysfakcji. Zobaczcie, z takiej biednej wioski, gdzie wymordowali 182 osoby, gdzie leżałem w śniegu całą noc, nie zamarzłem, to że mnie ojciec znalazł. Jakbym na to nie patrzył, to coś w tym jest. I wydaje mi się, że tę swoją misję wypełniłem dobrze. I tak, jak powiedziałem, zaufania nie zawiodę i czuję, że nie zawiodłem.
— Zgodzi się pan generał z kosmosu zejść trochę na ziemię, porozmawiać o wojsku, o polityce?
— Poproszę następne pytanie.
— To będzie już ostatnie. Nie marzył pan, żeby być na Księżycu, polecieć na Marsa?
— Wie pan, ja tak wiele osiągnąłem. To tak, jak w życiu, masz coś dobrego, to jedz małą łyżeczką, żeby to trwało. Nie staraj się jeść dużo, bo można się zadławić.
Andrzej Mielnicki
Gen bryg. Mirosław Hermaszewski urodził się na Wołyniu. Absolwent dęblińskiej Szkoły Orląt. W 1976 roku został zakwalifikowany do lotu kosmicznego w ramach międzynarodowego programu Interkosmos, utworzonego przez ZSRR. 27 czerwca 1978 roku wraz radzieckim kosmonautą Piotrem Klimukiem odbył lot na statku Sojuz 30, który połączył się z zespołem orbitalnym Salut 6. W czasie 8-dniowej misji 126 razy okrążył Ziemię.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez