FELIETON || Rozważania znad parapetu

2021-01-25 09:35:19(ost. akt: 2021-02-06 10:03:52)
Iwona Górska z Lubawy to nasza nowa felietonistka

Iwona Górska z Lubawy to nasza nowa felietonistka

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Zapraszamy do przeczytania felietonu Iwony Górskiej. Pani Iwona jest lubawianką, pod koniec 2020 r. napisała książkę "Oddech świata". A tym razem swoimi przemyśleniami dzieli się z naszymi Czytelnikami.
Pół wieku temu pojawiłam się na planecie Ziemia, konkretniej w miasteczku Lubawa. Wrześniowe, ciepłe jeszcze słońce, kąpało, jakże jasnym światłem, kwiaty na skwerku. Siedziałam na malowanym soczystą zielenią trawniku, próbując, jak smakują podręczne kwiatki, gdy pani fotograf cykała mi zdjęcia.

Taki był mój pierwszy kontakt z przyrodą, smaczny, ciepły i pachnący. Za jakiś czas, kiedy nauczyłam się przebierać nóżkami, chodziliśmy z rodzicami na spacery do PPPR - czyli do PARKU PRZYJAŹNI POLSKO-RADZIECKIEJ, co w obiegowej nazwie swojsko brzmiało Łazienki. Park ten był miejscem, gdzie można było kluczyć jak w labiryncie, z ogromną ciekawością, co kryje kolejny zagajnik. Spotykałam tam takie same rodziny jak moja i miło spędzałam czas wśród cieni drzew, bawiąc się kamykami na ścieżkach. Kiedy wiek już pozwalał, grało się w gumę z rówieśniczkami lub klasy, młodsi rysowali patykiem po piasku. Jesienią zrywało się orzechy laskowe z licznymi białymi i czarnymi żyjątkami w środku, które służyły nam za amunicję do procy.


Główną atrakcją ówczesnych Łazienek były egzotyczne ptaki, które zamieszkiwały teren przy wejściu. Najbardziej w pamięci utkwił mi paw, ze swym olbrzymim ogonem, w odcieniach od głębokiego fioletu do błękitu odbijającego letnie niebo i poutykanych kontrastowych pawich oczkach, jak na ściennej makacie w kształcie parasola. Jak się na niego chwilę popatrzyło, dumnie rozkładał swój parasol, krocząc powoli, ale prosto w moim kierunku, obserwując moją skuloną ze strachu postać. Wtedy jeszcze nie zastanawiałam się, czy jest szczęśliwy na tym niewielkim skrawku otoczonym siatką. Jedyne mieszane uczucia wzbudzały we mnie rażące ptasie odchody, które jak nieproszony gość wbijały się w moje „kubki” nosowe i kumulowały, popielatą bielą na trawie. Za jakiś czas tę atrakcję zlikwidowano. Ucywilizowano stawy metalowymi barierkami i wymieniono bajkowe kosze na śmieci, w kształcie pingwina, od których odpadała stara farba olejna. Postawiono też nowe ławki i lekko okrojono drzewka. Dzięki temu nie było już tak tajemniczo, jak u Alicji w ogrodzie. Wcześniejsze zagajniki skrywały z pewnością wiele tajemnic. Ponoć były miejscem spotkań młodzieży, częściej po zmroku. Spotykali się również panie i panowie, którzy do tego stopnia polubili swoje towarzystwo oraz wino jabłkowe, że rezygnowali nawet z własnych domów, na korzyść wygodnych, drewnianych ławeczek, w które wpasowywali się zgrabnie aż do rana, by powitać pierwsze promienie słoneczne na świeżym powietrzu.

Cóż, dzień był przeznaczony dla rodzin z dziećmi, lecz po zmroku łazienki wabiły amatorów nocnych posiedzeń, kłębami dymu, odgłosami stukających butelek, pukających korków od szampana oraz nie zawsze stłumionego gwaru. Każdy jednak mógł tam znaleźć miejsce dla siebie i relaksować się w ulubiony sposób. Tak czy inaczej, ludzie chętnie odpoczywali wśród drzew, cichych ścieżek, nie stukających chodników i powietrza, które w upalne dni, nieustannie muskało twarz świeżością. Właśnie w takim środowisku można było doznać połączenia z planetą, poczuć, że się jest jej maleńką cząstką.
Czas płynął, jedna, druga, trzecia dekada. Każda nieznacznie zmieniała krajobraz wokół nas. Nikomu w chwili obecnej nie przyszłoby do głowy, żeby napić się wody ze strumyka. W latach siedemdziesiątych było to jeszcze możliwe. Sama pamiętam, jak piłam wodę ze strużki, za blokami, gdzie mieszkałam. Teraz? ...odpowiadać chyba nie muszę. Nie wiem, czy ktoś mi uwierzy, że żaby często skakały po chodnikach.


Jako dzieci urządzaliśmy spontaniczne zabawy na dworze. Podchody, taka grupowa zabawa w chowanego ze strzałeczkami malowanymi kredą na chodnikach lub ułożonymi z patyczków na ścieżkach. Chodziliśmy po drzewach – bo były. Szałasy i namioty robiliśmy własnoręcznie z gałęzi i koców. Tak bawiąc się, rozwijaliśmy intelekt i świadomość kolektywną oraz kreatywność jednostki. Zabawy pozwalały nam poczuć jedność z innymi, że jesteśmy tacy sami i to samo lubimy robić. W poczuciu jedności była moc i siła gatunku ludzkiego.
Pomimo socjalistycznego ustroju, który gnębił indywidualność i nie pozwalał niepokornej jednostce na wybicie się z szarej masy, czuło się moc w jedności. Pozwoliła nam ona przeciwstawić się systemowi i wywalczyć wolność, ale... czy do końca? Wydawało się, że demokracja miała być naszym wyzwoleniem... i była, do pewnego momentu. Złuda wolności, którą karmiła nas, właśnie dała o sobie znać. Wydaje mi się, że system hierarchiczny nigdy nie da poczucia wolności, bo zawsze będzie ktoś nad kimś. Cały jednak wszechświat, ponoć zbudowany jest w taki sposób, fraktalny. Coś mniejszego jest częścią czegoś większego. Fraktale rozszerzają się nadbudowując jedne na drugie... ale to temat na osobny artykuł. Wracając do rozważań w najbliższym otoczeniu, należy wspomnieć o przesiadywaniu na trawie, co było oczywistym zajęciem wśród dzieci jak i dorosłych, o rodzinnych piknikach w mieście lub kawałek poza nim. Jedzenie kanapek naprędce przygotowanych przez mamę, a potem wspólne wicie wianków z łąkowych mleczy lub chabrów. Słowem, strach nie był naszym codziennym kompanem. Dziś jest naszym niewidzialnym plecakiem wypełnionym po brzegi. Boimy się ukąszeń komara, kupujemy środki przed i po ukąszeniach, boimy się słońca, kupujemy filtry przeciw słońcu, boimy się, że dziecko się przewróci, kupujemy ochraniacze, boimy się wypowiadać własne myśli, boimy się… Czy ten strach jest na pewno nasz? I czy w życie nie jest wpisane ryzyko? Na to niech każdy odpowie sobie.

Czy chcemy takiego świata, jaki stworzyliśmy? Wracając na koniec do naszego znanego otoczenia, obserwuję, jak zgrabnie przemieszczamy się wyznaczonymi duktami, lawirując wśród chodników i chodniczków, żeby nie zagnieść wynędzniałej, przesuszonej od słońca trawy. Nie zdąży wydać na świat kolorowych kwiatów, gdyż jest systematycznie podcinana. Tak osłabiona pożółkłym wzrokiem patrzy na przechodniów i niemym krzykiem woła o pomoc, której nikt jej nie da, nikt nie widzi, nikt nie dotyka stopami. Istnieje jako element krajobrazu tylko, który jakby nas nie dotyczy.

Iwona Górska


Od redakcji: Drodzy Czytelnicy, zapraszamy do nadsyłania swoich przemyśleń. Nasz adres: lubawa@gazetaolsztynska.pl



2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B