Relacja Marka Kłosa z wyjazdu do Ukrainy

2022-03-25 07:34:23(ost. akt: 2022-03-25 07:38:44)

Autor zdjęcia: Marek Kłos

O tym, że mieszkańcy powiatu lidzbarskiego zaangażowali się aktywnie w pomoc walczącej o wolność Ukrainie pisaliśmy i nadal piszemy. Tym razem chcemy Wam przekazać relację Marka Kłosa z Lidzbarka Warmińskiego z jego ostatniego wyjazdu do Ukrainy po kilkuletniego chłopca.
Marek Kłos: "Historia mojej podróży do Ukrainy to pewnie jedna z wielu takich opowieści przekazywanych sobie przez ludzi w ostatnim czasie. Dla mnie będzie jednak wyjątkowa i zostanie w mojej pamięci.

11 marca tego roku około piątej rano odebrałem telefon od zrozpaczonej kobiety, która potrzebowała pomocy. Chciała pojechać do Ukrainy po swoje dziecko - kilkuletniego chłopczyka, który miał czekać na nią w hotelu przy granicy ze Słowacją. Tam zostawił go ojciec, a sam wrócił do swojego miasta, by walczyć w obronie Ukrainy.

Moja decyzja była natychmiastowa. Postanowiłem pojechać. Wyruszyliśmy od razu. Przy granicy słowacko-ukraińskiej byliśmy tego samego dnia wieczorem.

Udało nam się dotrzeć do samego szlabanu. Wokół nas było dużo ludzi, policji. Jeden z policjantów zasugerował nam, abyśmy zostawili auto po słowackiej stronie, bo z powrotem nie przejedziemy tak łatwo. Odstawiłem auto na pobocze. Zabrałem paszport.

Żeby szybciej przekroczyć granicę, policjant pomógł nam wsiąść do auta przypadkowych osób. Dosyć szybko znaleźliśmy się po ukraińskiej stronie i natychmiast ruszyliśmy pieszo do hotelu, gdzie miał na nas czekać chłopczyk. Na miejscu okazało się, że go nie ma. Powiedziano nam, że jest na nastawni kolejowej. Tam też go jednak nie było. Pracownicy kolejowi odwieźli chłopca do innego hotelu, znajdującego się kilkadziesiąt kilometrów od nas, w głąb Ukrainy.

Chcieliśmy tam jak najszybciej dojechać, ale to nie było proste. Z nadzieją na pomoc ze strony policjantów w zatrzymaniu jakiegoś auta, wróciliśmy do granicy. Tam trwał armagedon: długie kolejki samochodów z kilku stron, tłum pieszych, palące się w beczkach ogniska, dokuczliwy mróz. Nie mogliśmy tym razem liczyć na pomoc. Wyruszyliśmy pieszo. Po około dwóch kilometrach zabrał nas jakiś młody chłopak i zawiózł do samego hotelu.

Dziecko czekało. Radość, łzy, chłopczyk w objęciach matki. Czy jest większe szczęście? Rzeczy dziecka były spakowane w niewielkiej reklamówce. Musieliśmy iść. Tym razem, po około jednym kilometrze zatrzymał się samochód. Zabrano nas i przyjechaliśmy do granicy ukraińsko-słowackiej.

Przez granicę udało nam się dość sprawnie przedostać. Wcześniej mówiłem celnikom, że będziemy niedługo wracać z małym dzieckiem. Może pomogło to, że jestem Polakiem. Ukraińcy bardzo nas szanują i są nam ogromnie wdzięczni za pomoc.

Może warto jeszcze wspomnieć o tym, jak pomagają Słowacy.

Zaraz po przejściu granicy zauważyłem porządek po ich stronie. Uchodźcy od razu mogli skorzystać z wózków i dla dzieci, i dla inwalidów. Dostrzegłem kontenery z umywalkami i prysznicami. Oczywiście najwięcej osób gromadziło się w punkcie rejestracyjnym i w miejscu, w którym rozdawano posiłki. Nieco dalej znajdowały się autobusy z tabliczkami: Wiedeń, Praga, Warszawa i innymi nazwami europejskich miast. Po przekroczeniu granicy ukraińsko-słowackiej Ukraińcy mieli przed sobą jeszcze długą podróż. My także.

Nasz powrót do Lidzbarka zajął nam 10 godzin. Chłopczyk nie puszczał swojej matki, spał mocno w nią wtulony.
Teraz jest już bezpieczny. Chodzi do szkoły. Zaczyna nowe życie. Od nas zależy, czy będzie tutaj szczęśliwy. Bo jego szczęście to nie tylko wyprawka, na którą mógł liczyć.

Dzisiaj w każdej chwili obok każdego z nas może pojawić się właśnie taki chłopczyk, z bardzo podobną historią... Może kilka ulic dalej, a może w tym samym bloku, czy w sąsiednim domu mieszkają od niedawna nowe osoby, których pewnie jeszcze dobrze nie znamy. Przyglądamy się im, rozmawiamy o nich. To przede wszystkim kobiety z dziećmi.

W zajeździe "Uluru" w Lidzbarku Warmińskim schronienie znalazło kilkanaście kobiet z dziećmi. Pochodzą z różnych stron Ukrainy. Wśród nich jest kobieta i jej piętnastoletnia córka z Irpienia, miasta znajdującego się w obwodzie kijowskim, które też przywiozłem. Cztery dni spędziły w schronie, nasłuchując codziennie wybuchów i wystrzałów. Trzeciego dnia dziewczyna z łatwością rozpoznawała już, z której strony strzelają Ukraińcy, a z której atakujący ich Rosjanie i z jakiej broni strzelają. Czwartego dnia, wykorzystując przerwę w ostrzałach, uciekły. Udało im się jeszcze zabrać ze swojego mieszkania najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyły w stronę granicy z Polską.

Teraz są w naszym mieście. Matka dziewczyny, jak wiele innych kobiet, chcą pracować. Na początek chcą się zająć lepieniem pielmieni i pierogów. A my będziemy mogli kupować je i delektować się wyrobami kuchni ukraińskiej.
To może być nasz gest, podanie ręki, solidarność, do której zachęcamy z całego serca. Zainteresowanych prosimy o kontakt od przyszłego tygodnia w "Uluru" tymczasowo. Na pewno udostępnimy numer do składania zamówień."

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5