Żeby być wolnym trzeba też być silnym
2021-01-28 10:56:00(ost. akt: 2021-01-30 19:32:33)
Nienackiego pamiętałem jeszcze z „Pana Samochodzika”. Kraina jezior i lasów, mówiąc jego terminologią, zaczarowała mnie podczas włóczęg autostopowych — mówi Apolinary POlek, czyli Paweł Oleszczuk, muzyk, songwriter, który 10 lat temu porzucił wielkie miasta na rzecz warmińskiej wsi.
— Słuchając Strefy Niepotrzebnych Słów i Dźwięków Piotra Szauera w UWM FM bardzo się zdziwiłam i miło zaskoczyłam, gdy odkryłam, że istnieje piosenka poświęcona mazurskim, według niektórych, obrazoburczym Skiroławkom z prozy Nienackiego, czyli Jerzwałdowi. W związku z tym, że lubię tę przedziwną uplecioną z seksu, ludowości i nieoczywistych bohaterów powieść, stwierdziłam, że muszę koniecznie z twórcą tej piosenki pogadać (śmiech).
— Ostatnio, gdy słyszę od kogoś o moich piosenkach, to często ten ktoś przywołuje właśnie tę dla Nienackiego. Piosenka powstała wiele lat temu, a ja nie mam pomysłu na nią przy stroju gitarowym, którego obecnie używam, i ostatnio nie grałem jej na koncertach. A szkoda, bo ja trochę dzięki tej książce po latach szukania swego miejsca tutaj do krainy jezior się sprowadziłem.
— Teledysk z 2011 do tej piosenki jest nastrojowy, jeziorny, zaszuwarzony. To prawdziwy Jerzwałd z tamtych lat?
— Tak, ale już niestety tak nie wygląda. Alejka już jest zupełnie inna. Porządnie wybrukowana i ucywilizowana poza granice absurdu. Prześladuje mnie w koszmarach.
— Co takiego w tych Skiroławkach było, że wzbudziło w tobie aż taki zachwyt?
— Na powieść trafiłem, szukając rzeczy, które się dzieją tutaj, w Prusach Górnych, na Warmii, Mazurach. Nienackiego pamiętałem jeszcze z „Pana Samochodzika”. Kraina jezior i lasów, mówiąc jego terminologią, zaczarowała mnie podczas włóczęg autostopowych. Kiedyś często się tak przemieszczałem. Chwilami nawet w dość zaawansowany sposób — bez konkretnego celu i namiotu, tylko z hamakiem, gitarą i poezją w sercu.
Za towarzysza miałem kolegę, który miał tak sympatyczną gębę, który tak potrafił zagadać do ludzi, że nie musieliśmy się bać, że w deszczu i burzy zostaniemy na lodzie. Zawsze gdzieś była impreza, zaproszenie i otwarci ludzie. Zawsze, w którąkolwiek stronę byśmy tu się nie ruszyli, lądowaliśmy blisko jezior. To połączenie autostopu i wiecznych przystanków w pobliżu wody było dla mnie czymś mistycznym.
Potem zawsze, bywając w Chełmie, gdzie się wychowałem, mieszkając w Łodzi czy Krakowie, bardzo do tego tęskniłem. I w końcu z żoną celowo sprowadziliśmy się tutaj. Mamy to szczęście, że oboje pracujemy zdalnie, więc było to możliwe. Od 10 lat jest to nasze, bardzo świadomie wybrane miejsce na Ziemi. Jesteśmy introwertykami i nie przeszkadza nam, że żyjemy z dala od rodziny. Dobrze się tu żyje, pracuje i tworzy.
— A muzycznie kto cię inspiruje?
— Te tereny w połączeniu z piosenkami Andrzej Garczarka, który nawet wtedy, gdy śpiewa, pisze i nagrywa o Bieszczadach, to ja tam słyszę tam Warmię i Mazury. Kiedyś byłem u niego na Mazurach Garbatych, gdzie mieszka, i miałem okazję go poznać.
Również piosenki Jana Krzysztofa Kelusa. W jego surowych wykonaniach słyszę piaszczyste gleby mniej żyznej części Mazur. To wszystko taką poezją we mnie rozbrzmiewa, że nie było siły, żebym sam nie zaczął tworzyć czegoś w tym klimacie. Ale żeby tak tworzyć, to chyba dobrze jest się tu czuć i tu żyć.
— Wybraliście odludzie.
— Ja chciałem mieszkać minimum 50 km od Olsztyna, żeby mi się miejska infrastruktura pewnego dnia pod oknem nie rozlała, a żona maksimum, żeby dość swobodnie móc załatwiać pewne sprawy. Mieszkamy w okolicach Lidzbarka Warmińskiego, Olsztyn widzimy jako łunę nad horyzontem z migającą wieżą RT — równie 50 km drogi, choć w linii prostej chyba 30.
— W Olsztynie występowałeś?
— Brałem udział w koncertach „W górach jest wszystko, co kocham”, organizowanych przez Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych. Koncerty pod tym hasłem powstały dzięki pasji i spotkaniom osób, które stworzyły wspólnotę ludzi kochających góry, ale które odbywały się w różnych miejscach Polski. Także w Olsztynie. I bardzo mi się wtedy tu spodobało Stare Miasto, te knajpeczki. Wieczór pokoncertowy, kiedy sobie chodziliśmy, mając w tle majestatyczną wieżę zamku, wspominam jako pełen poezji.
— W piosence o Skiroławkach piszesz: „nie zagląda tu nikt, kto nie wie, jak piękne jest życie wolnych ludzi”. Czy takie życie w oddali daje poczucie wolności?
— O wolność zawsze musiałem walczyć, tak zupełnie wolny to się czułem tylko na autostopie. Ale są dwa pojęcia które rozróżniam w tej kwestii: wolność i swoboda. Jeśli chodzi o to drugie, to nie mogę narzekać — jestem freelancerem i zawsze dążyłem do tego typu niezależności od różnych systemów. Mogę mieszkać, gdzie chcę, to jest wspaniałe.
Z totalnej wolności zrezygnowałem w jakiś sposób, gdy urodził nam się syn. Ale to też nie żaden ślepy los, tylko świadoma wolność wyboru. Często rezygnujemy z wolności w imię bezpieczeństwa zupełnie świadomie. Ale nadal lubię poczuć się w drodze i tej wolności doświadczyć. Żeby być wolnym, trzeba też być silnym, a z tą siłą różnie w życiu bywa — raz jej więcej, raz mniej.
— A ograniczającą wolność pandemię słychać w Twoich tekstach?
— Widać ją w ten sposób... że nie ma tekstów. W tamtym roku napisałem całe dwa. Jeśli chodzi o granie, to ja też zawsze byłem człowiekiem drogi. Choć pamiętam, że jeszcze w liceum sobie wymyśliłem, że będę jak Loenard Cohen. To był ten czas, gdy on wcale nie koncertował. Ja też tak chciałem. Myślałem, że ja będę tylko nagrywać i wydawać płyty, tylko czysta muzyka miała się liczyć. A potem właśnie trafiłem na „W górach jest wszystko, co kocham” i pokochałem to życie w trasie. Czy z zespołem czy samemu — na koń i w drogę.
Teraz tego nie ma i, cóż, skupiam się na innych rzeczach. Na co dzień jestem tłumaczem w branży gier komputerowych. To, że mieszkam na wsi, bardzo mi pomaga, bo wychodzę z domu i nie ma tej pandemii. Jak ludzie się przestali ruszać, to od razu pojawiło się więcej zwierząt, sarny przychodziły aż pod dom, ożywiły się różne gatunki ptaków, których nikt nie płoszył.
— Słyszałam o takich spotkaniach jak „Zajazd Bardów” na Suwalszczyźnie. One jeszcze się odbywają?
— Miałem okazję tam bywać, ale nie ma ich od kilku lat. Ostatnimi czasy spotkań poświęconych piosence autorskiej ubyło. Kiedyś marzyłem, żeby żyć z grania, ale z biegiem czasu zdałem sobie sprawę, że oprócz fanów gatunku, którym to, co tworzę, przypada do gustu, gitarą świata nie zawojuję i nie da się poświęcić temu całego życia.
— „W Mnichu nad rzeką” śpiewasz: „Możesz drążyć mur, póki starczy sił, co zastaniesz za nim, nie powie nikt”.
— Rzeczywiście, do tego też się to może odnosić. Jesteśmy w niszy, ale chyba wciąż potrzebnej?
Muzyka, która ma jeszcze prawdziwe słowa, poezja, która może być ze mną, kiedy słucham muzyki, a nie czytam, to zawsze wartość dodana. Wciąż są ludzie, którzy tego szukają.
Ostatnio rozmawialiśmy o tym z moim kolegą, który przyjechał do mnie z Chełma i też jest autorem i wykonawcą, że w Polsce jest dość mocny podział tematyczny. Może to jeszcze z czasów cenzury tak zostało, że jak w tekście jest o górach, to będzie to piosenka turystyczna, piosenka żeglarska to musi być o żaglach, być skoczna, mieć odpowiednie akordy i nazywać się szanta. A taka bardziej z zaangażowanym tekstem, gdzie nie dominują góry i woda, to poezja śpiewana, ale ona musi mieć już mocno ambitne słowa.
U nas nie ma takiego normalnego ogólnego folku, którego jest pełno i w piosence turystycznej i żeglarskiej. N świecie to wszystko się nazywa folk, a ludzi, którzy to robią, nazywa się folksingerami. To piosenki, które są trochę wierszami, ale jednak są trochę łatwiejsze w odbiorze niż wiersz. Przez usilne trzymanie się nazewnictwa tworzą się sztuczne podziały, a folk to folk — szczera piosenka z gitarą czy innym instrumentem, prosto z serca, nieważne, w jakiej scenerii.
— „Gdy pierwszy raz świadomie usłyszał piosenkę, zaraz wymyślił własną” . To z twojej biografii na stronie apolinary.pl. Pamiętasz ją jeszcze?
— Jasne, nawet na ostatnim koncercie ją zagrałem. Teraz już jako bardziej dorosłą, bo powstała w liceum.
Piosenka mówi o samotności jako czymś dobrym. Wtedy często jej pragnąłem, ale z biegiem lat zaczęła mi się kojarzyć również niefajnie. Natomiast bycie samemu i dźwięk tej prawdziwej ciszy nadal lubię.
Kiedyś dużo przesiadywałem z gitarą na ostatnim przystanku w mieście. Za nim już była tylko łąka. Tam narodziła mi się w głowie. Teraz to już nie jest ostatni przystanek i dawno zarósł blokami. A jak byłem mały, to wciąż rymowałem i przetwarzałem słowa. Jak mi się coś podobało, to zawsze sam chciałem coś takiego stworzyć. Jak podchwyciłem kilka akordów gitarowych, to już nawet na nich próbowałem pracować na własnych zasadach.
— A nad czym pracujesz teraz?
— Pewien stary hipis, gdy grałem w Kazimierzu Dolnym, powiedział mi, że mam dwie natury, które są zupełnie różne i we mnie walczą. Próbuję je z różnym skutkiem godzić, ale zawsze któraś wygrywa. Potrafię być komputerowym nerdem, pochodzę z inżynierskiej rodziny, gdzie szybko był komputer w domu. Kiedyś nawet zacząłem własne gry komputerowe robić. I tą część osobowości zaprzęgłem do zwykłej pracy w branży gier jako scenarzysta, korektor, tłumacz.
Ale moja druga, a właściwie pierwsza część osobowości, ta włóczęgowsko-poetycka, poszeptuje mi, że już dawno nie było żadnej płyty. I na 2021 planuję trzecią z piosenkami, które urodziły się przez ostatnie 5 lat. Może latem uda się pomyśleć o koncertach. Na razie zaplanowany mam tylko jeden — w Warszawie w maju. Płyta byłaby dobrym startem i rozpędem do trasy. A jak nie wyjdzie, to zostanie po prostu pamiątką.
Agnieszka Porowska
Ale moja druga, a właściwie pierwsza część osobowości, ta włóczęgowsko-poetycka, poszeptuje mi, że już dawno nie było żadnej płyty. I na 2021 planuję trzecią z piosenkami, które urodziły się przez ostatnie 5 lat. Może latem uda się pomyśleć o koncertach. Na razie zaplanowany mam tylko jeden — w Warszawie w maju. Płyta byłaby dobrym startem i rozpędem do trasy. A jak nie wyjdzie, to zostanie po prostu pamiątką.
Agnieszka Porowska
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez